Drżącą z wściekłości ręką wybrałam numer telefonu syna. Po kilku dzwonkach usłyszałam jego głos i pytanie:
– I jak?
– Nijak! – ryknęłam.
– Co tym razem?
– Niby nie zachowałam bezpiecznej odległości od drugiego pojazdu – wyrzucałam z siebie. – A to guzik prawda. Facet chciał mnie oblać i tyle!
– No, egzaminator ma zawsze rację…
– Akurat – prychnęłam. – Wymyślają! Tylko na kasie im zależy, przecież każde podejście do egzaminu kosztuje. To złodzieje. Parszywe złodzieje!
– Dobra, mamo, daj spokój. Szkoda twoich nerwów. Następnym razem pójdzie ci lepiej…
– Już sama nie wiem – mój nastrój nagle zmienił się o 180 stopni. – Ja się chyba do tego nie nadaję.
Czwarty raz oblałam.
Nigdy nie zrobię prawa jazdy
– Nigdy nie zostanę kierowcą! – rozpłakałam się.
– Ej, mamo… zaszłaś tak daleko, nie możesz się załamywać – pocieszał mnie.
„Co racja, to racja” – pomyślałam, pociągając nosem.
W sumie powinnam być z siebie dumna. Miałam 65 lat i postanowiłam nauczyć się jeździć samochodem. W sumie życie mnie do tego zmusiło. Po śmierci męża musiałam sama o siebie zadbać. O siebie, o dom, o ogródek. No i o auto. Pod domem stał nasz wysłużony ford, a ja nie miałam prawa jazdy… Z każdym tygodniem coraz bardziej tego żałowałam. Bo jak tu zrobić większe zakupy? No i cmentarz znajdował się na drugim końcu miasta. Jeździłam tam co prawda na rowerze, ale do koszyka dało się włożyć jedynie kilka wkładów do zniczy, worka z ziemią i doniczek z pelargoniami już nie. Byłam zdana na łaskę dzieci… Miałam tego dość.
Za namową syna i córki zapisałam się na kurs prawa jazdy.
– Ale masz, babciu, czelendż! – śmiał się wnuk, gdy widział mnie nad testami.
Mnie do śmiechu jednak nie było.
Strasznie się stresowałam
Bo jak to tak? Babcia ma usiąść za kierownicą? Nauczyć się testów? Celować w kopertę na placu?
– Dasz radę – pocieszał mnie syn. – Spójrz na panią Kasię – wspominał naszą znienawidzoną, mało rozgarniętą sąsiadkę. – Skoro ona zrobiła prawko, to ty tym bardziej!
– A mój teść? – do rozmowy wtrąciła się córka. – Jest beznadziejnym kierowcą. A jakoś zdał egzamin…
Tak, przykłady Katarzyny zza płotu i Zygmunta podziałały na mnie motywująco. Zresztą okazało się, że chyba mam dryg do jazdy autem. Już na drugiej lekcji śmigałam po mieście. Co prawda, jadąc 30 km na godzinę, ale przynajmniej trafiałam w zakręty. I z każdą lekcją szło mi lepiej. Owszem, musiałam wykupić sobie dodatkowe jazdy, ale rozumiałam, że to dla mojego dobra. Za kierownicą stres odpuścił Egzamin wewnętrzny poszedł mi dość gładko. Państwowy teoretyczny zdałam za drugim podejściem. Gorzej było z praktycznym…
Co tu dużo mówić: pierwszy oblałam na mieście. Szło mi super, jeździłam już jakieś 15 minut, aż nie zatrzymałam się na stopie. Droga była wolna, więc pojechałam. Ten znak „STOP” śnił mi się potem po nocach. Drugi egzamin oblałam na placu. Padało, nie zauważyłam pachołka… Na kolejnym egzaminator uwalił mnie na bardzo skomplikowanym rondzie. No a teraz twierdził, że nie zachowałam odpowiedniej odległości od wymijanego pojazdu. Za każdy egzamin płaciłam, za dodatkowe jazdy płaciłam i płakać mi się chciało. Gdybym te pieniądze wydawała chociażby na nowe buty, to miałabym już chyba mały sklep obuwniczy. Lecz poddawać się nie zamierzałam. Co to, to nie! Dwa dni po oblanym egzaminie przyjechał do mnie syn. Bez zapowiedzi.
– Mamo, tak dalej być nie może. Musisz mieć prawko
– Powiedz to temu cholernemu egzaminatorowi – zadrwiłam.
– No właśnie powiedziałem… – zaczął tajemniczo. – Okazuje się, że w warsztacie samochodowym, do którego jeżdżę ostatnio, pracuje bardzo fajny mechanik. I on, wyobraź sobie, dorabia jako egzaminator prawa jazdy
– O kurczę, to może już mnie raz oblał? – zmartwiłam się.
– Nie, nie kojarzył nazwiska – uspokoił mnie Wojtek. – W każdym razie opowiedziałem mu, że mam mamę, która świetnie sobie radzi za kółkiem i już powinna mieć prawo jazdy. I czy on może coś na to zaradzić.
– I może? – spytałam z nadzieją.
– Podobno! Oczywiście nie gwarantuje sukcesu, bo przecież są procedury, kamery w aucie i tak dalej. Ale sama przyznasz, że lepiej się jeździ z kimś życzliwym u boku.
– Życzliwym i gotowym przymknąć oko na jakieś niuanse? Pewnie za kopertę? – zrozumiałam.
– Dokładnie. Musisz się zapisać na kolejny egzamin na przyszłą środę, na siódmą rano, bo on tylko wtedy egzaminuje. Nie po raz pierwszy coś w ten sposób załatwiam... Świat tak po prostu działa.
– A jeśli mnie nie wylosuje? Bo przecież egzaminatorzy losują kursantów.
– Uspokoił mnie, że ma tam kolegów i coś na to zaradzi.
– Ech, dobry Boże... – westchnęłam, chociaż może Boga do takiego oszustwa egzaminacyjnego nie powinnam była mieszać.
Dzień przed ustawionym egzaminem źle spałam
Budziłam się co godzinę oblana zimnym potem. Jak mój syn mógł na coś takiego wpaść? A ja, zdesperowana, po tylu porażkach, się na to zgodziłam. Było mi wstyd. Oczami wyobraźni widziałam siebie w kajdankach – bo przecież planowaliśmy oszustwo… O szóstej czekałam przed domem na syna, który miał mnie zawieźć do miasta wojewódzkiego na egzamin.
– Jak tam, jest stres? – uśmiechnął się.
– Nic nie mów…
Pod WORD-em nerwowo zjadłam paczkę cukierków, zanim zostałam wywołana do samochodu. Zdziwiłam się, bo trafiła mi się egzaminatorka kobieta… Ona na pewno nie pracowała w naszym lokalnym warsztacie samochodowym. No ale ten znajomy wspominał, że jakoś tam sprawę załatwi, więc miałam nadzieję, że kobieta kojarzy, że ja to ja. Próbowałam nawet w samochodzie puścić do niej znacząco oko, ale była twardą zawodniczką. Zgrywała twardzielkę. Była oschła. Zachowywała pozory. A mnie po placu odpuściły nerwy. Jak już mam za sobą te cholerne pachołki, pójdzie mi jak z górki – uznałam. Przecież teoretycznie egzamin mam zdany, więc jazda po mieście to formalność!
Powiem szczerze, że się wyluzowałam
Ale tak pozytywnie: maksimum skupienia, minimum nerwów. Nawet na tym parszywym rondzie! Kobieta co prawda raz na mnie warknęła, że za wolno jadę, ale to była jedyna nieprzyjemna sytuacja podczas całego egzaminu. Kiedy po 45 minutach zorientowałam się, że wracamy do ośrodka, zaczęło do mnie docierać, że chyba zdałam. I miałam rację! Potwierdziła to egzaminatorka. Nawet jej kącik ust wtedy nie drgnął, minę miała nadal kwaśną. Za to w moim sercu szalał maj. Czułam się wspaniale, dosłownie podbiegłam do syna (a z moimi dziewięćdziesięcioma kilogramami nie było to proste) i padłam mu w objęcia.
– Dziękuję, dziękuję, że tak pięknie mi to załatwiłeś – krzyknęłam.
– Bez przesady. W końcu to ty, mamo, siedziałaś za kierownicą – przekonywał synek.
– Niby tak, ale jednak strzeżonego pan Bóg strzeże!
Do domu frunęliśmy jak na skrzydłach
Jeszcze z samochodu syna obdzwoniłam z radosną nowiną wszystkie koleżanki. Zatelefonowałam też do siostry, która mieszkała jakieś 50 kilometrów od mojego miasta.
– Już niedługo do ciebie przyjadę, Krysieńko – obiecywałam.
– A propos jeżdżenia… – wtrącił się Wojtek. – Musimy zrobić porządek z fordem. Warto podjechać nim do warsztatu, żeby ktoś rzucił na niego okiem.
– Przy okazji powinniśmy się rozliczyć z twoim znajomym – zauważyłam trzeźwo. – Jesteśmy mu coś winni. Dzięki niemu zdałam przecież egzamin! Umawiałeś się z nim jakoś? Może koniak trzeba kupić albo jakąś dobrą wódkę?
– Eee, z pewnością wolałby kopertę… – mruknął syn. – Ale nie martw się, mama – dodał, widząc moją smętną minę. – Ja załatwiałem, ja stawiam. Ciebie ten kurs już sporo kosztował. I kasy, i nerwów.
– Fakt – przytaknęłam.
Umówiliśmy się na wieczór, woleliśmy się pojawić w warsztacie tuż przed jego zamknięciem, żeby nikt postronny nie widział, jak się „rozliczamy”. Mimo wspomnianej wcześniej koperty kupiłam nieduży koniak. Tak od serca. Pan Marian siedział w kanciapie.
– Państwo do mnie?
– Ano tak, z podziękowaniami… – powiedział Wojtek.
– Za co? – łysawy mężczyzna patrzył na nas nieufnie.
– No za zdany egzamin…
– Egzamin? Przecież to dopiero jutro!
– Jak to, jutro? Mama dzisiaj zdawała! Mówił pan, że ma się pojawić w środę o siódmej rano...
– O siódmej, owszem. Ale powiedziałem panu, że w czwartek. Ja bywam tam tylko w czwartki!
– O cholera! – odezwałam się. – Czyli pojechaliśmy za wcześnie? Nic nie było dogadane? Ta kobieta, która mnie egzaminowała, nic nie wiedziała? – zalałam gościa falą pytań.
– Trafiła pani na Bożenę?
– A bo ja wiem, jak się nazywała? Kobieta, bardzo nieprzyjemna. Taka… zołza można powiedzieć.
– To Bożena! Dokładnie taka jest. Innej u nas nie ma. Najbardziej wymagająca ze wszystkich. U niej zdać? To graniczy z cudem!
– Zatem cud się stał, bo ja zdałam – spuściłam skromnie wzrok.
– To po co mi pan w ogóle głowę zawracał? – zaśmiał się mechanik, patrząc na Wojtka. – Pana matka jest rewelacyjnym kierowcą, skoro Zimna Bożena dała jej prawko! – poklepał go po ramieniu. – Szerokiej drogi w takim razie!
A do mnie dopiero wtedy zaczęło docierać, co się wydarzyło.
– Czyli zdawałam dzisiaj uczciwie? – upewniłam się.
– Jak najbardziej!
– Alleluja – klasnęłam w dłonie. – Ale koniaczek pan i tak dostanie – wyciągnęłam przed siebie torebkę z alkoholem. – Za dobre chęci.
O kopercie nie wspomnieliśmy. Nawet nie byłam zła na syna za to, że pomylił środę z czwartkiem. Dzięki temu bowiem upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu. Najpierw niemal bez stresu podeszłam do egzaminu. A potem utwierdziłam się w przekonaniu, że naprawdę jestem dobrym kierowcą! Ta pewność jest ważniejsza niż papier.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”