„Wuj był w rodzinie czarną owcą. Po rozwodzie roztrwonił spadek po dziadkach. Wszyscy się go wstydzili”

mężczyzna, który roztrwonił majątek rodzinny fot. Adobe Stock, DZMITRY PALUBIATKA
„– Nie dość, że rozwiódł się z tą biedną Jolą, to jeszcze ojcowiznę przepuścił, krwawicę dziadków, na takich wykolejeńców jak i on jest... Związał się z jakąś malarką z bożej łaski, przytułek razem prowadzą, rozdają jedzenie. Aż wstyd o tym mówić!”.
/ 12.10.2021 14:19
mężczyzna, który roztrwonił majątek rodzinny fot. Adobe Stock, DZMITRY PALUBIATKA

Jeszcze raz zacząłem uważnie czytać mejla napisanego przed chwilą przez Ewę. Zatrzymałem się na zdaniu szczególnie dla mnie ważnym – że wuj nie cierpiał, zmarł we śnie. Było to jakąś pociechą, przynajmniej dla mnie. Pamiętałem, że bardzo bał się bólu. Nazywałem go wujem, chociaż tak naprawdę był kuzynem mojej mamy. Pamiętałem go tylko z dzieciństwa, bo potem rodzina nie utrzymywała z nim kontaktów.

Był taką czarną owcą i, jak to mówiła moja mama, lepiej było nie mieć z nim nic wspólnego, bo tylko wstyd przynosił. Ja po studiach wyjechałem za granicę, trafiła mi się praca i tam już zostałem. Po kilku latach ożeniłem się, założyłem rodzinę i właściwie to zapomniałem o wuju Albercie. Dopiero ten telefon Ewy, dwa lata temu. Przyjechałem wtedy do kraju na dłuższy urlop, co prawda dopiero jesienią, ale zawsze.

Moja praca tam, za oceanem, dawała mi wiele powodów do zadowolenia, ale wymagała sporo poświęceń. Często nawet weekendy miewałem zajęte. A te dwa tygodnie wolnego trafiły mi się po raz pierwszy. Postanowiłem przyjechać do kraju, odwiedzić moich bliskich i dawnych przyjaciół, pokazać żonie i synowi ukochane Bieszczady.

Telefon od Ewy, mojej kuzynki, trochę mnie zaskoczył

Nie byliśmy ze sobą jakoś szczególnie blisko, a poza tym była jedyną córką wuja Alberta, więc i to nawet stanowiło powód braku wzajemnych relacji.

– Słyszałam, że przyjechałeś na urlop – powiedziała Ewa po powitalnych uprzejmościach. – I jest taka trochę głupia sprawa… – zająknęła się. – Mój ojciec chciałby się z tobą spotkać, ale od razu mówię, że ja nie wiem, po co – szybko się zastrzegła. – Jestem tylko pośrednikiem, ojciec przeze mnie pyta, czy zgodzisz się na spotkanie.

W pierwszej chwili mnie zatkało. Wuj Albert, ta czarna owca w rodzinie, o którym już nikt nawet nie wspominał? Ale ja go pamiętałem z dzieciństwa, jeszcze z jakichś naszych uroczystości, jako bardzo wesołego, towarzyskiego człowieka, który lubił się śmiać i tańczyć. Do dzisiaj miałem w pamięci jego głośny, tubalny śmiech, jego silne ramiona, gdy podrzucał mnie do góry. Ale pamiętałem też niechętne spojrzenia innych krewnych patrzących na wuja z ironią, może nawet z pogardą.

Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że nie jest lubiany w naszej rodzinie, pomimo swojego towarzyskiego usposobienia. Ale nie wiedziałem dlaczego, byłem przecież jeszcze dzieckiem. Dopiero potem, gdy dorosłem, dotarło to do mnie. Wuj miał artystyczne zapędy, podobno pięknie malował i rzeźbił. I jako artysta prowadził bardzo niebanalne życie, był człowiekiem kontrowersyjnym. A nasza bogobojna, mieszczańska familia nie za bardzo umiała zaakceptować jego stylu życia.

Toteż te rodzinne kontakty były coraz rzadsze, a gdy wuj się rozwiódł i ze swoją nową partnerką założył jakieś przytulisko dla bezdomnych i uzależnionych, urwały się zupełnie. Niektórzy w rodzinie, w tym i moja mama, twierdzili, że Albert sam też jest alkoholikiem i narkomanem, i że wreszcie znalazł się wśród swoich. Przypomniałem sobie teraz te wszystkie gorzkie słowa, jakie słyszałem na jego temat w dzieciństwie. A tu Ewa mówi mi, że jej ojciec chciałby się ze mną spotkać.

Gdy zaskoczenie minęło, pomyślałem, że właściwe to czemu by nie, odnowię z nim kontakt, pomimo niechęci reszty krewniaków. Nic do niego nie miałem, a w dzieciństwie nawet go lubiłem, zawsze był taki radosny, wesoły. Mama, gdy powiedziałem jej o zamiarze spotkania się z wujem, strasznie na mnie napadła.

– I po co ty tam pójdziesz? – krzyknęła. – Ty nie wiesz, jaki on jest, na pewno będzie chciał coś od ciebie wyłudzić, pieniędzy pożyczyć, albo żebyś mu zaproszenie do Stanów wysłał.
– Ale dlaczego tak mówisz? – pokręciłem głową. – Od lat go nie widziałaś, nie macie z nim kontaktu i to chyba nie z jego winy, nie wiesz, jaki jest teraz i…
– Co ty wygadujesz? – przerwała mi mama. – Wyjechałeś z kraju kupę lat temu, a Albert to zakała rodziny, nigdy z nim nie rozmawiałeś nawet…
– Jako dorosły, rzeczywiście nie – zgodziłem się z nią. – Nie znam numeru jego telefonu, zresztą, nawet nie wiem, gdzie mieszka, wy chyba też nie…

– No właśnie, bo to on zerwał z nami wszelkie kontakty – zaperzyła się mama. – Nie dość, że rozwiódł się z tą biedną Jolą, to jeszcze całą ojcowiznę przepuścił, krwawicę naszych dziadków, na takich lumpów i wykolejeńców jak i on sam jest... – twarz mamy poczerwieniała z oburzenia. – Związał się z jakąś malarką z bożej łaski, też pewnie narkomanką, przytułek razem prowadzą, zbierają lumpów z ulicy, rozdają jedzenie na dworcu – pokręciła głową. – Aż wstyd o tym mówić, a co dopiero przyznawać się do niego... Ja nie chcę, żebyś tam szedł.

Uśmiechnąłem się tylko na takie mamy gadanie, bo ona chyba zapomniała, że już dawno przestałem być dzieckiem i niczego mi nie mogła nakazywać. A z tą krwawicą naszych dziadków to chyba jednak przesadziła trochę.

– Oj, mamo – roześmiałem się. – Może wuj Albert rzeczywiście wsparł swoim spadkiem tych wykolejeńców, jak o nich mówisz, ale nie zapominaj, że ty też sprzedałaś krwawicę dziadków i dzięki niej ja mam mieszkanie w Stanach, a mój brat najlepszy chyba w mieście wóz…
– Będziesz żałować, zobaczysz – nie odpuszczała mama. – To zły człowiek, naciągacz i oszust.

Już miałem odparować, że jakoś nigdy nie słyszałem, aby kogoś oszukał, no i w końcu to był jej krewny i mój ojciec chrzestny… Ale dałem spokój, decydując się spotkać z wujem, bez względu na to, czego on chciał ode mnie. Jednak po tej rozmowie z mamą w moje myśli wkradły się jakieś wątpliwości, cień podejrzenia.

„A jeżeli mama miała rację i wuj tylko po to chciał się ze mną spotkać po tylu latach, żeby mnie na coś naciągnąć, na pożyczkę, na zaproszenie?”. Wiedziałem, że w takim wypadku musiałbym mu odmówić i jakoś głupio się czułem... Na przystanek tramwajowy, blisko starego miasta, przyszedłem chyba z pół godziny wcześniej. Chciałem zobaczyć go pierwszy, jak nadchodzi, mogłem sobie od razu, z tego pierwszego wrażenia, wyrobić jakieś zdanie o nim. Przyglądałem się ludziom uważnie, ale nie zauważyłem nikogo podobnego do wuja Alberta.

Więc może zrezygnował ze spotkania ze mną?

Może faktycznie czegoś chciał ode mnie i wycofał się w ostatniej chwili. Emocje powoli zaczęły ze mnie opadać, rozluźniłem krawat i właściwie zbierałem się, aby odejść.

– Przepraszam – w tym samym momencie podszedł do mnie starszy, bardzo szczupły mężczyzna, który stał na tym przystanku chyba dłużej ode mnie.

Zapamiętałem go, bo miał na głowie oryginalny kapelusz z dużym rondem. Teraz go uchylił, uśmiechając się.

– Chyba Mateusz, prawda?
– Wuj Albert? – spytałem zdumiony.

Nigdy bym się nie domyślił w tym chudym, zniszczonym mężczyźnie tamtego wesołego, potężnego wuja. Patrzyłem na jego pobrużdżoną zmarszczkami twarz, zapadnięte policzki, był zupełnie nie do poznania. Tylko te jego oczy, ciemne, takie jak kiedyś, z iskierkami radości w kącikach. I głos taki sam, jak ten, zapamiętany z dzieciństwa.

– Cieszę się, że przyszedłeś – uścisnął mi mocno dłoń, a potem jakby się zawahał przez moment, w końcu wyciągnął do mnie ramiona.

Długo trzymał mnie w uścisku, a potem odsunął na wyciągnięcie rąk, przypatrując mi się uważnie.

– Pamiętam cię chłopaczkiem, a teraz proszę, wracasz młodym mężczyzną… – zająknął się.
– To chyba nie ja odszedłem, wuju… – urwałem zmieszany, jednak popełniłem nietakt.

Ale wuj nie zwrócił w ogóle uwagi na moje słowa, tylko poklepał mnie mocno po ramieniu.

– Nie będziemy tak tu stać, wieje chłodem od rzeki – powiedział. – Zapraszam cię do mojej ulubionej kawiarni, tam też jest nasza galeria malarska – wziął mnie pod ramię i pociągnął za sobą.

Obserwowałem go spod oka, zastanawiając się mimo woli, czego tak właściwie on ode mnie chce. Bo chyba nie odezwały się w nim nagle jakieś wyższe uczucia i chęć więzi rodzinnej, przecież jako krewni byliśmy sobie zupełnie obcy. Bardzo się zmienił. Zeszczuplał, właściwie to był straszliwie wychudzony, zniszczony, zapadnięte policzki, ciemne kręgi pod oczami, twarz pełna zmarszczek – to wszystko dodawało mu sporo lat.

Może te plotki o alkoholu i narkotykach były jednak prawdą?

Tylko oczy pozostały mu takie same, życzliwe, uśmiechnięte. Popatrzyłem na jego ciemne ubranie, sprawiało wrażenie bardzo skromnego i dość przechodzonego. Nie wiodło mu się chyba dobrze. Za to kafejka zrobiła na mnie oszałamiające wrażenie. Na ścianach obrazy, w kątach rzeźby, na półkach piękne, artystyczne szkło, ceramika, a między tym wszystkim małe stoliki z koronkowymi, starymi serwetami i ozdobnymi naftowymi lampami. Miałem wrażenie, że znalazłem się w jakimś innym świecie.

– Podoba ci się? – spytał wuj, a gdy skinąłem głową, przytaknął mi. – Lubię tu przychodzić, ładuję akumulatory i sprawdzam przy okazji, czy jakiś naiwniak nie kupił któregoś z naszych dzieł, wiesz, kasy zawsze brakuje – zaśmiał się tym swoim charakterystycznym, zapamiętanym z dzieciństwa śmiechem.
– To wszystko jest twoje? – spytałem, rozglądając się z podziwem.

Nie byłem koneserem sztuki, nie znałem się na niej, ale nawet na takim laiku jak ja, te obrazy, przeważnie pejzaże i martwe natury, robiły spore wrażenie.

– Moje i Marleny – odparł, a ja domyśliłem się, że to pewnie imię tej jego kobiety.

W tym momencie pojawiła się kelnerka, witając Alberta jak starego dobrego znajomego.

– Kawa z mlekiem i ten orzechowiec, jak macie, podwójne porcje – puścił do mnie oko. – Zobaczysz, jakie tu podają ciasto, niebo w gębie… A może napijesz się koniaku albo wina? – spytał. – Mają tu doskonałe włoskie chianti.

Trochę się zdziwiłem, gdy kelnerka przyniosła tylko jeden kieliszek.

– Ja nie piję – uśmiechnął się wuj Albert. – Już od wielu lat – dodał, widząc pewnie moją minę.

Potem rozmawialiśmy. Właściwie to mówiłem tylko ja, a Albert słuchał, od czasu do czasu przytakując mi skinieniem głowy.

– To dobrze, że tak sobie radzisz w życiu – powiedział na koniec mojej opowieści.
– A ty, wujku? – spytałem. – Właściwie to prawie nic o tobie nie wiem.
– Na pewno wiesz sporo – roześmiał się z przymusem. – Chociażby od twojej mamy i pewnie wiele jest w tym prawdy, co ona o mnie mówi. Ale muszę ci powiedzieć, że ja nie żałuję swojego życia i jestem z Marleną, tą narkomanką i lumpiarą, jak ją nazywają w rodzinie, bardzo szczęśliwy.
– I naprawdę prowadzisz to schronisko? – spytałem.
– Jeszcze tak – znowu uśmiechnął się z przymusem. – Jeszcze trochę siły mam, ale nie wiem, na ile mi jej wystarczy.
– No co ty, przecież nie jesteś jeszcze taki stary – roześmiałem się, myśląc, że trochę przesadza.
– Zgadza się, stary jeszcze nie jestem, ale… – przerwał, podniósł na mnie na moment wzrok, po czym zmienił temat. – Wiesz, w schronisku jest trudno z ludźmi, są straszliwie słabi i nie mają wolnej woli, gdy zawładnie nimi nałóg – pokiwał głową. – Ale jakoś sobie radzimy…

Przez chwilę panowało milczenie. Nie wiedziałem, co powiedzieć, bo ten odsądzany przez rodzinę od czci i wiary człowiek nawet mi zaimponował. Zacząłem przypatrywać się obrazom.

– Możesz sobie któryś wybrać, jeżeli chcesz, śmiało – zaproponował mi wuj.
– Nie znam się za bardzo na sztuce, a poza tym, na pewno są cenne – pokręciłem głową.
– Aż tak cenne nie są, możesz spokojnie wziąć sobie jakiś – roześmiał się, po czym jego twarz spoważniała. – Ale wiesz, jest taka sprawa, właściwie to dlatego chciałem się z tobą spotkać, Mateuszu…

A więc mama miała rację, on czegoś chciał

Pewnie zaraz poprosi mnie o pożyczkę albo powie, żebym mu to schronisko finansował, albo będzie chciał zaproszenie dla siebie i tej jego… Spojrzałem na niego niechętne, Albert sięgał właśnie do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej jakiś niewielki, płaski pakunek.

– Wiesz, dotąd jakoś nie było okazji, no i stosunki rodzinne nie bardzo sprzyjały – podsunął ten pakunek w moją stronę. – Chciałem ci to już dawno dać, ale nie było jak, tak jakoś szybko poleciałeś za ocean – zaśmiał się i mrugnął do mnie żartobliwie. – A z twoją matką wolałem nie zaczynać, więc czekałem cierpliwie, wierzyłem, że zdążę… – umilkł, wyraźnie wzruszony.
– Co to jest? – dotknąłem pakunku.
– To stara rodzinna pamiątka, jeszcze po naszym prapradziadku, otrzymał ją podobno od samego cesarza, przed pierwszą wojną – powiedział Albert. – I potem dostawał ją zawsze najstarszy syn w rodzinie, gdy zakładał swoją. Ja nie mam syna… A ty jesteś moim chrześniakiem, jakby nie było.

Otworzyłem pudełko. W świetle lampy zabłysnął starym złotem niewielki prostokąt. Staroświecka papierośnica, z dużym zielonym kamieniem pośrodku.

– Zawsze się mówiło, że to złoto najwyższej próby i prawdziwy szmaragd – ciemne oczy wuja patrzyły na mnie z życzliwym ciepłem i miłością. – Ale tak naprawdę to nie wiem, nigdy tego nie sprawdzałem – zamilkł na chwilę, jakby się zmęczył. – Powinna należeć do ciebie.

Nie wiedziałem co powiedzieć. Nie tego się  spodziewałem

Zwłaszcza po tym, co mówiła mi o wuju mama. Jak nazwała go oszustem i naciągaczem. A on chciał się ze mną spotkać po to, żeby dać mi rodzinną pamiątkę, chyba bardzo cenną…

Przyszło mi do głowy, że mógł sprzedać tę papierośnicę z dużym zyskiem, na jakiejś aukcji, brakowało mu przecież pieniędzy na schronisko. Mimo to zgodnie z rodzinną tradycją przekazał papierośnicę mnie.

– Nie wiem, jak dziękować, wujku – popatrzyłem mu w oczy. – Nie spodziewałem się, że ty…
– No wiem, bo przecież zdaję sobie sprawę z tego, co wygadują o mnie w rodzinie, nawet twoja matka – przerwał mi, machając ręką. – Ale co tam, niech sobie gadają, ja swoje wiem – podniósł się i wskazał na ściany z obrazami. – Chodź, pooglądamy razem, może ci się któryś spodoba, będziesz miał prezent ode mnie.

W tym momencie zrobiło mi się głupio. Ja przecież niczego dla niego nie miałem…

– Przepraszam, ja wujowi nic nie przywiozłem – szepnąłem zażenowany. – Żadnego prezentu.
– Nasze spotkanie jest najlepszym dla mnie prezentem – uścisnął mnie mocno, a potem spojrzał na mnie uważnie. – Mateusz, a ty w ogóle palisz?
– Nie – odparłem.
– No i bardzo dobrze i żebyś się nie ważył zaczynać, tylko dlatego, że masz taką zaje… – urwał. – Chciałem powiedzieć, piękną papierośnicę.
– Nie bój się, nie zacznę – roześmiałem się.

I w tym momencie Albert spoważniał.

– Nie boję się – popatrzył na mnie ciężkim wzrokiem. – W życiu boję się tylko jednego, bólu… – zamilkł na moment. – Ale najważniejsze dla mnie jest umrzeć trzeźwym – zagarnął mnie ramieniem, poprowadził pod galerię obrazów.

Wtedy nie wiedziałem, o czym mówił, o jakim bólu. Dopiero z późniejszych mejli Ewy dowiedziałem się, że był chory na raka trzustki, już wtedy, gdy się ze mną spotkał. I znał już swój wyrok. Jeszcze raz przeczytałem maila Ewy, zawiadamiającego mnie o śmierci jej ojca. Uśmiechnąłem się w duszy do wuja Alberta. Ostatnie zdanie maila brzmiało: tata odszedł szczęśliwy, nie cierpiał i umierał trzeźwy.

Pomyślałem, że niedługo Zaduszki. Nie będę na jego grobie, ale pójdę na cmentarz tutaj, w Stanach i zapalę mu światełko, tak jak to robię co roku, pamiętając o bliskich zmarłych tam, w kraju. A dobre wspomnienie o wuju Albercie pozostanie zawsze w moim sercu. 

Czytaj także:
Teść wystawił na stół wódkę. Byłem zgorszony, że planuje pić przy 3-latku
Edyta płacze, że rozwiodłam ją z mężem. A ja tylko zgodziłam się być jej świadkiem w sądzie
Były mąż zabawiał się z kochanką, a ja wypruwałam sobie żyły, by utrzymać synów

Redakcja poleca

REKLAMA