„Wszyscy w szkole znęcali się nad jednym kolegą, tylko ja go broniłem. Po latach odwdzięczył mi się tak, że głowa mała"

Rodzina pozbawiła mnie ojca fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Fajnie byłoby powiedzieć, że ja i Robert odnowiliśmy znajomość i widujemy się teraz całymi rodzinami, ale prawda jest taka, że obaj żyjemy już w dwóch różnych światach. Miałem poczucie, że jednak nie mamy ze sobą wiele wspólnego, ale świadomość, że jego skinienie palcem mogło mieć wpływ na całe moje życie, nieco mnie zestresowała”.
/ 11.12.2022 12:30
Rodzina pozbawiła mnie ojca fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Restaurację założyłem sześć lat temu. Pracowałem wtedy w bankowości, ale to właśnie gotowanie było moją największą pasją. Przez pięć dni w tygodniu przebrany w garnitur zarządzałem placówką dużego banku, a w weekend wskakiwałem w kuchenny fartuch i odreagowywałem stres, eksperymentując z przepisami podpatrzonymi w internecie i telewizji.

Rysiek, ty się marnujesz! – powtarzali znajomi na przyjęciach. – Powinieneś zostać kucharzem. Aneta, no sama powiedz!

– Racja! Mówię mu to co niedziela przy obiedzie – odpowiadała rozbawiona żona.

Na początku traktowałem ich uwagi jako żarty

Ale z czasem zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście nie zmienić branży. Miałem za sobą dziesięć lat pracy w banku i nawet pensja znacznie przekraczająca średnią krajową nie wynagradzała nerwów związanych z tą robotą. Kilka poważnych rozmów z żoną i drobiazgowy biznesplan pomogły mi podjąć decyzję o zmianie branży. Znalazłem lokal, kupiłem sprzęt i zatrudniłem dwie osoby do pomocy, by tak przygotowanym wystartować z kulinarną przygodą. Długi nas zjadały, nie było możliwości, by cokolwiek odłożyć Szczęście nie opuszczało mnie przez długi czas. Menu oparte na kuchni włoskiej przyciągało tłumy, więc po dwóch latach mogłem zmienić lokal na większy i podwoić zatrudnienie.

Z roku na rok umacniałem swoją pozycję na lokalnym rynku, żeby coraz pewniej i bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość. Po pięciu latach nabrałem złudnego wrażenia, że nic już mi sukcesu nie odbierze, i właśnie wtedy przyszła pandemia… To był absolutny szok.

Nie, to niemożliwe. Nie zamkną nas przecież na długo. Kilka tygodni i to wszystko. Zaraz wracamy…” – powtarzałem sobie i żonie, siedząc nad papierami z kalkulatorem w ręku.

Nie miałem pojęcia, że pierwszy lockdown potrwa do maja i pochłonie wszystkie nasze oszczędności. Gdy tylko się skończył, wznowiliśmy działalność i przez całe lato harowaliśmy w reżimie sanitarnym jak woły. Obroty wypracowane od kwietnia do września pozwoliły nam na spłacanie należności w terminie, ale nie było mowy o odłożeniu jakichkolwiek pieniędzy na ewentualność kolejnego zamknięcia. Dlatego właśnie listopad, grudzień i styczeń zupełnie nas pogrążyły. Pierwsze pożyczki, pierwsze zaległości czynszowe, pierwsze zwolnienia… To wszystko spowodowało, że święta spędziliśmy w koszmarnych nastrojach.

– Co z nami będzie? – pytała Aneta, kiedy dzieci poszły już spać i mogliśmy przestać udawać, że nic wielkiego się nie dzieje.

– Damy radę. Od Nowego Roku pozwolą nam działać – odpowiadałem, siląc się na optymizm.

Jak wszyscy wiemy, styczeń nie przyniósł większych zmian. Restauracja działała w ograniczonym zakresie i zostaliśmy nawet zmuszeni, by prosić klientów o pomoc. Na firmowym fanpage’u zaapelowaliśmy, żeby kupowali od nas jak najwięcej na wynos, bo bez tych zamówień splajtujemy. Odzew był jednak na tyle mizerny, że znów straciliśmy nadzieję.

Wtedy w naszym lokalu pojawiła się ona

Elegancka i rzeczowa przedstawicielka dużej firmy IT z siedzibą w naszym mieście.

– Dzień dobry, to pan jest szefem? – zapytała, gdy wyszedłem z kuchni, wycierając w ścierkę ręce upaćkane sosem pomidorowym.

– Tak…

Możemy porozmawiać? – wskazała jeden ze stolików.

– A co chodzi? – zapytałem podejrzliwie, bo nie spodziewałem się po rzeczywistości już niczego dobrego.

– Chcielibyśmy podpisać z panem umowę na dostarczanie cateringu dla naszych pracowników. Czy byłby pan zainteresowany? – spytała.

Oczywiście! Nawet bardzo. Proszę, proszę… – odsunąłem jej krzesło, a potem słuchałem przez dobrych kilka minut z niedowierzaniem.

Półprzytomny z podekscytowania dowiedziałem się, że pracodawca tej kobiety ma zamiar zamawiać u nas śniadania i obiady dla swoich pracowników. Z sześćdziesięcioosobowego personelu na ten rodzaj firmowego cateringu zdecydowało się czterdzieści osób, co oznaczało, że tyle właśnie posiłków mielibyśmy przygotować każdego dnia. Czterdzieści śniadań i czterdzieści obiadów!

– Da pan radę? – zapytała na koniec. – Wyrobi się pan za zamówieniami?

– Czy dam radę? Proszę pani! Nawet gdybym miał to wszystko ugotować sam na jednym gazie! – zażartowałem zupełnie nieprofesjonalnie, ale i ona odpowiedziała uśmiechem.

– W takim razie podpiszemy umowę. Proszę przygotować dokumenty, a my je sobie w firmie przejrzymy, dobrze?

– Jasne. Jasne. Dziękuję. A czy mogę wiedzieć, dlaczego zdecydowaliście się akurat na moją restaurację?

– Nasz prezes był u państwa kilka razy i bardzo mu smakowało – odpowiedziała, a mnie to wyjaśnienie wystarczyło.

Jeszcze tego samego dnia zabrałem się za przygotowywanie oferty. Wybierałem dania tak, by utworzyły szeroki wachlarz propozycji, szacowałem ceny, planowałem zakupy produktów i godziny, w których należałoby wszystko przygotować.

Sprawdziłem też firmę, którą reprezentowała kobieta

Internet podpowiadał, że jest to przedsiębiorstwo młode, ale bardzo prężnie się rozwijające, które tworzy oprogramowanie dla światowych koncernów. Wyczytałem też, że biznesy takie jak ten omija kryzys związany z pandemią, bo zapotrzebowanie na programy komputerowe nie maleje. Mogli więc sobie na luksus pracowniczego cateringu pozwolić.

Myślisz, że faktycznie nas uratują? – pytała żona, spoglądając na stronę internetową naszego nowego kontrahenta.

– Pytasz, czy na siebie zarobimy, jeśli wywiążą się z umowy?

– Tak.

– Na pewno. Pod warunkiem że wszystko pójdzie jak trzeba… – uśmiechnąłem się niepewnie, bo wiele od tego zależało.

– A co może pójść nie tak?

– No, nie wiem. Nie mamy jeszcze umowy podpisanej. Poza tym musi im nasze jedzenie posmakować, a wiesz, jak trudno dogodzić takiej dużej grupie.

O to się nie martwię, bo przecież dasz z siebie wszystko. Dobrze mówię, co nie? – klepnęła w mnie w ramię, oczekując zapewnienia. – No, odpowiadaj, jak pytam…

Nie odpowiedziałem, bo moją uwagę przykuła zakładka „Zarząd”, w którą właśnie wszedłem. Wyświetliły się nazwiska osób kierujących firmą i o ile wiceprezesi pozostawali dla mnie zupełnie anonimowi, o tyle godność prezesa przywołała mgliste wspomnienia.

Twarz mi stężała

– Rysiek, coś się stało? Co tak zamilkłeś?

Głos żony wybudził mnie z zamyślenia.

– Nie, nie. Nic wielkiego. Tylko, że ja… Ja znam tego faceta – pokazałem palcem na ekran.

– Którego? Prezesa?

– Tak.

– A skąd?

Z dzieciństwa – odparłem zgodnie z prawdą.

– Z dzieciństwa? Co ty? Jak to możliwe? – dopytywała.

– Normalnie… Miniak na niego wołali – wyjaśniłem i opowiedziałem jej trudną historię tego chłopaka.

 Gdy go poznałem, Rudy był niskim, drobnym dzieciakiem, którego rodzice przenieśli do naszej podstawówki. Miał na imię Robert i choć nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, to zdarzyło mi się wpłynąć na jego życie. Należał bowiem do tego rodzaju dzieci, które wzbudzają w rówieśnikach najgorsze instynkty – jego nieśmiałość, wzrost, drobna budowa zachęcały szkolnych osiłków do drwin oraz głupich kawałów. Spotykały go najróżniejsze przykrości, a że znajomość z wyśmiewanymi jest bardzo ryzykowna, nikt w klasie nie chciał się z nim kolegować. Ja byłem pierwszą osobą, która wyciągnęła do niego rękę.

– A jak się zgadaliście? Co się stało, że został twoim kolegą?

– Bójka – przyznałem z mieszaniną dumy i wstydu. – Mieliśmy w szkole takiego Krzycha. Wiesz, typ złośliwego łobuza, inteligencji za grosz, ale za to rozbuchane ego. Ten głupek zawsze działał mi na nerwy, więc gdy któregoś razu przyczepił się do biednego Roberta, skorzystałem z okazji i spuściłem mu niezłe wciry!

To ty byłeś taki obrońca uciśnionych? – zdziwiła się.

– Dobrze wiesz, że nie znoszę cwaniactwa – przyznałem z udawaną skromnością. – W każdym razie po szkole rozeszła się wieść, że Miniak ma obrońcę, i ubyło śmiałków do dręczenia.

– Dali mu spokój?

– Raczej tak. Zdarzały się jeszcze jakieś ekscesy, ale to sporadycznie. Jeszcze ze dwa, trzy razy stawałem w jego obronie. Potem to nawet klasa brała jego stronę, ale prawda jest taka, że ode mnie się zaczęło!

– Ej, a może… – zamyśliła się żona na moją opowieść.

– Może co?

– Może on chce z nami podpisać tę umowę ze względu na stare dzieje?

No co ty? Przecież to było tak dawno… – odparłem przekonany, że dorosły, czterdziestoletni facet już mnie pewnie nie pamięta.

Ja sam ledwo sobie tę historię przypomniałem, więc dlaczego on miałby rozpamiętywać stare czasy i robić uprzejmości koledze z podstawówki? Negocjacja szczegółów kontraktu zajęła pięć dni, a po tygodniu ruszył catering.

Znów pracowaliśmy tak jak kiedyś

Na pełnych obrotach i z uzasadnioną nadzieją, że uda nam się przetrwać trudne czasy. Z każdym kolejnym tygodniem nasza wiara w sukces umacniała się coraz bardziej, a po dwóch miesiącach wyszliśmy nad kreskę. Zaczęliśmy spłacać długi, przyjęliśmy do pracy zwolnionego kucharza i cieszyliśmy się bardzo pozytywnym odzewem na nasze menu. Współpraca układała się wyśmienicie, choć w jej tle powracało pytanie zadane przez moją żonę. Czy Robert o mnie pamiętał? Czy w ogóle wiedział, że to ja kieruję restauracją, z którą zawarł umowę? Czy skojarzył moje nazwisko, gdy podpisywał papiery? Odpowiedź pewnego dnia przyniósł on sam.

Pojawił się w restauracji tak samo niespodziewanie jak wcześniej jego przedstawicielka. Mimo upływu lat poznałem go od razu. Powitanie było bardzo niezręczne, bo żaden z nas nie wiedział, czy wspólna przeszłość ma dla drugiego jeszcze jakieś znaczenie.

– Dzień dobry – wyciągnął rękę, a ja ją uścisnąłem. – Dzień dobry. My się chyba znamy…

Oczywiście, z siedemnastki. Z podstawówki – powiedział. – Z ósmej D! – dodał z uśmiechem. – Myślałem, że nie będzie pan… że nie będziesz pamiętał.

– A gdzie tam! Jak mógłbym zapomnieć, skoro minęło….

– Dwadzieścia sześć lat – dokończył, rozglądając się z zaciekawieniem po restauracji. – No, faktycznie, niezły kawał czasu…

– Ćwierć wieku!

Ale ten czas leci… A w czym mogę pomóc? – zapytałem, żeby nie poczuł się skrępowany tym wspominaniem.

– Przyszedłem, żeby osobiście podziękować za jedzenie. Palce lizać! To nie tylko moja opinia, ale całej firmy. Wszyscy są zadowoleni.

Dziękuję. Staramy się.

– W związku z tym udało mi się namówić kolegę, żeby też podpisał z wami umowę na catering. Prowadzi działalność podobną do mojej, ale firmę ma ciut większą. Tam jest sto osób. Jutro zgłosi się do ciebie jego przedstawiciel – oznajmił z nieskrywaną przyjemnością, a ja najpierw zapomniałem języka w gębie, a potem straciłem władzę w nogach.

Tak właśnie zareagowało moje ciało na tę wiadomość. Stresy gromadzone miesiącami puściły w jednej chwili i przez moment wydawało mi się, że zemdleję.

– Wszystko w porządku? – zapytał zaniepokojony Robert, widząc, jak się chwieję.

Tak, tak… Muszę usiąść tylko na chwilę – odpowiedziałem, uśmiechając się blado.

Przycupnąłem na krześle, a on poprosił jednego z moich pracowników, by podał mi szklankę wody. Kiedy się napiłem, usiadł naprzeciw mnie.

– Naprawdę wszystko dobrze?

Tak, tak… Tylko nerwy mi puściły. My tu od roku żyjemy w strasznym stresie. To, co się dzieje za sprawą waszych zamówień, to jest… To jest… Ja nawet nie wiem, jak to nazwać. Zbawienie, chyba…

– Bez przesady.

– Naprawdę. Bez tego nie utrzymałbym rodziny… – dodałem, a oczy zaszły mi łzami.

Nie jestem mięczakiem

Rzadko ulegam emocjom, ale wtedy miałem już dość udawania przed wszystkimi twardziela. – Dziękuję bardzo. Bez twojej pomocy nie dałbym rady….

Nie robię niczego wielkiego. Twoje jedzenie broni się samo – zapewnił dziarsko, ale i jemu zrobiło się chyba trochę sentymentalnie, bo spojrzał na mnie z ukosa i dodał: – Poza tym, kto wie, czy i ja bez twojej pomocy dałbym sobie przed laty radę.

Uśmiechnąłem się do niego porozumiewawczo, wziąłem kilka wdechów i zebrałem w sobie, żeby pożegnać miłego gościa na stojąco. Fajnie byłoby powiedzieć, że ja i Robert odnowiliśmy znajomość i widujemy się teraz całymi rodzinami, ale prawda jest taka, że obaj żyjemy już w dwóch różnych światach i każdy ma własne grono znajomych. Trzeba jednak zaznaczyć, że dzięki Robertowi podpisaliśmy drugą umowę na catering, więc działamy już pełną parą. Nasze finanse wyglądają coraz lepiej, dając nam powody do optymizmu i radości w tych trudnych czasach. Krzepiąca jest również świadomość, że niektórzy ludzie nie zapominają o nawet najstarszych przyjaźniach i potrafią się odwdzięczyć za okazaną im dobroć.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”

Redakcja poleca

REKLAMA