Poznaliśmy się jako opiekunowie na koloniach. Mąż od razu ujął mnie swoim podejściem do maluchów, niesamowitą wrażliwością i odpowiedzialnością. Szybko zostaliśmy parą, a wkrótce po studiach postanowiliśmy się pobrać. Od początku wiedzieliśmy, że założenie dużej rodziny to nasz wspólny priorytet.
Byłam przeszczęśliwa, bo takie deklaracje nie są częste u mężczyzn, a zwłaszcza tak młodych. Wielu też deklaruje chęć posiadania dziecka, a później średnio uczestniczy w jego wychowywaniu. To częsty przypadek wśród moich przyjaciółek. Adam taki nie był i miałam co do tego stuprocentową pewność.
Niestety, pomimo młodego wieku i pozornego zdrowia, nasze próby zajścia w ciążę kończyły się niepowodzeniem. Staraliśmy się o dziecko kilka lat, zanim zdecydowaliśmy, że czas rozważyć inne opcje. Właściwie od razu doszliśmy do wniosku, że jedyną alternatywą jest dla nas adopcja.
– Wiem, że to ciężkie, to bardzo poważna decyzja, ale mam poczucie, że Bóg zesłał na nas te niepowodzenia właśnie po to, żebyśmy przemienili je w jakiś dobry uczynek. Tyle dzieci nie ma w życiu szczęścia… Możemy pomóc chociaż jednemu z nich.
Po tych słowach poczułam, że mój mąż to najwspanialszy człowiek na świecie. Zgodziłam się. Niestety, i tutaj nie mieliśmy szczęścia. Procedury trwały bardzo długo, a gdy już się zakończyły, upragniony telefon z ośrodka adopcyjnego nie nadchodził.
Zaproponowano nam rodzinę zastępczą
– Możecie państwo wspomóc w ten sposób wiele dzieci. To jest czasowa opieka nad dziećmi, których rodziny są w trudnej sytuacji życiowej. Zanim odbierze się prawa rodzicielskie, jeśli już do tego dojdzie, podejmowane są próby unormowania sytuacji tak, aby dzieci mogły dalej rozwijać się w swojej biologicznej rodzinie. Czasem nie ma takiej możliwości; wtedy szukamy dziecku rodziców adopcyjnych, którzy na stałe przejmują opiekę nad nim. A czasem, mimo wszystko, się udaje. Znam wiele rodzin zastępczych, z którymi mogliby państwo porozmawiać, jeśli macie wątpliwości – wyjaśniła nam pani w ośrodku pomocy społecznej.
– Myślisz, że to coś dla nas? – zapytałam męża z wahaniem.
– Myślę, że jest w nas tyle pokładów miłości i troski, że nie ma co ich marnować ani roku dłużej – uśmiechnął się do mnie.
W domu przedyskutowaliśmy tę sprawę na spokojnie i poczytaliśmy o tym, jak wygląda tego typu opieka.
– Adam, to jest straszne… Przywiązujesz się do dziecka, a potem w każdej chwili mogą ci je odebrać… – chlipałam nad historiami znalezionymi w internecie.
– A może źle do tego podchodzisz? Nie jesteś mamą tego dziecka, jesteś tylko przystankiem na jego drodze, ale to od ciebie zależy, jakie będą jego pierwsze doświadczenia, czy zazna w życiu miłości, czy ktoś mu objaśni, jak działa świat… Nie uważasz, że to piękne? Poza tym, chętnych do adopcji jest cały czas dużo. Rodzin zastępczych brakuje. To chyba miejsce dla nas.
Faktycznie, coś w tym było. Wkrótce rozpoczęliśmy więc starania o uzyskanie statusu rodziny zastępczej.
Jako pierwszy trafił do nas Wojtuś
Miał pięć lat i nie mógł się napatrzeć na nasz dom. Gdy pokazaliśmy mu jego pokój, nie mógł uwierzyć, że ma go tylko dla siebie. W jego domu była przemoc, nie tylko fizyczna. Rodzice wydzielali mu jedzenie, dlatego przez pierwsze kilka tygodni potrafił najeść się aż do bólu brzucha. Wyjaśnienie mu, że jedzenia mamy pod dostatkiem i nigdy nie będziemy mu go żałować, zajęło nam chwilę czasu. Dopiero u nas po raz pierwszy zjadł czekoladę, a oczy świeciły mu się jak latarenki. Łzy kapały mi ciurkiem ze wzruszenia.
Przez długi czas bolała mnie niesprawiedliwość tego świata. Dopiero gdy aktywnie uczestniczy się w czymś takim, zyskuje się świadomość, jak wiele dzieci jest krzywdzonych przez nieodpowiedzialnych, albo pozbawionych instynktu rodzicielskiego ludzi.
– Adam, nie mogę tego znieść… Gdy on opowiada o swoim domu, mam ochotę wyć z rozpaczy – płakałam wieczorami mężowi.
– Musisz do tego podejść inaczej, bo się wykończysz. Odpowiadaj mu, że w tym domu nic takiego go nie spotka i że zawsze będzie miał w nas oparcie, nawet kiedy nie będzie już tu mieszkał, jeśli tylko będzie tego chciał. Nie masz wpływu na to, co spotkało te dzieci, ale masz wpływ na to, co będzie z nimi dalej – tłumaczył mi.
„Boże, skąd on czerpie tę mądrość?”, myślałam. Adam odnajdował się w roli zastępczego taty jeszcze lepiej ode mnie. Był cierpliwy, troskliwy, ale także stanowczy, gdy sytuacja tego wymagała.
Do Wojtusia dołączyła wkrótce Amelka
Ona z kolei miała jedynie roczek, gdy do nas trafiła. Przez pierwsze tygodnie praktycznie cały czas płakała. Lekarze i psycholodzy mówili nam, że została porzucona już w dniu narodzin, a później trafiła do ciotki, która zupełnie się nią nie interesowała.
Dziecku brakowało czułości i bliskości. Ludziom wydaje się, że to takie frazesy, a to sama prawda. Taki maluch, który nie jest przytulany, który nie czuje się bezpiecznie, nie może prawidłowo się rozwijać. Dopiero pod naszymi skrzydłami Amelka zaczęła gonić rówieśników. Gdy widzieliśmy, jak zaczyna się uśmiechać i staje się pogodnym dzieckiem, rosło nam serce.
Zarówno Wojtek, jak i Amelka, wyprowadzili się od nas po jakimś czasie. Wojtek trafił do rodziny adopcyjnej, z którą cały czas pozostajemy w kontakcie. Amelce udało się wrócić pod opiekę matki, która po wielu miesiącach w końcu się odnalazła. Dziewczyna cierpiała na ciężką depresję poporodową i nie umiała sobie sama poradzić. Jest pod kontrolą psychologa i pracowników opieki społecznej, więc mamy nadzieję, że zapewni Amelce ciepły dom i odrobi swoje błędy.
Kolejna siódemka zabawiła dłużej
Gdy nasz dom opustoszał, poczuliśmy się, jakby ktoś pozbawił nas życia. Ośrodek zaproponował nam opiekę nad trojaczkami. Natychmiast się zgodziliśmy, choć było to wyzwanie. Asia, Jasia i Mateusz spędzili u nas trzy lata. Nie wrócili już do domu, ale znaleźli w końcu rodzinę, która podjęła się adopcji całej ich trójki. Bardzo zależało nam na tym, żeby ich nie rozdzielać, bo byli cudownie zżytym i kochającym się rodzeństwem.
Gdy wychowywaliśmy trojaczki, w naszym domu mieszkała w pewnym momencie nawet siódemka dzieci: do tych trzech małych torped dołączyli Ania, Vanessa, Adrian i Damianek. Z niektórymi pozostajemy w kontakcie do dziś, chociaż część jest już pełnoletnia i próbuje odnaleźć się w dorosłym świecie.
Co roku zapraszamy ich do siebie na wakacje, a oni chętnie korzystają z naszej gościnności. Wspominamy razem wspólnie spędzony czas w ich dzieciństwie i wracamy pamięcią do chwil szczęścia, których przez wiele lat im brakowało. Nasz najstarszy wychowanek ma już dziś dwadzieścia pięć lat i właśnie zaprosił nas na swój ślub. To takie momenty uświadamiają nam, że to, co robiliśmy ma więcej niż chwilową wartość. Staliśmy się dla nich na tyle ważnymi osobami w życiu, że chcą, abyśmy dalej w nim byli.
To naprawdę piękne uczucie
Tak, rozstania z każdym z dzieci i nieświadomość, co dalej przyniesie ich los, bywały pełne łez i bólu. Ale pocieszenie szybko przynosił fakt, że na świecie dalej jest wiele maluchów, którym możemy pomóc.
– Nasza misja tutaj się skończyła, kochanie, nie ma co płakać. Gdzieś za rogiem czeka na nas następna – mawiał mój mąż za każdym razem, gdy odchodziło od nas kolejne dziecko.
Przez te wszystkie lata ani razu nie stracił cierpliwości i swojej niesamowitej mądrości, którymi zawsze mnie wspierał. Pomogliśmy łącznie dziewiątce dzieci i na razie to nam wystarczy. Nie mamy już tylu sił, ile mieliśmy dawniej.
Owszem, nadal nie mamy własnego dziecka, bo misja rodziny zastępczej tak bardzo nas wciągnęła, że przestaliśmy starać się o adopcję, ale nie czujemy z tego powodu żadnej pustki. Obdarowaliśmy miłością tyle istot, że możemy spokojnie przyznać, że wypełniliśmy swoje postanowienie o dużej rodzinie. A teraz czas na spokojne życie we dwójkę. Bez samotności i poczucia, że coś nas w życiu ominęło.
Czytaj także:
„Zakochałam się w wieku 70 lat. Rodzina łapie się za głowę, bo powinnam szykować się do grobu, a nie do ołtarza”
„Po rozwodzie mąż łaskawie kupił mi tylko norę w bloku i kazał sobie radzić. I co? Dobrze na tym wyszłam”
„Chciałam przepisać mieszkanie na wnuczka. Nie sądziłam, że na drodze do spadku stanie mu pazerna matka”