„Wydawało mi się, że na emeryturze nic mnie już nie czeka. A tu proszę, zostałam bizneswoman”

Starsza pani fot. iStock by GettyImages, Thinkstock
„Kibicowałam pani Lucynce, by po pożarze odbudowała swój warzywniak. Nie spodziewałam się, że dzięki niej, również ja wrócę do swojej pasji i zacznę zarabiać na niej pieniądze”.
/ 25.11.2023 12:30
Starsza pani fot. iStock by GettyImages, Thinkstock

– Poproszę jeszcze te rzodkiewki, brokuły i kilogram jabłek – powiedziałam do pani Lucynki, a ona zważyła towar. Jak zwykle uśmiechnięta, miła, a warzywa i owoce – świeże, dorodne. Kupować tu to czysta przyjemność.

Za każdym razem, gdy jestem u córki, zaglądam do tego niepozornego warzywniaka. Magda mieszka na obrzeżach miasta, na takim typowym nowym osiedlu. Wszystko czyste, schludne, ale jakieś takie bez wyrazu. Osiedle duże, to i spory market powstał w okolicy, żeby nowi mieszkańcy mieli blisko. Oni jednak wolą pójść do starej części dzielnicy i kupić wszystko w „Warzywku”. Pani Lucynka sama mieszka blisko sklepu, więc starsi miejscowi znają ją od lat, a nowych od razu do siebie przekonała.

Nic mi się nie chce

– Też bym chciała być taka żywotna i aktywna jak pani – wyznałam kiedyś ekspedientce w przypływie szczerości. – Jesteśmy chyba w podobnym wieku, ale zupełnie „skapcaniałam” na tej emeryturze. Gdyby nie to, że czasami opiekuję się wnukami, to już zupełnie nie chciałoby mi się z łóżka wstawać.

– A ja wręcz przeciwnie. Robota po prostu pali mi się w rękach. I w sklepie zawsze znajdę coś do roboty, i w domu. Poza tym ciągle coś wyszukuję: a to nowe gatunki dyni, a to ciekawą odmianę jabłek…

– Kiedyś trochę szyłam, robiłam na drutach i na szydełku – przyznałam. Niby czasy ciężkie, a ja zawsze potrafiłam się sama ubrać. A teraz to już mi się nie chce. Wszystko w sklepach się dostanie, i to ładne, więc po co?

– Teraz wraca moda na robótki ręczne. Kupić ubranie z sieciówki to nie sztuka. Lepiej mieć coś oryginalnego.

I takie to prowadziłyśmy z panią Lucyną rozmowy, zawsze jakiś temat się znalazł.

W ubiegłym roku przed świętami Bożego Narodzenia gruchnęła straszna wiadomość. Ktoś włamał się do warzywniaka i żeby zatrzeć ślady, podłożył ogień. Lokal spłonął doszczętnie. Podejrzewano lokalnych pijaczków, bo kto inny połakomiłby się na taki skromniutki sklep?

– Mamo, na osiedlu jest zbiórka pieniędzy dla pani Lucynki. Może chcesz się dołożyć? – zapytała któregoś dnia moja córka.

– Pewnie, że chcę, ale co jej to teraz pomoże? – lamentowałam. – Kobieta straciła dorobek życia.

– Wiem… – Magda też wyglądała na zmartwioną – ale może chociaż święta będzie miała za co wyprawić.

Poszłyśmy o wyznaczonej godzinie na miejsce zbiórki – osiedlowy plac zabaw. Liczba osób przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Chyba każda rodzina miała tu swojego przedstawiciela.

– Słuchajcie, może warto byłoby pogadać z zarządcą – przemawiał właśnie rzutki trzydziestolatek. – Lokale usługowe na naszym osiedlu stoją puste, no bo kto by się tu fatygował z centrum, a market mamy nieopodal. Może wynająłby jakoś taniej pani Lucynie.

– No pewnie, mielibyśmy jeszcze bliżej – ucieszyła się sympatyczna blondynka.  – Osiedle zamykane nie jest, to i mieszkańcy starszej części dzielnicy mogliby przychodzić.

Widać było, że miała dużo stresów

Pieniądze zebrano i przekazano sklepikarce, która podobno dziękowała za ten gest ze łzami w oczach. Przez kolejne miesiące nic się nie działo, aż któregoś dnia zobaczyłam, że w jednym z punktów usługowych kręcą się ludzie. Malowali ściany na miły, zielony kolor. Od tego dnia za każdym razem, gdy przyjeżdżałam do wnuków, wybierałam trasę obok tego lokalu. Ciągle pojawiało się coś nowego: a to regały, a to duża przeszklona lodówka.

– Magda, to chyba pani Lucyna wprowadza się do tego punktu usługowego – zawołałam któregoś dnia od progu.

– Tak, rozmawiałam przed chwilą z sąsiadami. Za tydzień otwarcie.

– Pani Lucynko, bardzo się cieszę i gratuluję nowego sklepu – powiedziałam dokładnie siedem dni później.

– Dziękuję – kobieta aż się zarumieniła. Schudła. Widać, że miesiące kłopotów odbiły się na jej zdrowiu, ale oczy wciąż błyszczały jak dawniej. – Nawet pani nie wie, jaka to radość znów móc pracować na swoim.

– Pewnie przez ostatnie miesiące roznosiła panią niespożytkowana energia.

– A gdzie tam. Miałam pełne ręce roboty. Wszystko znalazłam i kupowałam sama. Pieniądze z ubezpieczenia i kredytu nie wystarczyły, więc już chciałam się poddać, ale udało się dzięki wsparciu mieszkańców osiedla. Rodzina pomogła mi wyremontować lokal, syn zaprojektował szyld, mąż sam zrobił regały.

