„Wychowałam syna na nieudacznika, który trzyma się matczynej spódnicy. Teraz muszę utrzymywać darmozjada, bo żadna go nie chce”

zamyślona kobieta fot. Adobe Stock, ArtSys
„Mieszkam sobie zatem z moim synkiem i jakoś tam utrzymujemy się z tej mojej emerytury. No ale takie jest życie. Przynajmniej moje mnie nie rozpieszczało. Zawsze tylko praca, praca i praca. Jak nie chłop był chory, to dzieciak, jak nie dzieciak, to zawsze wyskoczyło co innego i tak w kółko”.
/ 17.01.2023 08:30
zamyślona kobieta fot. Adobe Stock, ArtSys

Niedawno skończyłam siedemdziesiąt lat. Emeryturę mam niewysoką, nie żyje mi się najweselej. Jeszcze kiedy pracowałam, jakoś tam dawałam sobie radę. Wspierał mnie również mój świętej pamięci mąż.

Miał rentę, ponieważ w czasie pracy uległ wypadkowi. Wydawała nam się całkiem spora, z czasem zjadła ją inflacja. Kiedy zmieniły się czasy, nikt już nie przejmował się ludźmi, którzy niegdyś budowali ten kraj. Dla wielu jesteśmy, co tu kryć, złogami komunizmu. Niech tym, co mówią te słowa, życie na starość lżejsze będzie.

Ale ja w sumie nie o tym chciałam opowiedzieć. Mam jedynego syna. Jemu też się nie poszczęściło. Nigdy nie był przebojowy, wciąż trzymał się matczynej sukienki, a ja nie nauczyłam go, że w życiu najlepiej liczyć na siebie samego. W efekcie chłopak nigdy się nie ożenił. Szczerze mówiąc, sama bym nie chciała takiego chłopa, co tylko czeka na wskazówki – gdzie ma iść, kogo o co spytać, co i za ile kupić, i że z reszty może sobie kupić to czy tamto.

Jedno trzeba przyznać mojemu Krzysiowi – ma łeb do komputerów. Nigdy się nic na ten temat nie uczył, ale wystarczy, że spojrzy i już wie, co i jak. W tej jednej sprawie jest orzeł. A że nie ma żadnej szkoły, więc czasem robi lewe zlecenia i w miesiącu może dorobić do mojej emerytury 600 lub nawet 800 złotych.

Od razu wiedziałam, że facet ma kłopot

Tak więc żadna dziewczyna go nie chciała, ale ponieważ to mój syn, więc mieszka ze mną i jakoś razem idziemy przez życie. Trochę kulawo nam to wychodzi – śmieje się moja przyjaciółka – ale najważniejsze, żeby nie stać w miejscu. Mógłby mi się na ten przykład trafić syn pijaczyna. Wtedy miałabym z takim krzyż pański.

Mieszkam sobie zatem z moim synkiem i jakoś tam utrzymujemy się z tej mojej emerytury. No ale takie jest życie. Przynajmniej moje mnie nie rozpieszczało. Zawsze tylko praca, praca i praca. Jak nie chłop był chory, to dzieciak, jak nie dzieciak, to zawsze wyskoczyło co innego i tak w kółko. 

Więc na stare lata postanowiłam sobie, że niedzielę będę miała tylko dla siebie. Jeden dzień miał być nagrodą za resztę tygodnia. Od kilku lat niedziele spędzam w galeriach handlowych. Jeszcze na początku Krzyś chodził ze mną. Wędrowaliśmy sobie między sklepami, przystawaliśmy przed wystawami i zastanawialiśmy się, coby nam pasowało lub jakie ubranie chcielibyśmy na siebie włożyć. Ale jemu szybko znudziło się siadanie i oglądanie przechodzących ludzi. On woli telewizję, a ja nadal co niedziela wychodzę, żeby sobie pomarzyć.

Ciepło jest, wygodne kanapy, nikt mnie nie przegania. Lubię sobie patrzeć na ludzi. Lubię wyobrażać sobie, kim są. Ona jest zdenerwowana lub on na nią warczy, to ja sobie zaraz w głowie układam całą historyjkę, o co im poszło, i co z domowej zawieruchy wyniknie.

Gdy znudzi mi się dopowiadanie losów ludzi, lubię sobie usiąść na wprost jakiegoś sklepu. Wyobrażam sobie, że wchodzę tam, przymierzam jedną sukienkę, drugą. Potem jakiś sweterek. Ekspedientki patrzą na mnie podejrzliwie, ale ja wiem, że jak przyjdzie co do czego, to będą mi się kłaniać w pas. Dlaczego? Bo chociaż licho ubrana, właśnie wygrałam w lotto i mam kieszenie pełne pieniędzy.

Tak sobie marzę. Ale nikogo to nic nie kosztuje, a mnie pozwala się uśmiechnąć. Tak miało być właśnie tamtej niedzieli. Siadłam na ławeczce obok doniczek z kwiatami, na przeciwko małej kawiarni. I tam zobaczyłam tego mężczyznę. Od razu wiedziałam, że ma spory kłopot. Zamówioną kawę pił drobnymi łyczkami, śpieszył się. Telefony, które co chwila odbierał, nie były przyjemne, gdyż po każdym z nich miał coraz bardziej grobową minę.

Nikt nie widzi, co jest pod stolikiem? Dziwne

Wreszcie odebrał ostatni telefon. Kilka sekund później poderwał się z miejsca, jakby ktoś na siedzenie podsypał mu rozżarzonych węgli. Wstał i pobiegł na prawo. Dopiero chwilę później zorientowałam się, że rudy gość zostawił pod stolikiem teczkę. Myślę sobie, najpewniej zaraz znajdzie ją kelnerka i weźmie na przechowanie. Ale kelnerka wyczyściła stolik i nawet jej do głowy nie przyszło, żeby zerknąć, czy coś pod nim nie zostało.

Potem nadeszli jacyś inni goście. Zajęli stolik rudzielca, lecz i oni nic pod nim nie dostrzegli. Wyglądało tak, jakby wszyscy potracili wzrok. Podeszłam więc do stolika i sięgnęłam pod blat. Wzięłam teczkę i już miałam się odwrócić, żeby iść do stojącej za ladą barmanki. Nadeszła jednak młoda dziewczyna i zwróciła się do mnie niemiłym tonem:

– Nic pani nie zamawia? Tam jest ławka, gdzie można sobie usiąść.

To ja przesiedziałam niemal dwie godziny vis-a-vis kawiarni, a ona nawet mnie nie dostrzegła! No więc wróciłam na tę ławkę z teczką. Byłam pewna, że rudy zorientuje się, co zostawił, i szybko wróci po zgubę. Minęła kolejna godzina, potem dwie następne i nic. Faceta ani śladu.

Nie powiem, korciło mnie, żeby zajrzeć do środka. Ale synowi zawsze wpajałam zasady, że jak coś nie jest twoje, to nie wyciągaj po to coś ręki, cudzych rzeczy nie przeglądaj, cudzych listów nie czytaj, cudzych pieniędzy nie bierz. Sama nauczyłam się tego od mamy, która powtarzała:

– Trzeba, Ludwisiu, się szanować. Jak raz sobie pofolgujesz, to tak, jakbyś zjeżdżała gołym tyłkiem z góry i nie miała szansy już się zatrzymać.

Czekałam jeszcze godzinę, lecz rudzielec się nie pojawił. Prawdę mówiąc, mogłam oddać teczkę w kawiarni. Nie byłam jednak pewna, czy pracujące w niej dziewczyny nie zajrzą do środka. A może były tam jakieś ważne dokumenty, poufne informacje nieprzeznaczone dla obcych?

Zabrałam więc teczkę do domu, a potem, przez następne trzy niedziele przychodziłam z nią do galerii handlowej. Siadałam na wprost kawiarni i czekałam. Pierwsza niedziela nic. Kolejna to samo. Aż trzeciej niedzieli zobaczyłam tego rudzielca. Tym razem przyszedł z jakimś drugim facetem. Usiedli przy stoliku i zaczęli rozmawiać. Pomyślałam, że najwyraźniej rudy zajrzał do kawiarni wcześniej, żeby spytać, czy ktoś nie oddał jego teczki.

Wygrał w nim pierwszą nagrodę!

Podeszłam zatem do nich i mówię:

– Czy pan przypadkiem nie zostawił tego przed trzema tygodniami?

Rudzielec na mnie spojrzał, jakby zobaczył kosmitę, a na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Widziałam, że w tej jednej sekundzie olbrzymi ciężar spadł mu z serca. Powiedział mi, że szukał teczki wszędzie: w tej kawiarni, autobusie, taksówce. W końcu był pewien, że przez roztargnienie zostawił gdzieś na ławce, na ulicy.

Nie powiem, ładnie mi podziękował, zaprosił na kawę, kupił nawet ciastko. Byłam tym nieco skrępowana. Przecież nie oczekiwałam niczego w zamian, zwróciłam mu zgubę dlatego, że tak właśnie należy postępować… Całkiem niedawno, przez przypadek, zobaczyłam twarz tego roztargnionego rudzielca w prasie.

W artykule było napisane, że jest inżynierem i startował w jakimś konkursie architektonicznym. Wygrał w nim pierwszą nagrodę! Kiedy spaceruję sobie po galerii handlowej, lubię myśleć, że to ja przyczyniłam się do tego zwycięstwa. Może się mylę, może za bardzo puszczam wodze fantazji. Ale dzieje się tak tylko raz w tygodniu, w niedzielę. W pozostałe dni zmagam się ze zwykłymi trudami życia.

Czytaj także:
„Mój syn to tyran. Zabrania 16-letniej córce się malować i spotykać z kolegami! Nie rozumie, że ona nie jest już dzieckiem?”
„30 lat temu uciekłam od męża kata. Mój syn też znęca się nad żoną i synem. Czy to można przekazać w genach?”
„Miałem romans z synową, która właśnie oświadczyła, że jest w ciąży. Nie wiem, czy to będzie mój syn, czy wnuk”

Redakcja poleca

REKLAMA