Cieszę, że go poznałam. Choć dzieliła nas duża różnica wieku, świetnie się rozumieliśmy. Przez chwilę był dla mnie jak dziadek, którego nigdy nie miałam. Szkoda, że tak krótko, ale i tak wiele mnie nauczył. Dziękuję, panie Stefanie!
Mając dwadzieścia pięć lat, zdecydowałam się rozpocząć kurs prawa jazdy. Kto by pomyślał, że ta decyzja aż tak odmieni moje życie… Pewnego dnia po wykładach, na których akurat omawialiśmy zagadnienia pierwszej pomocy, wracając do domu przez osiedle, zobaczyłam eleganckiego starszego pana. Długi, czarny płaszcz, spodnie z kantem, lśniące pantofle. Na głowie miał kapelusz, w lewej ręce trzymał laskę.
Był prawdziwym dżentelmenem
Jakby się przeniósł w czasie. Gdy spojrzał na mnie, odruchowo mu się ukłoniłam, chyba nawet dygnęłam, i powiedziałam dzień dobry. On grzecznie uchylił kapelusza. Gdy mnie minął, obejrzałam się jeszcze przez ramię. A potem stałam przez chwilę, obserwując go. Nie wiem, czemu nie poszłam dalej. Przeznaczenie? Przeczucie?
Bo nagle starszy pan zatoczył się i opadł na kolano, ciężko wspierając się na lasce. Pochylił nisko głowę. Podbiegłam szybko.
– Źle się pan czuje? – spytałam.
– Chyba zawał… – wyszeptał.
Zawał! Dopiero co ratownik nam o tym opowiadał na kursie.
– Ból w klatce piersiowej promieniujący do lewej ręki? – upewniłam się.
Potaknął.
– Pomogę panu.
Rozsupłałam mu krawat, rozpięłam płaszcz i kilka górnych guzików koszuli. Następnie ułożyłam go na chodniku i uklęknęłam za nim, opierając jego tułów na moich udach i torsie. Powinien być uniesiony. Potem wyjęłam telefon i wystukałam numer 112. Po kilku sygnałach usłyszałam głos dyspozytora. Czekając na karetkę, przez najdłuższy w moim życiu kwadrans, opowiadałam panu Stefanowi (usłyszawszy, jak podaję dyspozytorowi swoje imię i nazwisko, uznał, że on też powinien się przedstawić) różne historyjki, żeby odciągnąć jego myśli od bólu i strachu.
Gdy ratownicy pakowali staruszka do ambulansu, złapał mnie za rękę.
– Dziękuję ci, młoda damo o pięknym imieniu – powiedział. – Uratowałaś dziś moją wiarę w młodych ludzi. Jak przeżyję tę przygodę, odwiedź mnie, proszę. Znowu porozmawiamy, Mileno Nie musiałam pytać, gdzie go zawożą.
W naszym mieście był tylko jeden szpital
Jednak nie od razu do niego wpadłam. Nie chciałam się narzucać, bo pewnie miał wielu odwiedzających.
„Na pewno zdrowieje w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Na co jeszcze tam ja…” – myślałam.
Ale byłam ciekawa, czy udało się go uratować i jak się teraz miewa. Poza tym obiecałam, że przyjdę, więc w końcu się wybrałam. Weszłam głównym wejściem i skierowałam kroki do rejestracji.
– Szukam mężczyzny po siedemdziesiątce. Trafił tutaj dwa dni temu z podejrzeniem zawału.
– A pani jak się nazywa? – zapytała pielęgniarka, sprawdzając coś w papierach.
– Milena. Jestem z rodziny – skłamałam odruchowo. – Właśnie przyjechałam… do dziadka.
– Leży na oddziale wewnętrznym. Tym korytarzem prosto, przedostatnie drzwi, sala numer siedem.
Czułam się głupio, że tak bezczelnie mijam się z prawdą. Z drugiej strony ulga, która mnie ogarnęła na wieść, że starszy pan przeżył, był tak duża, iż złagodziła wyrzuty sumienia. Znalezienie właściwej sali nie sprawiło mi problemu. Zdziwiło mnie jedynie, że nikogo u pana Stefana nie zastałam.
Weszłam nieśmiało, a on uśmiechnął się na mój widok.
– Witaj – powiedział łagodnym głosem. – Czekałem.
– Dzień dobry. Przyszłam spytać, jak się pan czuje. Nie zjawiłam się od razu, bo nie chciałam robić tłoku. Jeszcze się panu nie znudziły te pytania o zdrowie? – zażartowałam.
– Nie. Jesteś pierwszą osobą, która mnie odwiedza.
– Jak to? Nie ma pan rodziny?
Uśmiechnął się gorzko.
– I mam, i nie mam.
– Nie rozumiem.
– Widzisz, młoda damo, rodzina ma dwie definicje. Jedna mówi, że to osoby złączone więzami krwi. Taką rodzinę posiadam. Druga zaś mówi, że rodzina to coś więcej – to miłość, wsparcie, empatia, odwiedziny w dniu urodzin, tort i wspólne śpiewanie „Sto lat”. Rodzina to uśmiech, czułe objęcia, pomoc w odrabianiu lekcji, trwanie w chorobie czy też zwyczajne przyjście na filiżankę herbaty – westchnął. – Takiej rodziny mi brakuje. Dwa dni temu miałem zawał i moich niby bliskich nic to nie obeszło. Nawet nie raczyli udawać, że coś dla nich znaczę.
Zrobiło mi się przykro
Patrzyłam tylko zdumiona i pełna współczucia.
– Mam troje dzieci – kontynuował. – Dwie córki i syna. Dbałem o to, aby niczego im nie brakowało, dopilnowałem, by skończyli szkoły, znaleźli pracę, ustawili się w życiu. Ech… A teraz nie jestem im już potrzebny. Ale mogliby czasem wpaść, pogadać… Cóż, nie będę się narzucać, mam swoją dumę. Poza tym widać źle wychowałem dzieci. Żona zmarła kilka lat temu i rodzina się rozsypała, jakby ona ją spajała. Teraz tkwię sam w pustym domu… Ale dość o tych przykrych sprawach. Nie będę ci, młoda damo, psuł dnia swoimi troskami – uśmiechnął się.
– Szpital sam w sobie jest przygnębiający. A jak się pan czuje?
– A jak mogę się czuć? Mam prawie osiemdziesiąt lat i doszedłem do etapu, w którym poranne wstawanie bez łupania w kościach jest co najmniej podejrzane. Człowiek wstaje, czuje ból w krzyżu i cieszy się, bo wie, że jeszcze żyje.
– Mój tata jest od pana młodszy, a mówi to samo – roześmiałam się.
Odwiedzałam go odtąd regularnie. Również gdy wrócił do domu. Starałam się wpadać na pogaduszki dwa razy w tygodniu. Pan Stefan był człowiekiem, jakiego dotąd nie spotkałam. Szarmancki erudyta, dowcipny ironista, pełen ciepła i wyrozumiałości, kopalnia wiedzy i anegdot. Do tego wyraźnie lubił moje towarzystwo, co mi pochlebiało.
Nazywał mnie młodą damą, istotą niezepsutą światem, niewinną na duszy, wybraną sercem wnuczką. Czułam się dobrze w jego obecności, mimo znacznej różnicy wieku. Traktowałam go jak dziadka, którego nigdy nie miałam. Jeden umarł, nim się urodziłam, a drugi porzucił rodzinę, gdy moja mama była mała. Pan Stefan zdradził mi, że do szpitalnego formularza podał moje dane jako osoby upoważnionej do wiadomości na temat jego stanu zdrowia. To dlatego tak łatwo go odnalazłam.
Znów ogarnął mnie żal, że w tak trudnym momencie zaufał obcej osobie, a nie komuś z rodziny. Widząc moją minę, poklepał mnie pocieszająco po ręce. Cały pan Stefan. On mnie pocieszał!
– Zamiast się smucić, lepiej zagrajmy.
Wtedy po raz pierwszy wyjął szachownicę i porozstawiał na niej piony oraz figury. Podniósł na mnie wzrok i spytał: – Grywasz w szachy, młoda damo?
– Niestety, nie umiem.
– Ależ umiesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz. Życie jest jak szachy. Planujesz ruchy, analizujesz ich konsekwencje, próbujesz przewidzieć, co za chwilę się stanie, i wymyślić, jak temu zapobiec, kombinujesz, by odnieść sukces i zmusić los, aby przewrócił króla.
Wiele się od niego nauczyłam w trakcie naszych spotkań. Gdy rok później kolejnego zawału już nie przeżył, siedząc przy jego łóżku, powtarzałam przez łzy:
– Życie to szachy, planujesz, analizujesz, przewidujesz…
Kieruję się tym do dzisiaj.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”