Jakkolwiek by patrzeć, niemal całe dorosłe życie spędziłem w kryminale. Pierwszą odsiadkę rozpocząłem przed dwudziestymi urodzinami. Za co? Za kradzieże. A kradłem, by mieć na różne używki.
Uzbierało się z tego na trzyletni wyrok. Po dwóch latach wyszedłem tak zresocjalizowany, że od razu utonąłem w alkoholu. Po trzech miesiącach od wyjścia i mieszkania kątem u babci w końcu zapaliła mi się w głowie malutka lampka, że już coś z tą moją głową jest nie tak.
Miałem lęki i wizje, z których można by się śmiać, ale mnie wcale do śmiechu nie było.
Pająki wielkie jak psy, drzewa podchodzące pod okna w takt trzaskającego mrozu, obsesje, że zaraz sufit spadnie mi na łeb, trzymanie ścian, żeby nie runęły. W końcu babcia wezwała pogotowie.
Wytrzeźwiałem, wypociłem się, ciśnienie opadło i… zacząłem od nowa i z przytupem. Z lustra patrzyła na mnie twarz gościa starszego o dwadzieścia lat. I wtedy powiedziałem sobie: stop.
Potrzebowałem detoksu
A jaki jest najlepszy? Nie żadne ośrodki, witaminki, tabletki, nie żadne prywatne szpitale. Najlepszym odwykiem jest więzienie, w którym odetną cię od wszelkich pokus. Wiedziałem, że tylko w ten sposób mogę się uratować.
Z pełną świadomością okradłem dwa sklepy, komuś dałem po mordzie i ponownie wylądowałem za kratami. Sędzia lekką rączką wlepił mi kilka lat. Trochę się zdziwiłem. Nie za dużo? Cóż, warunki recydywy zrobiły swoje.
Zatruty dziadostwem organizm buntował się, ale przeżyłem. Na oddziale terapeutycznym trochę tych kroplówek osuszyłem. Cysterny potu, dreszcze i pękająca głowa, no i ponowne przestawienie się na regularny tryb życia. Siłownia, biblioteka, warcaby, posiłki.
No właśnie, posiłki… Gdyby tak praworządny obywatel zerknął w więzienne menu, to pomyślałaby, że to karta dań z restauracji w jakimś ekskluzywnym hotelu. W życiu nie jadłem takich posiłków poza murami. Nawet nie marzyłem o takich.
Na domiar szczęścia wylądowałem w zakładzie półotwartym, który – powiedzmy sobie szczerze – bardziej przypominał szkolny obóz wakacyjny. Otwarte cele, własne ciuchy, mimo że sami recydywiści, no i praca poza zakładem. Jak już odtrułem się na tyle, że odzyskałem siły, wiedziałem, że muszę iść do roboty – choćby po to, żeby zarobić na jakieś podstawowe wydatki.
Miałem terapię i pracę
Czas mijał, a ja starałem się nie zgłupieć. Biblioteka, pogadanki z psychologami i terapeutami. Trafiali się całkiem konkretni, którzy tłumaczyli mi jak krowie na rowie, że jak wyjdę, to mogę sobie najwyżej raz na jakiś czas zajarać papierosa, ale żadnego alkoholu. Kiwałem głową z uznaniem, że traktują mnie jak człowieka i mają świadomość, czego najbardziej mi się zachce po wyjściu z kryminału.
Praca była urozmaiceniem i pozwalała chociaż przez chwilę pooddychać wolnością. Wozili nas busami – a to do kopalni, gdzie wykonywaliśmy proste i ciężkie prace na powierzchni, a to do zakładów produkcyjnych na tak zwane „zasypy”, których nikt wolny i normalny nie chciał wykonywać za ówczesne wypłaty. A więźniowie cieszyli się, że mają siłownię za darmo, czas leci, w niektórych zakładach jest możliwość zerkać na kobiety, a nawet do nich zagadać, no i jakieś tam pieniądze kapały.
Po wszystkich potrąceniach zostawały grosze, a jak jeszcze na pensji siedział komornik, to już tylko na waciki. Niemniej wiedziałem, że coś mi tam na start po wyjściu wypłacą.
W ostatnim miejscu pracy przed wyjściem na wolność tyrałem, ile mogłem, dawałem z siebie wszystko. Angażowano mnie już nie tylko do zasypów surowców, bo okazało się, że mam nie wiadomo skąd jakąś smykałkę do maszyn i urządzeń. Dawałem sobie radę z wózkami widłowymi, z suwnicami, żurawiami i tak dalej. Starałem się oczywiście o warunkowe przedterminowe zwolnienie.
