„Wszyscy współczuli mi rozwodu, a ja wreszcie poczułam, że żyję. Zakochałam się, wyjechałam i zaczęłam żyć, jak chcę"

Kobieta po rozwodzie zaczęła nowe życie fot. Adobe Stock, Davide Angelini
„Zabawne, że odkąd pamiętam, bez względu na to, co robię, dla wielu ludzi ciągle jestem biedactwem, nad którym należy się litować. Kiedyś dostawałam z tego powodu szału, dzisiaj przestałam już na to reagować, bo zrozumiałam, że to nie ja mam problem, tylko osoby, które mnie żałują".
/ 22.12.2022 10:55
Kobieta po rozwodzie zaczęła nowe życie fot. Adobe Stock, Davide Angelini

Jestem zakochana, bardzo szczęśliwa i spełniona. Mam pracę marzeń, a do tego wkrótce zostanę mamą. Nie rozumiem, dlaczego ludzie mi współczują?

Zabawne, że odkąd pamiętam, bez względu na to, co robię, dla wielu ludzi ciągle jestem biedactwem, nad którym należy się litować. Kiedyś dostawałam z tego powodu szału, dzisiaj przestałam już na to reagować, bo zrozumiałam, że to nie ja mam problem, tylko osoby, które mnie żałują. To one pochylając się nad moim życiem i oceniając je jako godne politowania, tak naprawdę leczą swoje własne kompleksy.

Po raz pierwszy usłyszałam, jaka to jestem biedna, kiedy postanowiłam odejść od męża.

Nagle wszyscy zaczęli mi współczuć

Wydawało mi się, że wszyscy moi znajomi doskonale widzą, jak bardzo jesteśmy z Radkiem niedobrani. Ja mocno stąpająca po ziemi, on wieczny marzyciel. Najpierw myślałam, że to układ idealny, bo jedno równoważy drugie, ale wcale tak nie było.

Ja się spalałam, usiłując jakoś zorganizować nasze życie, zarobić na mieszkanie, samochód, zaplanować, co będziemy robić w wakacje. A on skutecznie torpedował moje działania, pytając, po co mi te nerwy, i mówiąc, że przecież zawsze jakoś to będzie. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że nasze rozmowy coraz bardziej przypominają kłótnie i coraz trudniej jest nam przejść nad nimi do porządku dziennego.

– Jeśli tak ma wyglądać reszta mojego życia, to ja dziękuję! – stwierdziłam.

Uznałam, że lepiej zakończyć związek, w którym nie mogę dogadać się z partnerem w podstawowych sprawach, niż męczyć się przez całe życie. Na szczęście Radek uważał podobnie – że lepiej rozstać się teraz, z klasą, a nie czekać, aż się do reszty znienawidzimy. 

Tymczasem, kiedy poinformowałam rodzinę i znajomych o tym, że się rozstaję z mężem, z miejsca usłyszałam głosy współczucia.

– I co ty teraz zrobisz, biedactwo? – padały pytania, których kompletnie nie rozumiałam.

Jak to, co zrobię? Ja, 28 letnia rozwódka bez dzieci?

Dlaczego miałabym być w gorszej sytuacji niż panny w tym samym wieku, które zmieniają facetów jak rękawiczki, twierdząc, że jeszcze mają czas, aby się ustatkować? W końcu żoną byłam tylko przez dwa lata, dwadzieścia sześć wcześniejszych przeżyłam sama i chyba jeszcze nie zapomniałam, jak to jest być singielką.

Biedactwo? Nie byłam nim ani pod względem materialnym, ani psychicznym. Wiele osób jednak współczuło mi „porzucenia przez męża”, z góry zakładając, że to on ode mnie odszedł! Dawno niewidziane koleżanki zapraszały mnie na kawę, chcąc poznać pikantne szczegóły z mojego życia.

Niestety, nie mogłam zaspokoić ich ciekawości, bo żadnej sensacji w moim związku przecież nie było. „Odwdzięczały” mi się rozpuszczaniem plotek, że jestem tak załamana końcem swojego małżeństwa, że… nawet nie umiem o tym rozmawiać. Przewijał się w tym wszystkim jeszcze motyw „zmarnowanych lat z draniem”.

Po pierwsze, Radek nigdy draniem nie był

Po drugie, wcale nie zmarnowałam z nim czasu. Było nam miło razem, tylko zwyczajnie uważałam, że na fundamentach tego związku nie mogę zbudować rodziny. I chyba lepiej, że to zrozumiałam tak wcześnie, niż gdybym miała dalej tkwić w nieudanym małżeństwie, coraz bardziej sfrustrowana i nieszczęśliwa.

Najpierw się broniłam przed tymi wszystkimi stwierdzeniami: „ale ci współczuję!”. A potem przestałam. Zauważyłam bowiem, że im więcej mówię o tym, że nie mają racji, tym bardziej utwierdzają się w przekonaniu, że jednak ją mają. Bo im z tym dobrze. Współczując mi, zyskują przeświadczenie, że w ich życiu jest dobrze.

Przez cztery lata po rozwodzie byłam sama i nadal „godna pożałowania”. Rozwijałam się, poszłam na studia i zrobiłam licencjat, awansowałam w pracy. Miałam czas na jogę i na podciągnięcie się w angielskim.

Lecz moi znajomi i osoby z rodziny jakby tego nie zauważali, notując jedynie to, że nadal nie mam faceta. Gdybym brała tylko złotówkę za każde: „Nie martw się, jeszcze sobie kogoś znajdziesz!”... 

Tymczasem to właśnie moja chęć doskonalenia języka zaowocowała nową miłością! Stwierdziłam, że po co mam wydawać mnóstwo pieniędzy na zajęcia z native speakerem, skoro na forach internetowych aż roi się od anglojęzycznych ludzi, z którymi mogę pogadać na różne interesujące mnie tematy.

Najpierw nieśmiało, a potem już bez żadnych zahamowań zaczęłam angażować się w dyskusje o filmach, zdjęciach, rozmaitych wydarzeniach. Z jednym z moich rozmówców złapałam świetny kontakt. Najpierw pokochałam go za jego poglądy i sposób wyrażania myśli, a dopiero potem za to, jak wygląda.

Peter na początku myślał, że… jestem facetem!

Wszystko przez ten język, w którym przecież nie ma końcówek określających rodzaj, a nick miałam faktycznie raczej męski…

– Nawet się trochę przestraszyłem, że stałem się gejem, kiedy zauważyłem, że tęsknię za rozmowami z tobą – żartował.

Peter jest Anglikiem, ale w tamtym czasie mieszkał w Kanadzie. Nasza miłość na odległość kwitła i dzielące kilometry nie były dla nas istotną przeszkodą. Moi znajomi i rodzina uważali jednak inaczej.

– Biedactwo… Ten związek przecież nie ma przyszłości – słyszałam.

Ja tutaj latałam metr nad ziemią z radości, a tymczasem moje przyjaciółki usiłowały wmówić mi, że znowu jestem godna litości. Przyznam, że jedynym minusem tego uczucia były koszty, bo żeby się spotkać, musieliśmy z Peterem wsiąść do samolotu. A wcześniej zadecydować, czy zobaczymy się w Kanadzie, w Polsce, czy może gdzieś pośrodku, w jeszcze innym kraju.

Ale za to nasze spotkania były tak intensywne, tak przepełnione czułością, że wracałam z nich z bateriami naładowanymi na długie miesiące. Sama widziałam doskonale, jak dobrze mi robią. Miałam promienną cerę i szczuplejszą sylwetkę. Ale co słyszałam od koleżanek? Komplementy? Bynajmniej!

– Ty to się nalatasz! – mówiły. – Szalenie ci współczujemy.

Kiedy zdecydowaliśmy się z Peterem założyć rodzinę, prawie składano mi kondolencje.

– A wasze dzieci w jakim będą mówiły języku? Gdzie będziecie mieszkać? Teraz, za dziesięć lat, na starość? Jego rodzina zaakceptuje cudzoziemkę? – mnożono problemy, których sama nie widziałam.

Co to za różnica, gdzie będziemy mieszkać? Nie tylko mieszane małżeństwa się przeprowadzają, w Polsce także można trafić na nieżyczliwą teściową, chociaż mama Petera jest naprawdę fajna, a dwujęzyczność dzieci to skarb, a nie tragedia.

Jednak najwyraźniej nie dla moich znajomych i rodziny…

Z Peterem ustaliliśmy, że nieważne, gdzie będziemy mieszkali, byle to był jakiś kraj w Europie. Doskonale wiedziałam, że jemu, menadżerowi w międzynarodowej korporacji, będzie łatwiej znaleźć gdzieś pracę i czekałam, który kraj go zatrudni. Padło na Norwegię. Oczywiście, musiałam z miejsca usłyszeć, że lepsze by były Włochy albo Hiszpania, bo w Norwegii jest przecież wiecznie ciemno i zimno.

Bardzo ci współczuję – koleżanki mówiły mi to jedna przez drugą. – Ale wiesz, nie martw się, podobno można dostać takie lampy, które imitują dzienne światło.

Peter błyskawiczne zaaklimatyzował się w swojej pracy w międzynarodowej firmie, a ja zaczęłam szukać czegoś dla siebie. Prawdę mówiąc, sądziłam, że będzie łatwiej, znam przecież całkiem nieźle angielski.

Mam także spore doświadczenie w handlu. Niestety, w praktyce okazało się to nie takie proste, jeśli nie jest się pielęgniarką lub lekarką z Polski. W większości norweskich firm bowiem wprawdzie wszyscy mówią po angielsku, ale od ludzi, którzy nie są wysokiej klasy specjalistami, tak jak Peter, gdzie firmie zależy, aby mieć ich u siebie, wymagana jest znajomość norweskiego.

A poza tym dużą rolę pełni tak zwane „polecenie”. Czyli po naszemu „kolesiostwo”. Na wolne stanowisko zatrudnia się często przede wszystkim kogoś, kto jest kandydatem poleconym przez innego pracownika, znajomego, czy kogoś z rodziny.

Szybko więc zdałam sobie sprawę z tego, że po pierwsze muszę poznać język, a po drugie zdobyć jakieś znajomości. Ale to się przecież nie stanie z dnia na dzień, na to trzeba czasu.

A na razie z konieczności zostałam kurą domową.

No i tutaj dopiero się zaczęło!

Jako żona przy mężu, która całymi dniami siedzi w domu, okazałam się dopiero warta współczucia! No bo przecież zdaniem znajomych i rodziny marnuję swoje wykształcenie i inne liczne zdolności tylko dlatego, że wybrałam nieodpowiedniego faceta i kraj, w którym zamieszkaliśmy.

No i co ty zrobisz, jeśli nie znajdziesz tam pracy? – padają pytania. – Już zawsze będziesz siedziała w domu, biedactwo?

Tylko że ja nie siedzę! Zapisałam się na kurs norweskiego i uczę się go intensywnie. Biegam po muzeach, zwiedzam wystawy. No i najważniejsze – chodzę także na kurs gotowania. Dopiero tutaj, w Norwegii, kiedy po raz pierwszy odkąd weszłam w dorosłe życie, nie pracuję i mam więcej czasu dla siebie, zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę lubię robić… I przypomniałam sobie, że kiedy byłam nastolatką, to moją pasją było gotowanie.

Na początku więc nieśmiało, a potem z coraz większym zapałem, zaczęłam prowadzić kulinarnego bloga. Wspierana zresztą z całego serca przez Petera, który czerpie z tego pewne korzyści, mianowicie chętnie zjada wszystkie pyszności, które przygotuję.

Kiedy kilka miesięcy temu zaczynałam swoją kulinarną przygodę, nie wiedziałam za wiele o norweskiej kuchni.

Dzisiaj zaczynam być ekspertem…

Doceniam mnogość dań z ryb, które uwielbiam, czyli z łososia i dorsza. Jeśli chodzi o klopsiki rybne fiskeboller, podawane z białym sosem, to jestem ich prawdziwą fanką. Lubię także słynny brązowy ser brunost i pyszne cynamonowe bułeczki skillingsboller.

Oczywiście, na swoim kulinarnym blogu nie ograniczam się tylko do dań norweskich, chociaż jest ich wiele i odnoszę się do nich z prawdziwą sympatią. To musi być wyczuwalne, bowiem ostatnio, ku mojemu zaskoczeniu, zgłosiła się do mnie jedna z norweskich firm produkujących przetwory rybne, która zapytała mnie, czy poprowadzę ich firmowego bloga na Polskę.

Wahałam się tylko przez chwilę, bo przecież kiedy zaczynałam swoją przygodę z kulinarną stroną, miało to być moje hobby, a nie praca. Jestem w końcu specjalistką w zupełnie innym zawodzie.

Szybko zrozumiałam, że trzeba być elastycznym

To była słuszna decyzja, tym bardziej, że mogę pracować w domu, a z Peterem właśnie spodziewamy się dziecka. To zajęcie trafiło mi się jak raz, kiedy pieniądze będą potrzebne na pierwsze miesiące po porodzie. A później, kiedy dziecko pójdzie do przedszkola, pewnie będę już mówiła na tyle dobrze po norwesku, że znajdę inną pracę.

Trzeba być optymistką, prawda? Dlatego śmieję się z moich koleżanek, kiedy nazywają mnie biedactwem, które utknęło gdzieś na obczyźnie w domu, zaprzepaszczając studia i kilka lat kariery, a teraz jeszcze utonie w pieluchach.

Kochane, litujcie się nad sobą, a nie nade mną, bo ja jestem spełniona i szczęśliwa! Biorę to, co niesie w darze życie i wszystko układa mi się wspaniale... 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Ono uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA