Założyłem restaurację kilka lat temu. Byłem wówczas bankierem, ale czułem, że moją prawdziwą pasją jest gotowanie. Pięć dni w tygodniu, przebrany w garnitur, zarządzałem jedną z filii dużego banku. Weekendy spędzałem w fartuchu kuchennym, odreagowując stres i eksperymentując z przepisami, które znalazłem w internecie lub telewizji.
Postanowiłem zaryzykować
– Rysiek, marnujesz swój talent! – powtarzali znajomi podczas spotkań towarzyskich. – Powinieneś zostać szefem kuchni. Aneta, co ty na to?
– Absolutnie! Każdej niedzieli przy obiedzie mu to powtarzam – odpowiadała z uśmiechem moja żona.
Początkowo ich komentarze odbierałem jako żarty. Wraz z upływem czasu zacząłem się jednak poważnie zastanawiać, czy faktycznie nie powinienem się przebranżowić. Miałem za sobą dziesięć lat doświadczenia w pracy w banku i nawet pensja, która znacznie przewyższała średnie wynagrodzenie w kraju, nie rekompensowała stresu związanego z tą pracą. Kilkakrotne poważne rozmowy z moją żoną oraz dokładnie przemyślany plan biznesowy pomogły mi podjąć decyzję. Znalazłem lokal, kupiłem niezbędny sprzęt i zatrudniłem dwie osoby do współpracy. Tak przygotowany mogłem rozpocząć kulinarną podróż.
Długo było z górki
Szczęście nie opuszczało mnie przez długi czas. Menu bazujące na kuchni włoskiej przyciągało tłumy, dlatego po upływie dwóch lat byłem w stanie przenieść restaurację do większego lokalu i podwoić liczbę zatrudnionych osób.
Z każdym kolejnym rokiem umacniałem swoją pozycję na rynku lokalnym, aby patrzeć w przyszłość z coraz większą pewnością i optymizmem. Po upływie pięciu lat byłem pewny, że nic już nie zdoła mi odebrać sukcesu, a wtedy nagle nadszedł czas pandemii... To był szok.
„Nie, to nie może być prawda. Przecież nie będą nas trzymać zamkniętych na długo. Tylko kilka tygodni i koniec. Niedługo wracamy...” – powtarzałem sobie i mojej żonie, przeglądając dokumenty z kalkulatorem w dłoni.
Nie zdawałem sobie sprawy, że pierwsza izolacja potrwa aż do maja i wyczyści nasze konta ze zgromadzonych środków. Kiedy tylko minęła, wznowiliśmy naszą działalność i przez całe lato ciężko pracowaliśmy w restrykcyjnych warunkach sanitarnych. Dochody uzyskane do września pozwoliły nam na regulowanie zobowiązań na czas, ale kwestia odłożenia jakichś funduszy na ewentualność następnego lockdownu przerosła nasze możliwości. To właśnie dlatego listopad, grudzień i styczeń w pełni nas załamały. Wzięliśmy pierwsze pożyczki, pojawiły się pierwsze długi za czynsz, pierwsze zwolnienia... To wszystko sprawiło, że święta były dla nas okresem pełnym mroku i smutku.
Czułem się bezsilny
– Jakie są nasze perspektywy? – Aneta zadała to pytanie, gdy nasze pociechy już poszły do łóżka i nie musieliśmy dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.
– Poradzimy sobie. W nowym roku znowu będziemy mogli normalnie funkcjonować – starałem się wydawać optymistycznym.
Jednak jak wszyscy dobrze pamiętamy, że styczeń nie przyniósł żadnej poprawy sytuacji. Nasza restauracja nadal pracowała na pół gwizdka, a my byliśmy zmuszeni do tego, by prosić naszych gości o wsparcie. Na naszej oficjalnej stronie na Facebooku poprosiliśmy, aby jak najczęściej korzystali z naszej oferty na wynos, ponieważ bez tych zamówień nie uda nam się przetrwać. Niestety, reakcja była tak słaba, że ponownie poczuliśmy się bezsilni.
To było jak światełko w tunelu
Wtedy w restauracji pojawiła się elegancka kobieta, reprezentantka dużej korporacji informatycznej w naszym mieście.
– Dzień dobry, czy pan jest właścicielem? – zapytała, kiedy wyszedłem z kuchni.
– Tak...
– Czy moglibyśmy porozmawiać? – wskazała jedno z miejsc.
– O co chodzi? – zapytałem nieufnie, bo nie spodziewałem się już niczego dobrego.
– Chcielibyśmy zawrzeć z panem umowę dotyczącą cateringu dla naszych pracowników. Czy byłby pan zainteresowany? – zapytała.
– Oczywiście! Bardzo chętnie. Proszę... – odsunąłem jej krzesło, a potem słuchałem przez kilka minut z niedowierzaniem.
Dowiedziałem się, że szef tej kobiety planuje zamówienie u nas codziennych śniadań i obiadów dla swojej załogi. Z sześćdziesięciu pracowników, aż czterdzieści osób zdecydowało się skorzystać z tej formy firmowego cateringu. To oznaczało, że właśnie taką ilość posiłków mielibyśmy gotować każdego dnia. Czterdzieści zestawów śniadaniowych i czterdzieści obiadowych!
– Czy da pan sobie radę? – zapytała na zakończenie.
– Czy sobie poradzę? Proszę panią! Nawet gdybym musiał przyrządzić wszystko sam na jednym palniku! – odpowiedziałem, żartując całkowicie nieprofesjonalnie, ale jej odpowiedzią był uśmiech.
– W takim razie podpiszemy umowę. Proszę przygotować papiery, a my przeanalizujemy je w naszym biurze, dobrze?
– Dziękuję. Czy mogę zapytać, dlaczego wybraliście właśnie moją restaurację?
– Nasz szef był u państwa kilkukrotnie i bardzo mu smakowało – odparła, a dla mnie ta odpowiedź była wystarczająca.
Przygotowałem ofertę
Zabrałem się do pracy jeszcze tego samego dnia. Zaoferowałam pokaźny wybór potraw, obliczyłem koszty, zaplanowałem zakup składników oraz ustaliłem godziny ewentualnych dostaw cateringu.
Poznałem również lepiej, czym zajmuje się ta firma. Informacje znalezione w sieci wskazywały, że jest to młoda, ale dynamicznie rozwijająca się firma, tworząca oprogramowanie dla globalnych korporacji. Dowiedziałem się również, że unikają kryzysu związanego z pandemią, ponieważ zapotrzebowanie na oprogramowanie nie spada. Byli zatem w stanie pozwolić sobie na luksus cateringu dla pracowników.
– Sądzisz, że naprawdę nas ocalą? – zapytała żona, przeglądając stronę internetową naszego nowego partnera biznesowego.
– Pytasz, czy odbijemy się od dna, jeśli zrealizujemy zapisy w umowie?
– Tak.
– Zdecydowanie. Pod warunkiem, że wszystko pójdzie zgodnie z planem... – na mojej twarzy pojawił się niepewny uśmiech, bo tak wiele zależało od sukcesu przedsięwzięcia.
– A co może pójść nie tak?
– No, nie jestem pewien. Nie mamy jeszcze podpisanej umowy. Ponadto, muszą polubić nasze jedzenie, a wiesz, jak ciężko jest sprostać oczekiwaniom takiej dużej grupy.
– Nie przejmuj się tym, bo na pewno dasz z siebie wszystko. Czy mam rację? – poklepała mnie po ramieniu, oczekując potwierdzenia.– No, odpowiadaj, kiedy pytam...
Nie udzieliłem odpowiedzi, ponieważ skupiłem się na zakładce „Zarząd", którą właśnie przeglądałem. Na ekranie pojawiły się różne imiona i nazwiska osób odpowiedzialnych za zarządzanie firmą. Wszyscy wiceprezesi byli dla mnie kompletnie nieznani, ale nazwisko prezesa przywołało wyraźne wspomnienia.
Co za zbieg okoliczności
– Rysiek, coś nie tak? Dlaczego nagle zamilkłeś?
Dźwięk głosu mojej małżonki wyrwał mnie z rozmyślań.
– Nie, nie. To nie jest nic poważnego. Po prostu... Ja go znam – wskazałem palcem na monitor.
– Kogo? Prezesa?
– Tak.
– Skąd go znasz?
– Z czasów, gdy byłem dzieckiem – odpowiedziałem, mówiąc prawdę.
– Z dzieciństwa? Co ty mówisz? Jak to jest możliwe? – zaczęła dopytywać.
– Normalnie... Kiedyś nazywano go Miniak lub Rudy – wyjaśniłem i opowiedziałem jej skomplikowane losy tego młodzieńca.
Wróciły wspomnienia
Robert był niewielkim, drobnym chłopcem, który przeniósł się do naszej szkoły podstawowej. Mimo że nie byliśmy blisko związani, okazało się, że miałem wpływ na jego życie. Był jednym z tych dzieci, które nieświadomie wywołują u rówieśników najgorsze odruchy – jego nieśmiałość, niewielki wzrost i drobna budowa ciała działały jak magnes dla szkolnych dręczycieli. Był ofiarą wielu głupich żartów, a ponieważ przebywanie z tymi, którzy są wyśmiewani, jest pełne ryzyka, nikt w klasie nie chciał się z nim zaprzyjaźnić. Byłem pierwszym, który postanowił mu pomóc.
– Jak do tego doszło, że zaczęliście się dogadywać?
– Pojedynek – odpowiedziałem. – W naszej szkole był taki jeden chłopak, Krzychu. Wiesz, typowy drań, inteligencji brak, ale ego nadmiernie rozbudowane. Ten nierozgarnięty buc irytował mnie nieustannie, więc kiedy pewnego razu zaczepił biednego Roberta, skorzystałem z okazji i dobrze go zlałem!
– To z ciebie był taki rycerz broniący słabszych? – zdziwiła się.
– Przecież wiesz, że nie cierpię złego traktowania innych – przyznałem. – W każdym bądź razie po szkole zaczęły krążyć plotki, że Miniak ma swojego obrońcę, i liczba tych, którzy chcieli go gnębić, zdecydowanie spadła.
– Zostawili go w spokoju?
– Generalnie tak. Zdarzały się jeszcze sporadyczne incydenty, ale to rzadko. Jeszcze kilka razy stanąłem w jego obronie. Potem reszta klasy zaczęła go wspierać, ale muszę podkreślić, że to ja zapoczątkowałem ten proces!
Byłem pełen optymizmu
– Hm, a co jeśli... – żona zamyśliła się nad moją opowieścią.
– Co jeśli?
– Jeśli chciał podpisać tę umowę z nami przez waszą dawną znajomość?
– Co ty mówisz? Przecież to było tak dawno temu... – odparłem, przekonany, że facet w wieku czterdziestu lat na pewno o mnie zapomniał.
Przecież ja sam ledwie odtworzyłem tę historię w pamięci, więc czemu miałby on przypominać sobie dawne czasy i okazywać uprzejmości swojemu dawnemu koledze z podstawówki?
Negocjacje szczegółów umowy trwały pięć dni, a po tygodniu rozpoczęliśmy catering. Z każdym upływającym tygodniem nasze przekonanie o dobrej decyzji rosło, a po kilku miesiącach zaczęliśmy wychodzić na prostą. Zacząłem spłacać zobowiązania, zatrudniłem zwolnionego kucharza i cieszyłem się pozytywną reakcją na naszą ofertę kulinarną. Współpraca układała się doskonale, choć w tle pojawiało się pytanie postawione przez moją małżonkę. Czy Robert myślał o mnie? Czy w ogóle wiedział, że to ja prowadzę restaurację, z którą zawarł kontrakt? Czy kojarzył moje nazwisko podczas podpisywania dokumentów? Pewnego dnia odpowiedź na te pytania przyniósł sam Robert.
Od razu go rozpoznałem
Niespodziewanie pojawił się w restauracji, zupełnie tak, jak wcześniej pojawiła się w niej jego reprezentantka. Pomimo upływu czasu, natychmiast go rozpoznałem. Nasze powitanie było niezręczne, ponieważ żadne z nas nie miało pewności, czy nasza wspólna historia nadal ma dla drugiej osoby jakiekolwiek znaczenie.
– Witam – podał mi dłoń, którą uścisnąłem.
– Witam. Wydaje mi się, że się znamy... – powiedziałem niepewnie.
– Oczywiście, z siedemnastki. Ze szkoły podstawowej – odparł. – Z ósemki D! – dodał z uśmiechem. – Myślałem, że pan... że nie będziesz pamiętał.
– Skądże znowu! Jak mogłem zapomnieć, skoro minęło...
– Dwie i pół dekady – dodał, przypatrując się z ciekawością wnętrzu restauracji.
– Ten czas tak szybko leci... Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytałem.
– Chciałem ci osobiście podziękować za posiłki. Nie można się im oprzeć! To nie tylko moje zdanie, ale całego przedsiębiorstwa. Wszyscy są bardzo zadowoleni i najedzeni.
– Dziękuję. Staram się spełnić wasze oczekiwania.
Byłem mu wdzięczny
– Wiem, dlatego namówiłem jeszcze znajomego, aby również podpisał z wami kontrakt na usługi cateringowe. Działa w branży podobnej do mojej, ale jego przedsiębiorstwo jest nieco większe. Zatrudnia tam setkę osób. Skontaktuje się z tobą jutro – oznajmił z wyraźną satysfakcją. Najpierw odebrało mi mowę, a potem nogi odmówiły posłuszeństwa.
– Czy wszystko jest w porządku? – zaniepokojony Robert zapytał, widząc, jak się trzęsę.
– Tak, tak... Muszę jedynie na moment usiąść – odpowiedziałem. – Po prostu straciłem panowanie nad nerwami. Od roku żyjemy tu w ciągłym napięciu. To, co się dzieje z powodu waszych zleceń, to... nie potrafię tego odpowiednio nazwać. To po prostu wybawienie.
– Nie przesadzaj.
– Serio. Bez tego nie byłbym w stanie utrzymać swojej rodziny... – dodałem, a do oczy napłynęły mi łzy.
Czułem, że moja maska nieugiętego mężczyzny zaczyna pękać.
– Jestem ci niezmiernie wdzięczny. Bez twojego wsparcia nie poradziłbym sobie...
– Nie robię przecież nic nadzwyczajnego. Twoje jedzenie samo potrafi się obronić – odparł pewnie, choć wydawało się, że i on zaczynał być nieco wzruszony.
Uśmiechnąłem się. odetchnąłem parę razy głęboko i wstałem, by pożegnać mojego dawnego kolegę. Nie odnowiliśmy naszej przyjacielskiej relacji, bo oboje prowadzimy inne życie i każdy z nas ma swój krąg znajomych. Nigdy jednak nie zapomnę, że to dzięki Robertowi podpisałem drugą umowę cateringową, co oznacza, że działam na pełnych obrotach.
Sytuacja finansowa nieustannie się poprawia, co daje mi iskierkę nadziei i radości w obliczu wszystkich stojących przed nami wyzwań. Dobro wróciło do mnie ze zdwojoną mocą.
Czytaj także: „Na 40. rocznicę ślubu rodzice dostali prezent, który zniszczył ich małżeństwo. Tego nikt się nie spodziewał”
„W więzieniu czuję się jak w domu, więc chętnie do niego wracam. To tutaj mam ciepły kąt i dania jak z restauracji”
„Uciekłam od rodziny, bo uważali mnie za pomiotło. Po latach zajechałam do nich limuzyną i patrzyłam jak skacze im gul”