„Wszystko poświęciłam córkom, a one chodzą po terapiach i plotą bzdury, że byłam złą matką. Miały ze mną aż za dobrze!”

Zapewniłam swoim córkom wszystko, a im nadal mało fot. Adobe Stock, JenkoAtaman
„– Przytulanki? – spojrzała z niesmakiem. – Ja nie miałam kiedy głowy przyłożyć do poduszki. Ciągle w biegu, czasem na dwa etaty, a tu jeszcze wywiadówki, zebrania, choroby… Miały w co się ubrać, miały co jeść i jeszcze im źle? Na książki było, na wakacje było i jeszcze na kursy zostawało. Rozpuszczone niewdzięcznice!”.
/ 08.09.2022 15:15
Zapewniłam swoim córkom wszystko, a im nadal mało fot. Adobe Stock, JenkoAtaman

Chociaż ludzie są niepowtarzalni, do gabinetu wchodzą w podobny sposób: wyciszeni, skupieni i trochę spięci. I dotychczas, o ile mnie pamięć nie zawodzi, nikt nie taszczył ze sobą jeszcze siatek z burakami i cebulą. Pani Marianna złamała wszystkie reguły: wparowała na terapię niczym kowboj do saloonu, omiotła wzrokiem wnętrze, jakby wypatrując ukrytych rewolwerowców, i w końcu stwierdziła:

– Ha! Więc tak to wygląda!

Kompletnie mnie zamurowało

Kiedy już stupor ustąpił, spytałam niezbyt mądrze:

– Jak co wygląda?

– Te całe terapie – prychnęła. – Wielkie mecyje! Jakieś kwiatki, obrazki na ścianach… Nawet nie ma pani fartucha jak porządny doktor.

– Tu się nie leczy chorych, lecz udziela porad zdrowym – wyjaśniłam. – Lub, jak kto woli, dostarcza narzędzi, by mogli sami rozwiązać swoje problemy.

Usiadła, rzucając torby z warzywami pod fotel, spojrzała na mnie z politowaniem i powiedziała:

Znam takich, co im pomoże jedynie kop w tyłek. Ale tego tu akurat nie widzę…

No cóż, dużo można powiedzieć o mojej pracy. Bywa obciążająca, zdarza się, że podważa wiarę w człowieka… Ale nudna nie jest nigdy.

– Porozmawiajmy może, skoro pofatygowała się pani aż tutaj – zaproponowałam, coraz bardziej zaintrygowana. – Znaleźć gabinet, umówić wizytę, przyjść… To trochę trwa i wymaga czegoś więcej niż impulsu. Coś musiało panią do mnie sprowadzić.

– Ktoś – poprawiła, otwierając etui wydobytego z czeluści torby telefonu. – Dwa połączenia! – obwieściła triumfalnie. – Dwa! A normalnie nie można się doprosić, żeby któraś z księżniczek zadzwoniła. Założę się, że miała tu pani przynajmniej jeden telefon sprawdzający, czy Marianna przyszła naprawdę ma umówioną wizytę.

Na wszelki wypadek oświadczyłam, że takimi sprawami zajmuje się recepcjonistka, więc trudno mi powiedzieć. Siedziałyśmy w zupełnym milczeniu, tylko uparta mucha, która nie zamierzała przyjąć do wiadomości istnienia jesieni, brzęczała w abażurze lampy.

– Rany boskie! – wybuchła w końcu pani Marianna. – Nie słyszała pani nigdy o muchozolu? Szału można dostać.

– Mogę uchylić okno – zaproponowałam. – Może wyleci?

– Albo zaprosi koleżanki! – prychnęła. – Ja tego nie rozumiem. Człowiek powinien działać, a nie gadać. Rozmyślać, co zrobi mucha?! Zupełnie jak moje córki – zanim się ruszą, muszą podjąć decyzję… Dzielą włos na czworo, oglądają, konsultują z mężem, koleżankami, fachowcami od siedmiu boleści. To tylko mucha, a nie desant na Normandię, wystarczy trzepnąć packą. A nie rozważać, skąd się wzięła i czyja to wina. W takim tempie to ja się nigdy wnuków nie doczekam! Mucha, dzieci – trochę za szybko to szło jak dla mnie.

– Marzy pani o wnukach? – uchwyciłam się ostatnich słów jak tonący brzytwy.

Wszystkie moje znajome są już babciami – spojrzała na mnie z politowaniem. – Tyle że ich dzieci się pożeniły i wzięły za robotę, zamiast debatować, czy nadają się na rodziców. Ale cóż, moje dziewczyny zawsze takie były – gdyby pozwolić, wkładałyby spodnie przez głowę! Za dobrze im jest, ot co.

Frustracja wręcz ją rozsadzała

Zasugerowałam, że pochopne podejmowanie decyzji nie jest zaletą; może po prostu nie docenia roztropności córek?