– Wszystko naprawdę dobrze się skończyło.

– To prawda, zaczynam przecież zupełnie od zera – zaśmiała się. – Chcę odwdzięczyć się za okazaną mi pomoc. Postanowiłam pójść z duchem czasu. Ten sklep to nie będzie już szaro-bury warzywniak, który prowadziłam wcześniej. Dostosuję się do klienteli. Tu mieszka dużo młodych ludzi, więc oprócz warzyw i owoców mam też różne produkty ze zdrową żywnością i kawę na wynos.

– No właśnie, już przy wejściu tak pięknie pachnie u pani kawą – uśmiechnęłam się.

– Wie pani, że to prawdziwy hit? Codziennie zaglądają do mnie młode mamy, idące na spacer. Wiadomo, jak to przy małych dzieciach, bidulki ciągle niewyspane. Cieszą się, że wreszcie mogą wypić ciepłą kawę w drodze do parku.

– Pani to ma głowę do interesów, faktycznie, świetny pomysł.

– A to dopiero początek. Syn założył mi nawet stronę na portalu społecznościowym. Po pracy wrzucam tam różne przepisy z wykorzystaniem sezonowych warzyw i owoców, które można u mnie kupić.

Wyszłam ze sklepu zamyślona. Pani Lucyna aż cała promieniała, gdy opowiadała o swoich planach, a ja? Dlaczego nie potrafiłam czerpać radości z żadnej pracy?

Najlepszą nagrodą było uznanie innych

Któregoś dnia przechodziłam z wnukami obok kiosku. Zosia pokazała mi jedną z gazet w witrynie. Dołączono do niej okropną plastikową torebkę na ramię. Moja wnuczka uparła się, że musi ją mieć. Próbowałam ją przekonać, by odpuściła, ale powoli kończyły mi się argumenty. Nagle mnie olśniło.

– Zrobię ci o wiele ładniejszą, co ty na to?

– Jak to, zrobisz?! – nie dowierzało dziecko.

– Normalnie, na szydełku. Kupimy włóczkę, sama wybierzesz sobie kolor, a ja zrobię ci torebkę.

Wnuczka bardzo zapaliła się do tego pomysłu, więc następnego dnia poszłyśmy do pasmanterii, która ostała się jeszcze w mojej dzielnicy. Wybór włóczek, wełen, guzików i ozdób tak mnie zachwycił, że nakupiłam mnóstwo różności. Sama nie wiedziałam, po co. Przez całe popołudnie dziergałam torebkę, a Zosia zerkała mi przez ramię. Efekt spodobał się nam obu. Praca pochłonęła mnie do tego stopnia, że nawet nie zauważyłam, jak wnuczek porozrzucał w tym czasie wszystkie zabawki.

– Krzysiu, a co powiesz na to, żebym zrobiła ci taki koszyk z włóczki na twoje samochodziki? Chowałbyś je wtedy po zabawie do takiego koszyczka od babci?

– Tak! – zawołał zadowolony chłopiec, więc cały wieczór spędziłam tym razem nad prezentem dla niego.

Ręce, nieprzyzwyczajone do szydełka, bolały mnie okropnie, porobiły mi się nawet piekące odciski, ale byłam szczęśliwa. A potem poszło lawinowo. Zaczęłam dziergać lekkie czapeczki, kapcie dla córki i zięcia, maskotki. Wyciągnęłam maszynę i uszyłam worki na buciki do przedszkola, przyborniki na ścianę, które pomieściły wszystkie kredki i flamastry, dla siebie wyczarowałam spódnicę. Gdy zaczną się chłodne dni, porobię na drutach ciepłe swetry.

Rodzinie wyraźnie spodobały się moje wyroby, więc postanowiłam, że uszyję ubranka dla dzieci i jakieś drobnostki dla pozostałych. Dokonałam też rewolucji w szafie – każda nienoszona rzecz zyskała nowe życie. Bluzki przerabiałam na podkoszulki bez rękawów, stare żakiety na kamizelki, spodnie na spódnice. Nawet ścinki znalazły swoje zastosowanie jako wszywki w nudnych, jednobarwnych sukienkach.

Nagle okazało się, że nie mam ani chwili na marudzenie i narzekanie, a do tego czułam się naprawdę szczęśliwa.

Najlepszą nagrodą okazało się jednak uznanie innych. Coraz częściej na placu zabaw zaczepiały mnie mamy dzieci, z którymi bawiły się moje wnuki. Wszystkie pytały, gdzie można kupić takie ładne czapki, szaliki, sweterki. Kiedy rozeszła się fama, że wszystko robię własnoręcznie, zaczęłam dostawać zlecenia. I ciągle ich przybywa, a ja mam nie tylko ciekawe zajęcie, ale też trochę dodatkowego grosza. A jedno zamówienie mam nawet stałe – szyję lniane torby na zakupy, które można kupić w sklepie „Warzywko”.

Ciągle szykuję kolejne, bo po prostu schodzą na pniu.

– I kto by pomyślał, że można tak z niczego rozkręcić mały interes – śmieję się czasem, gdy przychodzę do warzywniaka dostarczyć kolejne zamówienie. A pani Lucyna serdecznie się wtedy śmieje…

Czytaj także: „Szukałem szczęścia w kasynie. Okradłem nawet żonę i szefa, byle mieć za co grać. To było silniejsze ode mnie”
„Kochałem pracę bardziej niż rodzinę. Gdy żona postawiła mi ultimatum, nasze małżeństwo rozpadło się z hukiem”
„Uwodziłem bogate wdowy, a dzięki nim mój portfel był stale wypchany kasą. Ta chciwość w końcu mnie zgubiła”

Redakcja poleca

REKLAMA