Bałem się życia za murami
Żeby się udało, musiał być spełniony szereg warunków, w tym dobra opinia z miejsca pracy. Szefowie zdecydowali, że są gotowi mnie zatrudnić, gdy opuszczę więzienie. Na początku byłem wniebowzięty, snułem ambitne plany. Wynajmę mieszkanie albo tylko pokój, zapiszę się do szkoły, złapię jakąś dorywczą pracę w weekendy, pokażę wszystkim, z kuratorem na czele, że mieli rację.
Sąd zgodził się na moje wyjście niecały rok przed końcem kary. Odliczałem te miesiące i… coraz bardziej zaczynałem się bać. Byłem wręcz sparaliżowany ze strachu. Czy sobie poradzę? Jak sobie poradzę? Przecież pojawi się tyle pokus, no i o wszystkim będę musiał pomyśleć sam. Nikt za mnie nie pomyśli – ani dyrektor więzienia, ani wychowawca, strażnik czy mądrzejszy współwięzień. Nikt mnie nie obudzi, że już pora do roboty, nie da jeść i nie zapłaci rachunków. Nawet chleb będę musiał pokroić sobie sam, chyba że kupię krojony.
Tylu chłopaków wyszło i zaraz wróciło, bo nie dali sobie rady na wolności, a wszystkie umiejętności nabyte w kryminale są poza nim bezużyteczne.
Coraz więcej czasu spędzałem na pogadankach z psychologiem. Ten miał podejście dość zdrowe. Tłumaczył mi, że jak już dostanę wynagrodzenie, to najpierw opłaty, potem żarcie, na końcu przyjemności. Kiwałem głową. Stuprocentowa racja. Że też sam na to nie wpadłem! Facet widział, jak się wręcz trzęsę z obawy, że ten świat za murem wcale nie jest taki fajny, jak opowiadają.
Teraz miało być inaczej
W ciągu dziesięciu lat drugi raz z kopniakiem strażnika na tyłku znalazłem się przed murami zakładu. Pierwszego wyjścia już za dobrze nie pamiętałem. Wtedy wróciłem do pierdla w trybie ekspresowym, na własne żądanie i zupełnie świadomie. Teraz miało być inaczej.
Znalazłem maleńkie i zapuszczone mieszkanie do wynajęcia. Właściciel chciał za dwa miesiące z góry, ale wybuliłem bez szemrania. Dostałem umowę o pracę za w miarę sensowne pieniądze, oprócz tego jeszcze wypłacili mi forsę uciułaną w czasie odsiadki. Było z czym startować.
No to wystartowałem… Telefon, bo przecież muszę mieć budzik i neta, strażnik już mi nie ryknie do ucha, że trzeba wstawać. Telewizor z kablówką, bo przecież jakaś rozrywka po robocie się należy. Komputer, bo przecież muszę czasem pograć i posiedzieć w sieci. Pieniędzy z pierwszej wypłaty zabrakło szybko, więc jechałem na suchym chlebie i herbacie, na szczęście kilku kumpli pożyczyło parę złotych.
Musiałem uważać
Kurator, gdy mu opowiedziałem, że nie wyrobiłem się finansowo od wypłaty do wypłaty, tylko westchnął i zapytał, po cholerę nakupiłem tyle tych gadżetów, skoro powinienem raczej pomyśleć o pralce i jakiejś lodówce.
– Chodzi o to, żeby pan się tym nie zachłysnął, panie Michale. Dostał pan godziwą płacę, niech pan to doceni…
– Doceniam – bąknąłem. – Ale nie dałem rady.
– Pije pan? – kurator przejechał palcem po meblach. – Niech pan czasem pościera kurze. I umyje kibel.
Dowcipniś. Powiedziałem, że nie piję. Dwa piwka po robocie to nie picie. Bez lodówki, więc musiałem kupować codziennie, żeby wypić zimne. Ale w dniu roboczym ani grama więcej. Udawało mi się wstawać na czas, sam narzucałem sobie reżim. Starałem się minimalizować wyjścia w weekend, żebym na warunkowym nie odstawił jakiejś głupoty. Byle kto mnie sprowokuje, wyświecę mu z bani albo pięści i witaj, kryminale!
Najbardziej cieszyłem się, kiedy musiałem iść do roboty w sobotę – jeden dzień mniej na niepotrzebne myślenie o bzdetach. Najgorsze były długie świąteczne weekendy. Początek maja, Boże Ciało i wolny piątek. Wtedy kupowałem dwie flaszki wódki i kilkadziesiąt piw i zamykałem się w chacie. Nie wstawałem z łóżka, jeśli nie musiałem.
