Mieszkania ani domku nie udało się nam sprzedać, na stałą opiekę też nas nie stać. Luksusy to nie są, ale akurat tego nigdy mi nie brakowało. Za to mam przyjaciółkę, o jakiej marzyłam.
Myślałam, że to koniec mojego życia. Bo u nas na wsi przeprowadzkę do Domu Pomocy Społecznej traktowało się niemal jak odroczony wyrok śmierci. Wstyd było się przyznać przed sąsiadkami i rodziną, że nie chcesz iść do córki, tylko do państwowej placówki. Domu starców, umieralni. Lepiej byłoby pewnie kisić się w czwórkę w jej małej klitce, w maciupeńkim pokoiku oddanym przez jednego z nastoletnich wnuków, który musiałby zamieszkać z młodszą siostrą, niż żyć wśród ludzi takich samych jak ja.
Nie powiem, bałam się tej decyzji. Marysia też długo nalegała, abym nie podejmowała pochopnych kroków. Wymyśliła nawet, żebyśmy sprzedali moją chałupinkę i ich mieszkanie, a w zamian kupili coś większego. Ale to okazało się niemożliwe. Nasza wieś nie jest atrakcyjna, młodzi ludzie raczej z niej uciekają, nie chcą nabywać uroczych, popadających w ruinę staroci do generalnego remontu. A ja nie mogłam mieszkać już sama, bez opieki. Nie pozwalał na to mój kręgosłup.
Coraz częściej się przewracałam na równej drodze
Nieoczekiwanie traciłam równowagę, w drżących dłoniach nie potrafiłam utrzymać kubka, ani rano samodzielnie wstać z łóżka. Potrzebowałam opieki, a na to też nie było nas stać. Może w miastach są pielęgniarki, ale na wsiach to jak deficytowe lekarstwo.
Przyjeżdżają raz na kilka dni, coś tam pomogą przez godzinę lub dwie, bo tylu mają pacjentów. Z bólem serca poddałyśmy się obie z córką i znalazłyśmy mi DPS. Nie przypominał może pięciogwiazdkowego hotelu, ale nie był też państwową, odrapaną i brudną placówką. Ot, zwykły budynek, nieco podobny do gminnej szkoły.
W środku były jedno, dwu i trzyosobowe pokoje. A w nich ludzie tacy jak ja. Jedni bardziej, inni mniej schorowani. Przerażeni czy wycofani albo przeciwnie, pełni wigoru i życia. Tak samo na wsi. Ludzie są różni i ich starość też taka bywa.
Marysia długo płakała, zostawiając mnie tam. Obiecywała, że mnie zabierze, najszybciej, jak tylko będzie mogła. Musiałam ją pocieszać, że to w końcu nie więzienie, więc żeby nie przesadzała i sobie poszła. Ale kiedy już zamknęła za sobą drzwi, poczułam smutek. „Moje życie się skończyło” – pomyślałam, patrząc na puste ściany i walizki wypełnione moimi rzeczami. Nie miałam siły nawet zjeść kolacji.
Chciałam się tylko położyć na tapczanie i zasnąć, tak jak stałam. Ale odezwał się mój kręgosłup i aż podskoczyłam z bólu. Na ten dźwięk wpadła do pokoju jakaś starsza pani, a za nią pielęgniarka.
– Kochanieńka, co się stało? – zapytała ta pierwsza i już była przy mnie.
– Pani Alicjo, pani jest tutaj zupełnie niepotrzebna – oznajmiła ta druga, odpychając ją delikatnie. Starsza pani okazała się jednak nieugięta i trwała przy mnie, nawet gdy pielęgniarka rozebrała mnie już ze sweterka, pomogła ułożyć się wygodnie na łóżku i wyszła z pokoju. Alicja była pensjonariuszką tego domu. Przyjechała tutaj siedem lat temu. Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Ta kobieta miała 80 lat, a wyglądała na 65! I dobrze o tym wiedziała.
Tajemnica tkwiła w jej podejściu do życia, którego nauczyła się właśnie w domu pomocy. Przede wszystkim dużo ćwiczyła, zdrowo się odżywiała, brała udział we wszystkich wycieczkach organizowanych przez dyrekcję, w spotkaniach, zajęciach praktycznych, zapisała się nawet do tutejszego chóru, chociaż zawsze jej się wydawało, że ma słuch jak słoń. Ba! Od jednej z pensjonariuszek nauczyła się nawet robić na drutach i teraz dzierga sobie sweterki.
– Nie wnukom? – zapytałam nieśmiało.
– Wnuki to kupują sobie w sieciówkach, ja cenię ręczną robotę – oznajmiła wesoło.
Nawet ubieram się teraz inaczej…
I nawet nie wiedziała, że tamtego dnia zmieniła moje życie. Co prawda, nie mam w sobie tyle wigoru co Alicja, bo praca w gospodarstwie zrobiła swoje, lecz jestem szczęśliwa. I chyba nie mogłabym tego powiedzieć, gdybym została tam, na wsi. Jasne, mamy w DPS różne osoby, jasne, że się kłócimy, że nie wszyscy opiekunowie są aniołami i czasami trzeba ochrzanić kucharki, bo gotują straszne rzeczy.
Niestety, dietetyczne. W domu możesz udawać przed lekarzem, że go słuchasz, a i tak robić swoje. Tutaj jednak nie ma wyjścia. Zalecenia są zaleceniami. Wreszcie mam przyjaciółkę, która rozumie moje problemy i śmieje się z tych samych dowcipów. Tłumaczy świat, którego nie rozumiem…
Wydziergała mi taką bluzeczkę z dziurami i kazała nosić tylko na podkoszulek na ramiączkach. Normalnie nigdy w życiu bym takiego cudactwa nie włożyła, ale tutaj jest inaczej. Włożyłam ją na Wielkanoc u córki. Ta omal nie zemdlała, gdy mnie zobaczyła. Ale wnuczka pokazała mi ręką, że jest OK. Mieszkając tuż obok, w pokoju po jej bracie, byłabym pewnie starą, zrzędliwą babą.
Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii