Wielkodusznie mu wybaczyłam, a on zastawił na mnie perfidną pułapkę. Przewidział wszystko – oprócz tego, że nie jestem tak naiwna, jak mu się wydawało. Już nie!
Przez długi czas żyłam w absolutnym przekonaniu, że jestem w czepku urodzona, i już zawsze będzie tak cudownie. A potem wszystko to prysło niczym bańka mydlana. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mówi się przecież, że aby zbudować pałac, trzeba spalić chatę. Ja swoją spaliłam do gołej ziemi.
Wszystko zaczęło się pod koniec ubiegłorocznej zimy. Wybieraliśmy się z mężem na przedłużony weekend nad Bałtyk. Planowaliśmy spędzić dzień w Sopocie, a potem wybrać się promem na dwudniową romantyczną wycieczkę do Kopenhagi. Przyjechałam do sopockiego pensjonatu sama. Dzień przed wyjazdem mąż, który kilka miesięcy wcześniej wykupił dwa miejsca w pokoju z widokiem na morze, dowiedział się, że nazajutrz czeka go spotkanie z kontrahentem naszej firmy. Miał do mnie dojechać dzień później.
Gdy tylko się rozpakowałam, zeszłam na kolację. Willa była przeznaczona dla 12 gości. Niewielką stołówkę urządzono z takim smakiem, że nie powstydziłyby się jej 5-gwiazdkowe hotele. Miała nad nimi tę przewagę, że człowiek czuł się tu jak we własnym domu. Jedzenie było wyśmienite, a właściciel, na dobry początek, każdego z nas poczęstował lampką dobrego wina.
Gości było niewielu. Oprócz mnie przy dwóch stolikach zasiadły dwie zakochane pary. Wpatrzeni w partnerów, zdawali się nie zauważać, co im podali ani co jedzą. Gdyby wybuchł pożar, pewnie nie zwróciliby na to najmniejszej uwagi. Tylko w rogu sali siedział samotny młody mężczyzna. Mógł mieć 28 lat, może 30, a może nawet 33 lata. Tak czy owak, był ode mnie młodszy o jakieś 10 lat. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, wymieniliśmy zdawkowe uśmiechy i na tym koniec. W każdym razie tak mi się wtedy wydawało...
Nazajutrz rano nieznajomy podszedł do tego samego stolika, który zajęłam jak poprzedniego wieczoru, i z czarującym uśmiechem zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu, żeby się do mnie dosiadł.
– Nie lubię jeść samotnie, więc byłoby mi niezmiernie miło mieć towarzystwo…
Wskazałam wolne krzesło. Dobrze nam się rozmawiało. Miał na imię Andrzej i, jak mi wkrótce wyznał, przyjechał do Sopotu leczyć duszę, bo rzuciła go narzeczona.
– Chciałem się oderwać od tego, co mi się przydarzyło, i nabrać dystansu, żeby się jakoś po wszystkim pozbierać – zwierzył się.
– I jak? – udałam zaciekawienie.
– Myślę, że nie byliśmy dla siebie stworzeni, i dobrze, że się rozstaliśmy – odpowiedział. – Zamierzam się teraz skoncentrować na sprawach zawodowych. Chcę poświęcić wszystkie siły nowej firmie. Z przyjacielem będziemy wypuszczać na rynek gry komputerowe. To obiecująca branża.
Pół godziny później podziękowałam Andrzejowi za miłe towarzystwo – szczerze, bo w czas szybko płynął – i wróciłam do pokoju. Zadzwoniłam do męża, żeby się dowiedzieć, o której dojedzie na miejsce.
Bardzo mi się podobał ten cały Andrzej
– Kochanie, wybacz, ale mam atak korzonków. Co za pech, tak długo czekaliśmy na ten wyjazd… Ojej, jak mnie boli! – jęknął.
Upewniłam się tylko, czy Olek umówił się do lekarza, a on na szczęście potwierdził.
– Jeśli masz ochotę, popłyń sama do Kopenhagi. Wystarczy, że ja mam zmarnowany weekend – zaproponował.
Jeszcze kilka lat temu pewnie wróciłabym do domu, by zaopiekować się Olkiem, ale teraz górę wziął zdrowy rozsądek. Skoro pobyt jest opłacony, zostanę. Pospaceruję nad morzem, dotlenię się i nawdycham jodu. W drodze na plażę, tuż przed naszą willą, natknęłam się na na Andrzeja.
– Pani też na spacer?
– Jak to: też? A co innego w Sopocie robią ludzie, którzy przyjeżdżają tu na weekend?
– Różne rzeczy.
Andrzej wskazał parę siedzącą na ławce sto metrów od nas. On obejmował ją, ona jego. Całowali się. Byli tak zatopieni w sobie, jakby świat wokół nich nie istniał.
– Rzeczywiście można się tak zatracić – przytaknęłam. – Ale tylko, jeśli się niedawno skończyło dwadzieścia lat.
– Nie przesadzajmy – obruszył się Andrzej. – To nie kwestia wieku, tylko tego, co się czuje – położył dłoń na sercu.
„Romantyk. Wymierający gatunek” – pomyślałam, ale zanim zdążyłam to powiedzieć, on zaproponował wspólny spacer:
– Da się pani skusić? Nie jestem szalenie inteligentny, ale kilka książek przeczytałem.
– To doskonale do siebie pasujemy – zażartowałam. – I ja również mam kilka dobrowolnych lektur na swoim koncie.
Śmiejąc się, wsunęłam mu rękę pod ramię i ruszyliśmy w stronę promenady. Potem był wspólny obiad, kolacja, wreszcie dancing. Jak to się stało, że wylądowaliśmy razem w jednym łóżku? Nie mam najmniejszego zamiaru tego dociekać. Najważniejsze, że było dobrze.
Wyrzuty sumienia? Pozbyłam się ich przed rokiem, gdy przyłapałam męża, jak leżał na sekretarce, a ta na jego biurku w firmie. Naszej wspólnej firmie. Jeszcze do niczego między nimi nie doszło, ale pozycja i wzajemne objęcia powiedziały wszystko. Myślę, że mąż zdał sobie sprawę z tego, że gdybym wówczas wystąpiła o rozwód, mogłabym go pogonić w skarpetkach. Nie zrobiłam tego. Mama powtarzała, że tylko w narzeczeństwie zdrady się nie wybacza.
– Jak taki jeden z drugim puści się przed ślubem, to możesz być więcej niż pewna, że potem również będzie wskakiwał do różnych łóżek. Jeśli zaś chodzi o męża... – hm, w tym przypadku sprawa jest już nieco trudniejsza. Zdrajcy należy wybaczyć. Ale tylko raz. Recydywa to nic innego jak szepnąć panu mężowi na ucho, że wolno mu skakać z kwiatka na kwiatek, a my będziemy bezradnie patrzeć na te jego wybryki.
Zrobiłam, jak mama poradziła. Wybaczyłam Olkowi, choć przepłakałam przez niego kilka nocy. No i od tego czasu mąż starał się, żeby do naszego stadła powróciły miłość i zaufanie. Czy zatem poszłam do łóżka z Andrzejem po to, żeby się zemścić na wiarołomnym Olku? Niezupełnie.
W czasie naszego pierwszego spaceru mój młodszy towarzysz urwał się na godzinę. Musiał pilnie wrócić do pensjonatu, gdyż w jego pokoju pękła rura od kaloryfera. Chodziło o to, by przeniósł się do innego pokoju, i wcześniej sprawdził, czy jego rzeczy zostały przeniesione. Kiedy Andrzej pobiegł do willi, ja przysiadłam na jednej z ławek, rozkoszując się ostrym morskim powietrzem. Byłam ciepło ubrana, słoneczko grzało z góry, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy Andrzej podoba mi się bardzo, bardziej, czy najbardziej... Wiecie, o czym myślę.
I wtedy nieoczekiwanie podeszła do mnie dość wiekowa Cyganka.
– Ma pani problem – stwierdziła zdecydowanym głosem. – Czy on jest wart, żeby pociągnąć tę znajomość dalej? Mogę dać dobrą odpowiedź.
– Na karty chyba zbyt wietrzna pogoda.
– Mnie wystarczy spojrzenie na pani rękę. Za 20 złotych, dobrze?
– Jak mi się spodoba twoja wróżba, dostaniesz 50 złotych. Zgoda?
– Myślę, że dasz i 100 złotych – Cyganka uśmiechnęła się do swoich myśli i wzięła moją dłoń. Wpatrywała się chwilę w linie papilarne. – Jesteś silną kobietą. Ciebie ostatnimi czasy spotkał mocny zawód, ale sobie z nim poradziłaś. Myślisz, że masz już wszystko za sobą. A to dopiero początek drogi.
– Można jaśniej?
– A jak mówię przecie wyraźnie! Obok starszego nadal jest ta młoda z rudymi lokami. On wcale z nią nie zerwał. Stanęłaś nad przepaścią. Jeśli chcesz, możesz wrzucić do niej wszystkie swoje pieniądze, ale czy to warto? No i czeka cię miłość. On będzie od ciebie młodszy. Wtedy to po raz pierwszy w życiu się zakochasz.
– Już raz się zakochałam, w moim mężu. To wystarczy! – roześmiałam się gorzko.
Cyganka pokręciła głową niczym nauczycielka, która ma do czynienia z niezbyt rozgarniętą uczennicą.
– Ty dopiero się dowiesz, co to znaczy miłość – zakończyła.
Stara kobieta wstała z ławki. Wyjęłam z portfelika 100 złotych i dałam jej bez wahania. Uznałam, że zasłużyła. Te Cyganki są niesamowite, nie sądzicie?
Planował zabrać mi wszystko
Mój młody towarzysz dołączył do mnie pół godziny później. Nie zamierzaliśmy marnować czasu. Dobrze po północy, gdy wróciliśmy już z dancingu, wziął mnie za rękę i pociągnął do pokoju, który był usytuowany na wprost mojego.
– Tu cię przenieśli?
– Niespodziewany fart, prawda?
– Nie uważasz, że postępujesz bardzo śmiało, może zbyt śmiało? – szepnęłam, gdy zbliżył swoją twarz do mojej.
– Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Podobasz mi się. Ty chyba mnie też lubisz. Więc?
Pozwoliłam mu pociągnąć się za rękę, a potem jeszcze na dużo, dużo więcej... Nasza wspólna noc była upojna.
Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie. Podczas posiłku Andrzej odebrał telefon od wspólnika. Okazało się, że musi pilnie wracać do Poznania. Jedna noc, ale w sumie było warto, i weekend mogłam zaliczyć do udanych. Był on właśnie taki jeszcze z jednego powodu, ale o tym za chwilę.
Wróciłam do domu w niedzielę wieczorem. Olek przywitał mnie z rozpromienioną twarzą. Przy kolacji pojawił się szampan.
– Z jakiej okazji? – spytałam zdziwiona.
– Specjalnej, moja droga – zapewnił.
– Możesz być mniej tajemniczy?
– Przed rokiem odkryłaś, że mam romans z sekretarką – przypomniał.
– Bardzo mnie to zabolało. Zwolniłeś ją i obiecałeś, że już nigdy więcej...
– Nie dotrzymałem słowa – oświadczył mąż z uśmiechem, bez cienia skruchy.
– Spotykałeś się z nią nadal? – zapytałam, zachowując spokój.
– I zamierzam się z nią ożenić, jak tylko weźmiemy rozwód – stwierdził bardzo stanowczym głosem Olek.
– Ostrzegam – uśmiechnęłam się słodko-kwaśno. – Puszczę cię w skarpetkach.
– Nic z tego, moja droga – Olek równie jadowicie skrzywił usta. – Mam dowody, że mnie zdradziłaś, dzięki którym to ja oskubię cię ze wszystkiego.
– Nic mi nie zostawisz? – przyznam, że byłam zaskoczona jego słowami.
– Całe życie wydzielałaś mi pieniądze. Wiecznie na coś odkładaliśmy. Harowałem w świątek, piątek i niedzielę. Teraz zamierzam wreszcie skorzystać z tych ciężko zarobionych pieniędzy.
– Spora część należy do mnie! – to miało zabrzmieć jak ostrzeżenie.
– Już nie. Niedługo wszystkie będą moje. A jak będziesz grzeczna, to dostaniesz ode mnie miesięcznie 2500 złotych na życie.
Spojrzał na mnie triumfalnie i, nie czekając na odpowiedź, wyszedł. Po chwili usłyszałam odgłos odjeżdżającego samochodu. Byłam wstrząśnięta takim nastawieniem męża do sprawy. Kiedyś wielkodusznie darowałam mu przecież winę, a teraz on zamierzał nie mieć dla mnie żadnej litości?
Sięgnęłam jednak po kieliszek z szampanem i... wzniosłam samotny toast. Za co? Miałam swoje powody!
Swego czasu mamusia powtarzała mi, że jeśli nawet daruje się mężowi winę, od tej pory należy mieć oczy dookoła głowy, ponieważ obietnice poprawy mogą się okazać czczymi deklaracjami, a przyłapany przez nas na gorącym uczynku winowajca może szukać odwetu. Dlatego przed rokiem wynajęłam detektywa. Długo chodził krok w krok za moim mężem. W tym czasie ten tak dobrze się maskował, że byłam niemal pewna, że ta sekretarka to chwilowy wybryk faceta, któremu zamarzyła się druga młodość, i że to dawno przebrzmiała sprawa.
A jednak pewnego dnia detektyw trafił na trop ich zakonspirowanego gniazdka. Założył tam podsłuchy. Dzięki nim dowiedziałam się, że na mojej drodze ma stanąć podstawiony przez męża fałszywy kochanek. Ten będzie chciał mnie uwieść tylko po to, żeby nagrać nasze intymne sceny, co byłoby niepodważalnym dowodem mojej zdrady. Mój zadufany w sobie mąż nie wziął pod uwagę, że ja też mogłam nagrać jego miłosne wyczyny w mieszkaniu, które wynajął za pieniądze naszej firmy.
Wynajęłam więc adwokata i złożyłam pozew o rozwód. Gdy wyjaśniłam mecenasowi całą intrygę, popatrzył na mnie z podziwem.
– Pani jest niesamowita – jego ciemne oczy miały taki wyraz, że poczułam dreszcz.
Gdy mąż przekonał się, że kamera umieszczona przez Andrzeja nic nie zarejestrowała, wpadł w panikę. A dlaczego nie nagrała? Pamiętacie awarię w pokoju Andrzeja w Sopocie? To przykrywka. Zmiana pokoju była nieprzypadkowa i przeze mnie opłacona. W pokoju, do którego go przeniesiono, umieściłam wcześniej zagłuszacze dźwięku i wytłumiacze obrazu zamontowanego przez Andrzeja systemu audio-video. Mąż nie miał więc przez to żadnych dowodów na moją zdradę, podczas gdy ja na jego – jak najbardziej.
Kiedy Olek dowiedział się, że jego perfekcyjny plan się nie powiódł, ponieważ go przechytrzyłam, wpadł w panikę. Uświadomił sobie, że z naszego małżeństwa może wyjść goły i niewesoły, więc zaczął grać tę samą komedię co przed rokiem. Zaczął prosić mnie o przebaczenie i przysięgać, że on już nigdy nawet nie spojrzy na inną kobietę.
– Raz mogłam ci przebaczyć. Ale ty nie tylko zdradzałeś mnie nadal, ale też chciałeś wciągnąć w pułapkę i oskubać ze wszystkiego. A teraz ja zrobię to z przyjemnością!
I dotrzymałam słowa. Jednak to nie jest jedyny powód do radości. Drugi jest jeszcze ważniejszy – spełniła się wróżba Cyganki, która w Sopocie powiedziała, że gdy przyjdzie odpowiednia pora, poznam prawdziwą miłość.
Zanim zakończył się proces sądowy, byłam już po uszy zakochana w... swoim adwokacie. O pięć lat młodszym. I, prawdę mówiąc, dopiero teraz zrozumiałam, co to znaczy być zakochanym. Czyste wariactwo – którego wszystkim życzę.
Czytaj także:
„Zazdrościłam siostrze wdzięku, urody i bogatego męża. Po latach zrozumiałam, że za bajkowe życie musiała słono płacić”
„Zamiast docenić, że mąż wreszcie zaczął o siebie dbać, ja gderałam mu nad głową. Sama popchnęłam go w ramiona innej”
„Przyjaciółka zachowuje się jak zaborcza mamuśka. Sprawdza mój telefon, kontroluje mnie. Mam dość tej toksycznej relacji”