Trzy miesiące dawałem radę
Zawsze punktualnie w pracy. Byłem z siebie dumny. Zawsze wytrzeźwiałem na czas. W czwartym miesiącu się nie udało. Urlop na żądanie. Kolejne nieobecności. Wybłagałem, że odrobię. Odrobiłem. Gdy nawaliłem po raz kolejny, poszedłem do lekarza po chorobowe. Jedno, drugie, trzecie…
Upominające pogadanki po nieobecnościach nieusprawiedliwionych. Współpracownicy zaczęli patrzeć na mnie krzywo. Każdy z nich wyleciałby z roboty za jedną „bumelkę”, a mnie traktowano trochę jak świętą krowę, trochę jak niedorozwinięte dziecko. Trzeba dać mi szansę. Dawali. Tylko kurator tracił już do mnie cierpliwość. A więc obiecałem, że się poprawię.
– Nie boi się pan, że wróci do więzienia? – zapytał.– Po takich numerach w końcu pana zwolnią.
Czego innego się bałem. Myśli, że po co się męczyć za marne grosze, płaszczyć się przed brygadzistami, żeby poszli mi na rękę, przed kumplami, żeby pożyczyli mi kasę? Po co, skoro mogę mieć wygodne życie za kratami? Wystarczy, że świsnę portfel zawianemu gościowi, dam w łeb kobiecie w kiosku, a z kasy wyciągnę całą forsę. Tego oczywiście kuratorowi nie powiedziałem.
– Jest pan dorosły – zauważył jakby zrezygnowany. – Co ja mogę?
Żeby pomóc takim jak pan, trzeba, żeby tacy jak pan chcieli tej pomocy. A jakby pan chciał pomocy, to pomógłby pan sobie sam, i wtedy byłbym niepotrzebny. Trochę się zgubiłem w tym jego wywodzie. Ale… miał rację.
Oszukiwałem sam siebie
Próbowałem się ogarnąć, ale kilka dni później z kryminału wyszedł mój dobry kumpel. Nie miał gdzie się zaczepić, to zaproponowałem, żeby się wprowadził do mnie. Pomyślałem, że łatwiej mi będzie, jak się dorzuci do czynszu. Niestety, picie we dwóch jest dużo łatwiejsze. Snuliśmy plany wyjazdu za granicę, gdzie zarobimy w konkretnej walucie, a nie szmatławych złotówkach.
Tak, mogłem udawać jakiś czas, ale tak naprawdę byłem uśpionym alkoholikiem. Bałem się, że sobie to uświadomię, i stało się… Będąc w więzieniu, jeszcze się oszukiwałem, ale na wolności… Jak tysiące mnie podobnych nie nadaję się do normalnego życia. Praca, posiłek i sen na wolności to luksusy nie dla mnie. Za trudne.
Po którymś z kolei kryzysie, kiedy zorientowałem się, że w pracy nie byłem od dwóch tygodni, zadzwoniłem do kierownika i zwolniłem się. Żadnego porozumienia stron, tylko jednostronna decyzja z mojej strony. Sprzedawałem też gadżety po kolei: telewizor, komputer; smartfon zamieniłem na jakieś badziewie tylko do dzwonienia.
Wróciłem do więzienia
No i oczywiście wróciłem za kraty. Rozbój. I to taki na haju. Pedagogiczna porażka wszystkich wychowawców, psychologów, terapeutów, w końcu kuratora – oto ja.
Nie dla mnie uroki zwykłego życia. Nie potrafię. Będę dziadkiem-weteranem. Wyjdę i wrócę. O ile wyjdę. Podobno w Stanach, jak się trafi do kryminału trzeci raz, już się z niego nie wychodzi. U nas chyba jeszcze nie. Tylko już nie będę się bał tego wyjścia. Musiałem spróbować, a że już wiem, że się nie nadaję, nie ma we mnie lęku.
Jak to leciało? „Z tylu różnych dróg przez życie każdy ma prawo wybrać źle”. Ja swoją drogę już wybrałem. Albo może tylko tak mi się wydaje… I nic na to nie poradzę, że więzienie zacząłem traktować jak dom.
Czytaj także: „Całe dzieciństwo matka wmawiała mi, że babcia nie chce mieć ze mną kontaktu. Jej kłamstwo wyszło na jaw przypadkiem”
„Teściowa nie zostawiała na mnie suchej nitki. Wszystkiego się czepia. Drugą synową uwielbiała i wychwalała pod niebiosa”
„Mąż mnie nie szanował, a i tak skakałam wokół niego jak służąca. Docenił mnie, gdy emeryturze zszedł na drugi plan”