Kiedy Ryszard wyprowadzał się od nas, wskoczyłem do jego samochodu i za nic nie chciałem wysiąść.
– Zabierz mnie ze sobą, tato! – krzyczałem ze łzami w oczach, nie zważając na to, że patrzą na mnie wszyscy kumple z osiedla. – Chcę pojechać z tobą! – błagałem.
– Nie jestem twoim ojcem, bękarcie – wydarł się w końcu na mnie i wyrzucił na chodnik.
Długo za nim płakałem. Kolejni wujkowie byli gorsi jeden od drugiego
Pili, bili mnie i mamę, a potem nagle znikali. Miałem czternaście lat, gdy trafiłem do domu dziecka. Mama już nie trzeźwiała. Odwiedziła mnie raz, może dwa. Nowi koledzy próbowali mnie pobić, ale byłem wysoki i silny i nie było im łatwo. W końcu odpuścili. W szkole nikt się ze mną nie chciał kolegować, bo byłem dzieciakiem z bidula, a takich lepiej unikać. Ze szkoły wracałem prosto do domu. Nie miałem żadnych obowiązków, od sprzątania i wynoszenia śmieci były woźne. Nie czekały mnie też awantury ani bicie.
Miałem spokój i dużo czasu. Zacząłem się przykładać do nauki. W ciągu kilku miesięcy z przeciętnego ucznia stałem się prymusem. Ku zdziwieniu wszystkich dostałem się do bardzo dobrego liceum. A władze miasta przyznały mi stypendium. Nie mówię, że w domu dziecka było mi dobrze. Ale dzięki bidulowi przynajmniej zdobyłem wykształcenie, a co za tym idzie szansę na lepsze życie. W liceum zacząłem trenować koszykówkę. Zaraz po pierwszym wuefie zaczepił mnie nauczyciel i zapytał, czy w coś gram. Zaprzeczyłem.
– Masz warunki, wzrost i długie ręce. Brakuje ci kondycji i mięśni, ale to da się nadrobić w kilka miesięcy. Przyjdź jutro na trening, jak ci się nie spodoba, to nie będę cię zmuszał – zaproponował.
Poszedłem. Spodobało mi się. Zostałem. Szło mi nieźle.
Po raz pierwszy miałem kumpli
Chłopakom z drużyny nie przeszkadzało, gdzie mieszkam. Moja podstawówka mieściła się w biednej dzielnicy. Dzieciaki, które mną gardziły, w większości pochodziły z podobnych rodzin jak moja. Ich ojcowie i ojczymowie pili i wyżywali się na nich. Niektóry „tatusiowie” siedzieli w więzieniu. Ale ich mamy uważały, że to na mnie trzeba uważać. Koledzy z liceum mieli bogatych i wykształconych rodziców, to była elitarna szkoła. Okazało się, że dla nich nie stanowię zagrożenia. Zapraszali mnie do domu, jadłem u nich obiady, czasami nocowałem.
Jasne, ich mamy zawsze nakładały mi największą porcję ciasta i wpychały do plecaka wałówkę na później. Ale nigdy w tych domach nie dano mi odczuć, że jestem gorszy. Mama zapiła się na śmierć kilka miesięcy przed moją osiemnastką. Ponieważ i tak niedługo miałem iść na swoje, miasto pozwoliło mi przejąć mieszkanie po niej.
Ledwie poznałem to miejsce. Już kilka lat temu było meliną
Ale teraz było po prostu ruiną. Powyrywane krany, okna bez szyb. Zrozumiałem, dlaczego tak szybko pozwolili mi tu zamieszkać. Miasto po maturze musiałoby mi dać lokal wyremontowany, nadający się do zamieszkania. A tak pozbyli się kłopotu tanim kosztem. Ciekawe, co słychać u pana Henryka. Czy żyje? Czy wciąż mnie pamięta? Z domu dziecka wyszedłem z takim bagażem, z jakim tam trafiłem.
Wszystko zmieściło się w worku na śmieci. Nie miałem dokąd pójść, więc wróciłem do rudery. Noc przespałem na podłodze w kuchni przykryty kurtką. Gdy na treningu nie mogłem się skupić i cały czas ziewałem, chłopaki spytali, co się dzieje. Powiedziałem prawdę. Najbliższe miesiące spędziłem z rodziną Kamila. Jego starszy brat wyjechał na stypendium do Hiszpanii, dostałem jego pokój. A w weekendy z kolegami remontowaliśmy moje mieszkanie.
Od taty Konrada, właściciela hurtowni budowlanej, dostałem farby, pędzle, zaprawę. U kogoś w piwnicy znalazła się sprawna lodówka, u kogoś innego kuchenka. W czasie jednego z meczów naszej drużyny chłopaki zorganizowali aukcję. Można było wygrać kolację z naszym kapitanem. Albo przejazd z nami autokarem na mecz wyjazdowy. Uzbieranej kasy wystarczyło na używaną rozkładaną kanapę, szafę i biurko. Zanim się wyprowadziłem od Kamila, jego mama zadbała, żebym nauczył się trochę gotować.
Mistrzem patelni nie zostałem, ale umiałem ugotować makaron z sosem i zrobić mielone. Przy okazji porządków po mamie pod stertą starych gazet znalazłem album ze zdjęciami z mojego wczesnego dzieciństwa. Mamie zapał do zbierania pamiątek po jedynaku szybko minął, ostatnia fotografia była z czasów, gdy Ryszard jeszcze mieszkał z nami. Nie miałem pojęcia, jak album przetrwał te wszystkie lata. Wytarłem go z kurzu. I zacząłem przeglądać.
Na trzeciej stronie znalazłem zdjęcie, na którym siedzę na kolanach długowłosego i brodatego mężczyzny. Kilka stron dalej ten sam hipis ze mną na barana karmi kozę. I potem ja na wozie pełnym siana. Nagle coś zacząłem sobie przypominać. Wizyty na wsi, potem wakacje. Gdy zobaczyłem następne zdjęcie, wszystko sobie przypomniałem. Stoję na nim z małą kózką w objęciach. Maciuś! Mój koziołek!
Pan Henryk powiedział, że mogę mu nadać imię!
To był najszczęśliwszy miesiąc mojego dzieciństwa. Jak mogłem o nim zapomnieć?
Pan Henryk był ojcem Ryszarda. Kiedyś pojechaliśmy do niego na wieś z wizytą. Starszy pan mnie polubił, bo zaproponował, żebym przyjechał do niego na miesiąc w wakacje. Nigdy nie wyjeżdżałem latem z miasta. A tam był las, rzeka, pola.
– Mamusiu, zgodzisz się? Wujku? – patrzyłem błagalnie na mamę i Ryszarda.
– Zobaczymy… – mruknęła mama.
– A niech jedzie – stwierdził wujek. – Będziemy go mieć na miesiąc z głowy. Zabawimy się – zdecydował.
Wiedziałem, że mama go posłucha. Odliczałem dni i tygodnie do tego wyjazdu. Pan Henryk był wdowcem, prowadził gospodarstwo sam. Ale w domu panował idealny porządek. Pierwszy raz w życiu spałem w nakrochmalonej pościeli. Piłem świeże mleko prosto od krowy. Jadłem domowy chleb z miodem z ula stojącego za domem, czułem się, jakbym trafił do raju. Zbieranie jagód w lesie, kąpiel w rzece, dojenie kóz, sianokosy. Gdy Misia rodziła Maćka siedziałem z nią w zagrodzie całą noc. Pan Henryk pozwolił wziąć mi go na ręce. Popłakałem się ze szczęścia. Któregoś dnia zapytałem, czy mogę do niego mówić „dziadku”.
– Jasne, jak tylko chcesz. Będzie mi bardzo miło – zgodził się.
Miesiąc przeleciał tak szybko. Błagałem mamę i Ryszarda, żebym mógł zostać dłużej.
– Dziadek się zgadza, prawda? – zapytałam, patrząc na pana Henryka.
– Dziadek? Jaki dziadek? Coś ty mu naopowiadał – Ryszard się zdenerwował.
Zrozumiałem, że wracam do domu. Całą drogę płakałem. Dwa miesiące później Ryszard nas zostawił. A ja moją wizytę i dziadka Henryka wyparłem z pamięci. Patrzyłem na te zdjęcia i zastanawiałem się, co słychać u pana Henryka.
Czy żyje? Czy mnie pamięta? Ale jak mógłbym go odszukać?
Nie znałem jego nazwiska. Nie znałem nazwy wioski. Jeszcze obejrzałem wszystkie zdjęcia. Na żadnym nie było nic, co mogłoby pomóc. Przeszukałem jeszcze raz mieszkanie. Może znajdę jakiś ślad po Ryszardzie? Chociaż jego nazwisko? Gdy już wprowadziłem się po remoncie do mieszkania, zaprosiłem na obiad wszystkich, którzy mi pomogli – kolegów i ich rodziców. Podałem oczywiście mielone.
Mama Kamila zainteresowała się albumem. Pokazałem jej zdjęcia z wakacji w pana Henryka i opowiedziałem całą historię. Zapytała, czy może pożyczyć jedno ze zdjęć. Zgodziłem się. Najwyżej się okaże, że mnie nie pamięta. Albo nie chce znać. Potem były wakacje i zaczęła się klasa maturalna. Marzyły mi się studia informatyczne. Wiedziałem, że muszę się przyłożyć do nauki. Dziadek Henryk na jakiś czas zupełnie wyleciał mi z głowy. Zdałem maturę i dostałem się na upragnione studia. Od razu zapisałem się do sekcji koszykarskiej. W sierpniu pojechałem na obóz sportowy. Trochę się wystraszyłem, gdy pewnego wieczora na komórce wyświetlił mi się numer mamy Kamila.
– Coś się stało?
– A owszem, stało się – serce podjechało mi do gardła. – Znalazłam pana Henryka! Żyje i ciągle mieszka w tej samej wsi. Zatkało mnie.
– Pana Henryka? Boże? Jak się to pani udało? Pamięta mnie?
– Po kolei. Jak to zrobiłam, opowiem ci, gdy się spotkamy. Nie wiem, czy cię pamięta. Nie rozmawiałam z nim. Nie chciałam psuć niespodzianki. Jak tylko wrócisz, to do niego pojedziemy!
Po powrocie z obozu prosto z dworca pojechałem do domu Kamila. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o manierach i kupiłem bukiet kwiatów.
– Pani Anno! Nie wiem, jak pani dziękować! Ale jak…
– Siadaj, siadaj, zaraz wszystko opowiem, tylko zupy ci naleję.
Pani Anna najpierw ustaliła, jak na nazwisko miał Ryszard. Okazało się, że brat jej sąsiadki jest policjantem. Znał kogoś, kto znał dzielnicowego z czasów, gdy byłem mały. Parę razy była u nas w domu policja i Ryszard był spisywany. W aktach ciągle było jego nazwisko. I miejsce urodzenia. Radom. Pani Anna założyła, że jego rodzinna wieś jest gdzieś w pobliżu. Wrzuciła zdjęcie Henryka i wszystko, co o nim wiedziała, na Facebooka. I poprosiła znajomych o udostępnianie. Nikt się nie odezwał. I nagle po roku dostała wiadomość.
„Znam pana Henryka. Jest sąsiadem moich rodziców. Proszę o kontakt. Barbara”.
– Zanim pani Basia do mnie się odezwała, dopytała rodziców, czy pan Henryk żyje i jest zdrowy. Potwierdzili, że tak. Teraz tylko musisz się zastanowić, czy naprawdę chcesz do niego jechać.
– Chcę. Bardzo. Najwyżej się okaże, że mnie nie pamięta. Albo nie chce znać. To wtedy mu podziękuję za wspaniałe wspomnienia. Pojedzie pani ze mną? Proszę?
Umówiliśmy się na najbliższą sobotę.
Chłopaki, okłamałem was, kiedy mówiłem, że nie mam żadnej rodziny…
Zastanawiałem się, ile pan Henryk może mieć lat. Sześćdziesiąt pięć? Siedemdziesiąt? Pewnie dziesięć lat temu wcale nie był taki stary, jak mi się wydawało. Pierwszą rzeczą, jaką rozpoznałem po przyjechaniu do wsi, był wielki dąb na rozstaju. Kawałek dalej zawołałem:
– W prawo! Trzeba skręcić w prawo.
Dom nic się nie zmienił. W obejściu panował taki sam porządek. Wzdłuż płotu kwitły piękne kolorowe kwiaty. Wysiedliśmy. Pani Anna oparła się o samochód.
– Idź. Ja tu poczekam.
Uchyliłem furtkę, podszedłem do drzwi i zapukałem. Cisza. Wiedziałem, gdzie szukać pana Henryka. Obszedłem dom. Siedział pod swoją ulubioną wiatą i palił fajkę. Z daleka wyglądał dokładnie tak samo jak przed laty. Włosy i brodę miał dłuższe, no i tu i ówdzie poprzetykane siwizną.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Furtka była otwarta. Pan Henryk, prawda?
Mężczyzna odwrócił się. Osłonił oczy od słońca i bacznie mi się przyjrzał. Podszedłem i bez słowa podałem mu moje zdjęcie z koziołkiem.
– To ja, dziadku… – wydusiłem z siebie.
Łzy napłynęły mi do oczu. Tak bardzo chciałem, żeby mnie pamiętał!
– Czekaliśmy na ciebie, Krzysiu – pan Henryk uśmiechnął się i rozłożył ramiona. Przytuliłem się do niego.
– Czekaliście? – dopiero po chwili dotarło do mnie, że dziadek użył liczby mnogiej.
Wystraszyłem się, że ma na myśli Ryszarda. Jednak starszy pan wziął mnie za rękę i zaprowadził do zagrody.
– Od dobrych kilku lat nie hoduję już zwierząt. Ale jego nigdy się nie pozbyłem. Teraz już jest starszym panem, ale to on. Maciuś! – powiedział.
Biały koziołek na dźwięk swojego imienia podniósł głowę i do nas przydreptał.
– Maciuś! Byłeś mój tylko kilka tygodni, ale nigdy nie miałem innego zwierzaka – pogłaskałem go i dałem mu podaną przez pana Henryka marchewkę.
Maciuś schrupał ją, parsknął i wrócił do siana.
– Chciałem cię odnaleźć, wiesz? Ale nie znałem waszego adresu. Ryszard nigdy mi go nie podał. Potem powiedział, że twoja mama go rzuciła i wyjechała za granicę. Rok później trafił do więzienia. Wyszedł z niego w trumnie. Nie udał mi się syn – pan Henryk pogrążył się w myślach. – Ale co tam, stare dzieje. Mów, co u ciebie? Co robisz? Jak mnie znalazłeś?
– O rany, dziadku. Zupełnie zapomniałem o pani Ani, która mnie tu przywiozła. To ona cię znalazła. Stoi tam na słońcu. Pójdę po nią, dobrze?
Gdy wróciliśmy, na stole w altanie czekał dzbanek zimnego mleka, chałka i miód. Rozmawialiśmy do wieczora. Pani Ania opowiedziała o swoich poszukiwaniach, ja o domu dziecka, liceum i studiach.
– Boże, jak późno, muszę wracać, nie lubię prowadzić po ciemku – pani Ania nagle zerwała się z ławki.
Zacząłem się zbierać, ale pan Henryk złapał mnie za rękę.
– Zostań. Przecież masz wakacje. Zostań chociaż na parę dni.
Spojrzałem na panią Anię. Pokiwała głową. Odprowadziłem ją do auta.
– Dziękuję, pani Aniu. Nie zapomnę pani tego do końca życia. Do zobaczenia!
Rozmawialiśmy z dziadkiem, aż wybiła północ
Henryk pościelił mi moje dawne łóżko. Wykrochmalona pościel. Nigdy potem już w takiej nie spałem. Nie miałem pojęcia, że ktoś jeszcze to robi! Zostałem na wsi przez tydzień. Odwiedziłem wszystkie miejsca, które pamiętałem. Niektóre dopiero zacząłem sobie przypominać. W następną niedzielę miał po mnie przyjechać Kamil.
– Niech przyjedzie w piątek albo sobotę. Chętnie poznam twoich przyjaciół. Pokąpiecie się w rzece, poopalacie – zaproponował pan Henryk.
Moim kumplom takich zaproszeń nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przyjechali we trzech: Kamil, Konrad i Janek.
– Chłopaki, okłamałem was, kiedy mówiłem, że nie mam żadnej rodziny… Poznajcie mojego dziadka, Henryka – dokonałem oficjalnej prezentacji.
Zauważyłem, że po tych słowach w oku starszego pana zakręciła się łza. W niedzielę wróciliśmy do domu, obiecując wcześniej, że we wrześniu przyjedziemy jeszcze większą ekipą na wykopki. Od tamtej pory odwiedzam dziadka Henryka regularnie. Spędziliśmy razem Boże Narodzenie i Wielkanoc. Od kilku miesięcy mam dziewczynę. Dziadek jeszcze nic o niej nie wie. Za dwa tygodnie ma urodziny, wtedy mu ją przedstawię. Asia wychowała się na wsi. Jestem pewien, że przypadną sobie do gustu.
Czytaj także:
Teść wystawił na stół wódkę. Byłem zgorszony, że planuje pić przy 3-latku
Edyta płacze, że rozwiodłam ją z mężem. A ja tylko zgodziłam się być jej świadkiem w sądzie
Były mąż zabawiał się z kochanką, a ja wypruwałam sobie żyły, by utrzymać synów