– Roztropność! – parsknęła. – Najpierw się uczyły. Licencjaty, magisterka, staże, sraże… Za wszystko, człowieku, płać, bo z nieba nie spada.

– Wykształcenie to kapitał – przypomniałam. – Z pewnością jest pani dumna z  osiągnięć córek. Muszą być bardzo mądre.

– Po mnie to mają! Też bym daleko zaszła, gdybym miała ich możliwości. W szkole byłam najlepsza z matematyki, ale ledwo skończyłam szesnaście lat, ojciec powiedział, że starczy głupot, i załatwił mi robotę w sklepie. Całe życie wykładałam towary albo stałam przy kasie, proszę pani, całe życie. I obiecałam sobie, że dziewczynki będą miały lepiej.

– Dotrzymała pani słowa – pokiwałam głową.

– U mnie słowo droższe od pieniędzy – żachnęła się. – Jak już coś powiem, to nie ma zmiłuj, choćbym miała trupem paść. A pani szanowna dzieci ma? – wpatrzyła się we mnie jak krogulec.

– Mam córkę – zdecydowałam się odpowiedzieć, bo w końcu czemu nie? Wszak od początku to spotkanie nie wyglądało na standardowe. – I wnuka – dodałam.

– No proszę! – wykrzyknęła triumfalnie. – I założę się, że ta panina nie musiała iść na żadną terapię, żeby się dowiedzieć, czy może mieć dziecko. Nikt nie chodzi, nikt. Wszystko to tylko po to, żeby mi zrobić przykrość, ośmieszyć przed całą rodziną. Niby byłam taką złą matką, że Anielka nie ma wzorców i boi się, że skrzywdzi malucha. To i ja tu przyszłam, proszę bardzo. Skoro terapia działa cuda, niech pani coś zrobi, żeby mnie szlag nie trafił na taką niesprawiedliwość. Flaki sobie wypruwałam, a teraz się okazało, że jestem fatalnym przykładem.

– Zaraz, zaraz – oszołomił mnie natłok informacji. – Ma pani zatem dwie córki, tak? Obie poszły na terapię, która ma im pomóc w podjęciu decyzji o macierzyństwie?

– Aniela poszła, młodsza, i się wydało, że Kaśka też była, tylko wcześniej. I nie wiadomo, czy w sprawie dziecka, bo akurat ona to taki pędziwiatr: teraz pracuje gdzieś na Antarktydzie czy innej Arktyce… Nawet chomika się nie dochowała. A jak ją zapytałam, po co zachęca młodszą do fanaberii, to mi powiedziała, że terapia po takim dzieciństwie, jak one miały, może tylko pomóc. Wyobraża pani to sobie? Pojawia się raz na ruski rok w Polsce i od razu mąci!

Brak bliskości?

Przypomniałam, że sama wspominała chwilę wcześniej, że nie było jej lekko wychować córki. Ciężko pracowała, by mogły się uczyć; pewnie niewiele czasu zostawało na bliskość, przytulanie czy zwierzenia… Mogło im tego brakować, a wiadomo przecież, że każdy rodzic pragnie dać dzieciom to, w czym odczuwał deficyt.

– Przytulanki? – spojrzała z niesmakiem. – Ja nie miałam kiedy głowy przyłożyć do poduszki. Ciągle w biegu, czasem na dwa etaty, a tu jeszcze wywiadówki, zebrania, choroby… Ale z tym pani ma rację, że się chce dać to, czego nie było… Jak mi ojciec powiedział, żebym Kaśkę do roboty posłała, to mu mało oczu nie wydrapałam. Stary cymbał! – ulżyła sobie.

– Jak pani myśli – zastanowiłam się. – Dlaczego był właśnie taki?

Wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w okno, za którym właśnie usiadł gołąb i gapił się na nas, przekrzywiając główkę.

– Uważa pani, że był niedobrym ojcem? – drążyłam.

Całe życie sądziłam, że mnie nie lubił – powiedziała z namysłem. – Ale teraz przyszło mi do głowy, że po prostu robił to, co uważał za słuszne. Pewnie chciał dobrze. Jak ten gołąb – przyleciał na parapet i gapi się, czemu nikt mu nie sypnie ziarna. W ogóle nie myśli o tym, że to dopiero jesień albo i nawet okno nie to…

– I jak się pani czuje z tym odkryciem?

Uśmiechnęła się i stwierdziła krótko:

– Lepiej.

Potem jednak żachnęła się – co to niby ma wspólnego z jej córkami, skoro ona w odróżnieniu od swojego ojca zrobiła wszystko, by żyło im się lepiej?

– Ciekawe, co też Anielka tam na mnie wygaduje. Że ścierką parę razy oberwała, że krzyczałam? Zarobiony człowiek był, to i cierpliwości zabrakło.

Zapytałam o ojca dziewcząt, ale zbyła mnie machnięciem ręki.

– Wyjechał w latach dziewięćdziesiątych dorobić do wuja na Korsykę – powiedziała tylko. – Coś tam przysyłał na początku, mieliśmy się budować, ale potem poznał jakąś Francuzeczkę i tyle go widzieli… Najpierw mi wszyscy zazdrościli, a potem sobie śmichy-chichy po kątach urządzali.

– Nie miała pani żadnych życzliwych ludzi obok siebie? – zapytałam.

Każdy jest życzliwy, jak ma interes – ucięła. – Albo chce się wygadać.

Miałam nadzieję, że to nieprawda i przemawia przez nią tylko zgorzknienie.

– Kiedyś, gdy już byłam styrana na amen, lubiłam myśleć o emeryturze. O tym, że dziewczynki pójdą na swoje, a ja będę robić koronki – zamyśliła się. – Jeszcze babcia mnie nauczyła… Ale to spokój jest potrzebny, porządek, miejsce… Ech – machnęła ręką. – W trumnie sobie odpocznę. Teraz sałatki będę robić – pokazała na siatki z warzywami. – Wzięłam, bo tanio, narobię się jak wół, córki wezmą, a potem i tak się okaże, że jestem złą matką…

– Może nie chodzi o to, że pani była zła, lecz o to, że one mogą być lepsze? Każdy dąży do jakiegoś ideału.

– Ideałów nie ma – skwitowała krótko pani Marianna.

– Ale o tym dowiadujemy się dopiero od naszych dzieci, gdy dorosną – roześmiałam się, przypominając sobie niedawną rozmowę z moją Asią.

Wyznała, że doprowadzało ją do szału, że zawsze ją analizowałam, jakby była moją pacjentką, a nie córką.

– Albo i nie dowiemy – wzruszyła ramionami. – Mój ojciec już nie ma szans. A szkoda… Stary cymbał nie był taki zły. No nic, takie życie. Będę lecieć, starczy tego dobrego.

Wyszła, ściskając w dłoniach ciężkie siaty. Patrzyłam na nią z okna, jak w burej jesionce kluczy między samochodami na jezdni, a potem znika u wylotu ulicy.

Pomyślałam, że niewiele jej pomogłam

A potem pocieszyłam się, że przynajmniej odpoczęła chwilę w miękkim fotelu. Zanim wyszłam, pokruszyłam trochę ciastek na parapecie, mając nadzieję, że Anatol, namiętny wróg gołębi, nie zauważy tej dywersji. Wróciłam do domu późno, bo dzień był taki ładny, że zrobiłam sobie przerwę w parku. Chciałam trochę odpocząć, ale siłą rzeczy obserwowałam rodziców z dziećmi – ile z nich, mimo takich dobrych chwil, będzie kiedyś uważało się za niewystarczająco kochane?

– I cóż pani taka zamyślona? – usłyszałam znajomy głos.

Maria? Co ona tu robi, zamiast jak zwykle urabiać ręce po łokcie na działeczce?

– Skończyłam na ten rok – wyjaśniła. – I zdałam sobie sprawę z tego, że znów zostało mi po lecie tylko zmęczenie, zaprawy i połamane pazury. Życie, pani Agato, przecieka mi pomiędzy palcami. Nawet na grzyby się nie zdążyłam wybrać.

– Ani na dwa ostatnie spotkania. Był pomysł, by panią skreślić z listy klubowiczek jako nierokującą – zażartowałam.

– Naprawdę? – zmartwiła się.

Posiedziałyśmy nad stawkiem, potem zaproponowałam, by wróciła ze mną do domu. W samochodzie cały czas gryzła się, że faktycznie nas zaniedbała, i w końcu wymyśliła, że zaprosi dziewczyny na kolację w ramach przeprosin. Całkiem o tym zapomniałam, tym bardziej, że Anatol wciąż wydzwaniał, żebym się zjawiła. Czułam, że będzie miał pretensje o gołębie, i odciągałam nieubłagane tak długo, jak się dało. W końcu zjawił się osobiście.

Śmierci bym się wcześniej doczekał – wręczył mi papierową torbę. – Jakaś kobieta przyniosła kilka dni temu i wciąż mnie nęka, czy już odebrałaś. Teraz przynajmniej będę miał ją z głowy.

Gdy wyszedł, zajrzałam do środka – dwa słoiki sałatki z buraków! I kto by pomyślał… Wzięłam komórkę i zadzwoniłam do Asi.

– Coś się stało? – zapytała, odbierając połączenie. – Mamuś, chora jesteś?

Po prostu chciałam ci powiedzieć, że cię kocham, córeczko.

– I po to dzwonisz do Francji, płacąc straszne pieniądze? Nie wierzę.

– A jednak – zaśmiałam się. – Wszystkiego dobrego, ucałuj Alberta i małego. Pa!

„Cóż, nikt nie jest idealny, ale zawsze warto się starać” – pomyślałam, kończąc wyjadać prosto ze słoika sałatkę pani Marianny.

Drugą wezmę na kolację do Marii. Byłoby nieludzko nie podzielić się takimi pysznościami. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA