Sama nie wiem, kiedy się w tym wszystkim pogubiłam. Zaczęło się od wyjazdu z domu na studia. Zdałam na Uniwersytet Ekonomiczny. Rodzice bardzo się cieszyli. Ja też. Oni dlatego, że będę uczyć się w dobrej szkole. A ja miałam przed sobą wspaniałą perspektywę nieskrępowanej niczym wolności.
Byłam bardzo podekscytowana. Akademik, nowi znajomi, wieczorne wyjścia na miasto, imprezy – tak właśnie wyobrażałam sobie dorosłość, dojrzałość. Jako nieskrępowaną zakazami zabawę. I tak właśnie spędzałam kolejne lata nauki w mieście.
Jestem zdolna i udało mi się przejść przez studia, prowadząc rozrywkowy tryb życia. Z każdym rokiem byłam w tym coraz lepsza. Potrafiłam przez pół roku bawić się, a potem w czasie sesji zakuwać do upadłego, żeby wszystko pozaliczać.
Przez cały ten czas utrzymywali mnie rodzice, więc starałam się rozsądnie gospodarować pieniędzmi – tak, by wystarczyło na życie, ale też na imprezy. Siłą rzeczy musiałam się jednak ograniczać.
Kiedy poszłam do pracy, ten problem przestał istnieć. Zatrudniłam się w dużej, bogatej firmie, więc stać mnie było na wszystko. Na mieszkanie, jedzenie w knajpach, ciuchy, no i najważniejsze – na zabawę.
Już wtedy, po pierwszym roku pracy, czułam, że się zatracam, że życie przecieka mi między palcami. Wszystkie tygodnie wyglądały tak samo. W dni powszednie harowałam od dziewiątej do dziewiętnastej, a po pracy szłam ze znajomymi na kolację.
Tam dla relaksu wypijaliśmy parę drinków, a potem rozchodziliśmy się, bo trzeba było iść spać. Do pustego mieszkania wracałam więc koło godziny jedenastej. Już tylko po to, żeby się umyć i zasnąć.
Cóż więcej mogłam tam robić, skoro nikt na mnie nie czekał. Nikogo nie miałam. Na stałe, oczywiście. Bo przyjaciół od seksu, przygodnych znajomych było wielu. Ilu? Wstyd się przyznać – po prostu zbyt wielu.
Rzucałam się w wir, by uciec przed samotnością…
Dziś wiem, że to było głupie, ale wtedy wydawało mi się, że prowadzę super życie. Że jest tak, jak zawsze chciałam. Wesoło, aktywnie, wielkomiejsko. A nie tak, jak w rodzinnym domu – tylko pranie, sprzątnie, obiady, kłótnie o pieniądze, których nie starcza do pierwszego.
To było życie moich rodziców. Kochałam ich, doceniałam to, że mnie wychowali, że utrzymywali na studiach, ale nie chciałam iść w ich ślady.
– Córciu, kiedy ty się w końcu ustatkujesz? Kiedy sobie kogoś znajdziesz, będziesz szczęśliwa? – pytała mama.
– Ale ja jestem szczęśliwa! – odpowiadałam.
– Nie wierzę. Sama?
– Mamo, ja mam mnóstwo znajomych, przyjaciół. Jestem wolna…
– E tam, znajomi… Wiesz, co o tym myślę.
– No wiem i dlatego wolę o tym nie rozmawiać. Nie chcę się kłócić…
No i nie rozmawiałyśmy. Mama wiedziała, że nie jest u mnie najlepiej. Ona tak, ale ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wydawało mi się, że jest wszystko w porządku, a tak naprawdę uciekałam. Od tego, co dobre, co wartościowe, co ważne, ale co jednocześnie trudne i wymagające. Od stałego związku, zobowiązań, od poczucia bliskości i więzi.
Uciekałam zwłaszcza w weekendy, bo w tygodniu nie było czasu na myślenie. Cały dzień pracy, wieczorem kolacja i głupie pogaduchy. To wszystko. Ale w weekend trzeba było zorganizować sobie czas.
Trzeba było uciec z pustego domu, w którym ciszę mącił tylko telewizor. Od rana ruszałam więc w miasto. Na siłownię, potem do kosmetyczki, na zakupy, na obiad do restauracji, a wieczorem na dyskotekę. Tam już tylko alkohol i faceci. Poznawałam ich mnóstwo, nieraz lądowali w moim łóżku.
Te noce były pełne uniesień, pasji, zaskoczeń. Ale poranki przypominały mi o tym, dlaczego jestem sama. Krępująca cisza, podkrążone oczy, suchość w ustach. Niezręczna pobudka w jednym łóżku. A potem seria idiotycznych pytań, jakby ta durna gadka miała nas uratować.
– A gdzie pracujesz?
– Mówiłam ci wczoraj.
– Aha, jasne.
– Ładnie mieszkasz.
– Dzięki.
– Zobaczymy się jeszcze?
– Tak, pewnie – odpowiadałam, choć byłam pewna, że już więcej się nie spotkamy.
Bo po co? Żeby się na trzeźwo nawzajem rozczarować. Zawsze po takiej przygodzie brałam długi prysznic i szłam biegać. Mimo kaca i zmęczenia, zmuszałam się do wysiłku. Tylko po to, żeby po przyjściu do domu, paść do łóżka i spać do wieczora. Potem obejrzeć jakiś romantyczny film i znów zasnąć.
Rozmarzona i stęskniona. Z postanowieniem, że za tydzień sobie kogoś znajdę. I tak w kółko. Bez sensu. Coraz bardziej zblazowana, znudzona i niepodobna do samej siebie.
Był miły, żartował, a ja uznałam, że mu się podobam
Przez te kilka lat poznałam kilku fajnych facetów, ale z żadnym z nich nie udało mi się zbudować związku. Przez długi czas nie wiedziałam dlaczego. Przecież byłam taka, jaka powinna być kobieta. Wyzywająca, odważna, dobra w łóżku, trochę tajemnicza. A oni jednak odchodzili.
Wypracowałam więc sobie mechanizm obronny. Gdy tylko pojawiały się jakieś problemy, wmawiałam sobie, że mi nie zależy. Byleby nie zostać skrzywdzoną. Tym sposobem zamieniłam się w kobietę, która nawet fajnych facetów traktowała instrumentalnie. Jak na przykład Roberta.
Fantastyczny gość. Przystojny, spokojny, opanowany, pogodny i uczciwy. Był starszy ode mnie o dziesięć lat i pracował w moim dziale. Od razu między nami zaiskrzyło. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo chętnie ze mną rozmawiał i odpowiadał na zaczepki.
Nasza relacja opierała się na żartach. On w luźnych pogawędkach wyrażał niepokój związany z moim nieskrępowanym stylem życia, a ja traktowałam go trochę jak starszego brata.
– Dziewczyno, znowu? – pytał mnie z samego rana.
– Co takiego?
– No jak co? Znowu balowałaś przez cały weekend?
– Skąd wiesz?
– Masz ziemistą cerę.
– No wiesz, dzięki – uśmiechałam się. – Mogłabym się obrazić.
– Za co? Za szczerość?
– Nie, za seksizm.
– A jaki w tym seksizm? To samo powiedziałbym kumplowi, gdybym uważał, że przesadza.
– Ale żadnemu nie powiedziałeś.
– Skąd wiesz?
– Zgaduję po twoim uśmieszku.
– To jest śmiech przez łzy.
– Tak mnie żałujesz?
– Tak. Bo fajna z ciebie dziewczyna.
Chciałam udowodnić, że faceci są tacy sami
Lubiłam go. Był niebanalny, sympatyczny, ciekawy. Miał tylko jedną wadę – był żonaty. A do tego dwójka dzieci. Ale to nie przeszkadzało mi z nim flirtować. Zaczepiałam go, a on zawsze się uśmiechał. Dobrze wiedziałam, że w głębi serca moje zainteresowanie mu schlebia. Byłam pewna, że pociąga go we mnie to, czego nie miał w domu. Przygoda, dreszczyk emocji, śmiałość, zadziorność. Postanowiłam to wykorzystać.
Sprowokowała mnie koleżanka. Taka jedna, z którą marnowałam życie na spółkę. Ona też bawiła się w najlepsze. Była najczęstszą towarzyszką moich szaleństw. Któregoś dnia, gdy właśnie skończyłam rozmawiać z Robertem, podeszła do mnie i uśmiechnęła się.
– No, no. Ale się mizdrzyłaś!
– Co ty pleciesz?
– A co, może nie widziałam. Jak jakaś kotka. Ale wrzuć na luz, dziewczyno, Robert to firmowa cnotka. Już niejedna próbowała zagiąć na niego parol na imprezach integracyjnych. Nic z tego, on jest przywiązany do żony na stałe. Jak pies do budy – zaśmiała się złośliwie.
– Każdego można wyrwać. Nawet jego.
– O proszę, jaka pewność siebie. Chcesz się założyć?
– Jasne.
– O co?
– O satysfakcję. To mi wystarczy.
Od tego dnia knułam, jak uwieść Roberta
Najpierw musiałam sprawić, byśmy zostali sami. Wtedy tłumaczyłam sobie, że chodzi o wyzwanie, ale teraz wiem, że moje intencje były zupełnie inne. Chciałam sobie udowodnić, że wszyscy faceci są tacy sami. Że dlatego nie szukam nikogo na stałe, bo nikt na takie zaufanie nie zasługuje. Nawet taki ideał jak Robert.
W końcu się udało. Nie było to trudne, bo on naprawdę miał do mnie słabość. Wystarczyło, że poprosiłam go o pomoc. Nakłamałam, że muszę zrobić rozliczenia dla jednej z obsługiwanych przez nas firm, a jestem w lesie.
Trochę się zdziwiłam, że nie od razu się zgodził – marudził, pytał, czy nie możemy zrobić tego w normalnym czasie. W końcu powiedział, że musi zapytać żony, czy może zostać po godzinach. Poszedł do swojego biura, by do niej zadzwonić.
– Myślałby kto, że tak bardzo nie chcesz! – prychnęłam pod nosem.
Byłam tak cyniczna. Robert wrócił z informacją, że żona się zgodziła, a ja z cielęcym spojrzeniem mu podziękowałam. Następnego dnia, gdy minęła siedemnasta, oboje ślęczeliśmy nad papierami. Po pół godzinie w biurze zostały dwie osoby, a po godzinie nie było już nikogo. Tylko ja i on.
Specjalnie włożyłam moją najbardziej wydekoltowaną sukienkę. Przez cały dzień skrywałam ją pod marynarką, ale teraz zrzuciłam okrycie, by wyeksponować piersi. Robert to zauważył i uśmiechnął się dziwnie. Pomyślałam, że to jest ten moment, że właśnie teraz powinnam zaatakować. Wstałam zza biurka, podeszłam do Roberta i pochyliłam się, żeby spojrzeć w jego wyliczenia.
– Co ty robisz? – zapytał.
– Nachylam się – uśmiechnęłam się kokieteryjnie.
– A po co!? – był wyraźnie zdenerwowany.
– No jak to? – straciłam rezon. – Aby sprawdzić twoje wyliczenia.
– Majka, ty chyba niczego nie kombinujesz?
– No… Nie wiem sama… – odpowiedziałam i wypięłam pierś. Ale nie było w tym już pewności siebie. Była desperacja.
– Okej, chyba musimy pogadać.
Straciłam kontrolę nad sytuacją
Zupełnie nie spodziewałam się, że Robert tak szybko i tak negatywnie zareaguje. Wyobrażałam sobie, że będę go kusić wypracowanym już zestawem gestów i słów. Że zastosuję na nim swoje sztuczki, a on się temu podda. Jak wszyscy faceci do tej pory. A jeśli nie, to zacznie bronić się dopiero, kiedy moje intencje staną się jasne. Bronić nieudolnie, niezdarnie, nieskutecznie.
On nie dopuścił nawet do tego.
– A nie chcesz? – zapytałam łamiącym się głosem.
– Nie, Majka, nie chcę. Mam żonę, dziewczyno.
– Dobra, to kończymy, dość tego! Niepotrzebnie cię zatrzymywałam – zaczęłam nerwowo zbierać papiery.
– Majka… Majka. Majka! – krzyknął, gdy nie reagowałam.
– Co?
– Dlaczego ty sobie to robisz? Po co udajesz kogoś, kim nie jesteś
– A skąd ty wiesz, kim jestem? – oburzyłam się.
– Nie wiem. Ale domyślam się, że nie jesteś dziewczyną, która uwodzi żonatych facetów. Obudź się w końcu, bo niedługo może być za późno.
Poszedł sobie. Nic mi więcej nie wyjaśniał. Nie strzelił pogadanki, nie prawił morałów. Nie karmił swojej próżności protekcjonalnym tonem. Ale przede wszystkim nie dopuścił do dwuznacznej sytuacji. Uciął wszystko szybko i zdecydowanie, a jednocześnie z klasą. Znokautował mnie.
A jednak są jeszcze porządni mężczyźni…
Przez jakiś czas wydawało mi się, że przez to wszystko pragnę go jeszcze bardziej, że się w nim zakochałam. Taki męski, lojalny, zdecydowany. Wiele razy chciałam mu wyznać miłość. Wyobrażałam sobie, że przychodzi do mnie i błaga, żebym go jednak przyjęła. Ale potem zaczęłam zastanawiać się nad jego słowami i nad swoim życiem.
Raz czy drugi nie poszłam na imprezę, zostałam w domu. Było strasznie. Bałam się. Czułam się przygnębiona. Ale wytrwałam. No i wtedy dotarło do mnie. Zrozumiałam. Pojęłam, że nie kocham Roberta. Tylko mi zaimponował tym, kim jest.
Miłością do żony, lojalnością wobec niej, swoją mądrością i dojrzałością, która pozwoliła mu opanować sytuację. Przywołać mnie do porządku i dać do myślenia. I tak właśnie zmieniłam swoje życie. Nie od razu. Nie jednego dnia. Stopniowo wdrażałam codzienną dyscyplinę i rozwagę.
Opłaciło się. Poznałam wspaniałego faceta. Podobnego do Roberta, ale singla w moim wieku. Postanowiłam, że tego nie zepsuję. Niedawno zabrałam go na imprezę integracyjną w firmie. A Robert przyprowadził swoją żonę. Gdy mnie jej przedstawiał, poczułam ogromną ulgę, bo wyobraziłam sobie, jakbym się czuła, gdybym wtedy odebrała jej męża. A tak mogłam jej powiedzieć zupełnie zwyczajnie:
– Cześć, miło cię poznać. Wiele o tobie słyszałam od Roberta – a potem przedstawić jej mojego chłopaka.
Czytaj także:
„Choruję na depresję. Muszę ukrywać swoją chorobę, bo moja matka uważa, że to wstyd”
„Miałyśmy tylko siebie, więc marzyłam o przyjaźni z córką. A ona była krnąbrna, zbuntowana i sprawiała problemy”
„Z Arturem miałem opijać urodziny, a skończyło się na flaszce nad jego grobem. Gdy zmarł pojąłem, że nie mam po co żyć”