Znalazłam się tam przypadkiem i nie znałam tego miejsca. Sąsiedzi mojej podopiecznej znali straszny sekret z przeszłości, który był powodem ich wstydu.
Brat chciał się nią zająć
Jakieś osiem lat temu byłam na życiowych rozstajach. Właśnie odeszłam od męża i pomieszkiwałam u kuzynki. Nie miałam pieniędzy ani pomysłu na to, co dalej. Zosia, pielęgniarka pracująca w prywatnej agencji, załatwiła mi pracę opiekunki starszej pani. Płacił jej bratanek.
– Jeśli uda się pani namówić ciocię Wandę, by się wprowadziła do mojego domu, będę wdzięczny – powiedział. – Mnie ani mojego ojca nie słucha.
Staruszka mieszkała w dwupiętrowej przedwojennej kamienicy. Była cichą, miłą kobietą, która do tej pory całkiem dobrze sobie radziła.
– Mam osiemdziesiąt cztery lata – powiedziała, gdy siedziałyśmy przy kuchennym stole, na którym stały filiżanki z parującą herbatą. – Niby to niewiele, ale czuję, że starość już puka do moich drzwi. Coraz ciężej jest mi wychodzić z domu. No i schylać się już nie mogę, więc dom powoli zarasta brudem. Najgorsze, że przeżyłam nie tylko męża, ale i swoje dzieci – wyszeptała cicho i spojrzała w bok na ścianę, gdzie wisiały rodzinne zdjęcia.– Więc może mój brat ma rację, że potrzebuję niewielkiej pomocy. – uśmiechnęła się do mnie smutno.
– A nie byłoby lepiej, gdyby zamieszkała pani z bratem i jego synem? – spytałam. – Dom jest duży, z ogrodem. Jest tam pokój na parterze, który, o ile wiem, czeka na panią. Byłaby pani z rodziną. A to mili ludzie.
– To prawda.
Patrzyłam na jej siwe włosy upięte w kok na czubku głowy, na suchą, pergaminową cerę, drobne dłonie pokryte zmarszczkami, które trzymały przy wąskich ustach porcelanową filiżankę. Piła herbatę drobnymi łykami. Pomyślałam, że wygląda starzej niż jej brat. Jakby brakowało jej energii. Zdecydowanie samotność jej nie służyła.
– Więc dlaczego…?
Powolnym, dokładnym ruchem odstawiła filiżankę na spodeczek. Dopiero wtedy spojrzała mi prosto w oczy.
– Jeśli się stąd wyprowadzę, po śmierci trafię do piekła – powiedziała ze śmiertelną powagą i głęboką wiarą.
To było tak niespodziewane, że straciłam rezon i odpuściłam temat. Uznałam, że starsza pani, wbrew pozorom, jednak ma troszeczkę zaburzoną świadomość. Ale to nie przeszkadzało jej w codziennym życiu. Miała dobrą pamięć, poruszała się powoli, ale pewnie, nie potrzebowała pomocy przy myciu i ubieraniu.
Wtedy wszystko mi opowiedziała
Praca okazała się mało wymagająca, spokojna i całkiem przyjemna. Z biegiem tygodni zauważyłam tylko, że pani Wandzia z coraz większą niechęcią opuszcza kamienicę. Namówienie jej na spacer zaczynało przypominać użeranie się z trzylatkiem, który nie chce jeść. Co ja jej nie obiecywałam, żeby przeszła się pół godziny po skwerku!
Jakieś cztery miesiące później, kiedy rano szłam do pracy, z niepokojem zauważyłam przed bramą do kamienicy karetkę pogotowia. Gdy weszłam do korytarza, trafiłam na awanturę. Kilkoro starszych ludzi, w tym pani Wandzia, nie pozwalało, by sanitariusze zabrali leżącego na noszach starszego mężczyznę. Był nieprzytomny, na ustach miał maseczkę tlenową.
– Nie wolno! – krzyczeli jeden przez drugiego. – On nie chce nigdzie jechać. Mówił to nam. On musi tu zostać!
Z sąsiadami wykłócała się jakaś kobieta w średnim wieku. Po chwili zorientowałam się, że to ona wezwała pogotowie. W końcu zagroziła, że wezwie policję, jeśli sąsiedzi nie pozwolą, by pogotowie zabrało jej ojca do szpitala.
– Chcecie go zabić? – krzyczała. – On dostał zawału, trzeba go ratować. To jakiś dom wariatów. Myślałam, że tylko mojemu ojcu odbiło, ale wszyscy jesteście obłąkani! Róbcie swoje – zwróciła się do sanitariuszy.
Odsunęłam się pod ścianę, kiedy sanitariusze przechodzili obok mnie z noszami. Za nimi szła córka chorego. Gdy znikli za drzwiami, w korytarzu zapadła cisza. Mieszkańcy kamienicy – osiem osób, w tym trzy kobiety – stali nieruchomo, jakby porażeni. A potem, nie patrząc na siebie, rozeszli się w milczeniu. Dwoje schowało się za drzwiami mieszkań na parterze, reszta powoli, z trudem wchodziła po schodach na wyższe piętra. Pani Wandzia podeszła do mnie.
– Źle się stało – powiedziała rozedrganym głosem. Była bardzo zdenerwowana. – On powinien umrzeć tutaj. Jak my wszyscy. Julka – jej sucha dłoń zacisnęła się na moim przedramieniu, a jej oczy wpatrywały się z napięciem w moje – obiecaj mi, że nie pozwolisz, bym umarła poza moim mieszkaniem.
– To muszę wiedzieć dlaczego – odparłam. – Żebym mogła to wytłumaczyć innym.
Wszyscy czuli się winni
Patrzyła na mnie przez chwilę badawczo, jakby oceniała sytuację. Po czym skinęła głową. Weszłyśmy na pierwsze piętro, gdzie było jej mieszkanie. Na tym samym piętrze były jeszcze dwa zajęte lokale. Jedno stało puste. Jak się zorientowałam, w całej kamienicy było pięć pustych lokali. Stały niezamieszkane od śmierci lokatorów, niektóre już wiele lat. W tej kamienicy mieszkali tylko starzy lokatorzy – zarówno wiekiem, jak i lokatorskim stażem. Co było dziwne, ale dopiero tamtego dnia to do mnie dotarło.
– To wszystko jest naszą winą – powiedziała cicho pani Wanda, kiedy usiadłyśmy w saloniku. – Widzisz, Julcia, wiele lat temu, na drugim piętrze pod osiemnastką mieszkała rodzina. Maurycy W., jego żona Maria i jego matka. Nie działo się tam najlepiej…
Pani Wanda patrzyła w dal spojrzeniem, które nagle straciło ostrość. Jakby spoglądała w przeszłość. Przez jej twarz przeleciał skurcz.
– Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Tak jak wiedzieliśmy, co się tam działo, kiedy jeszcze żył stary W., ojciec Maurycego. Trudno było nie słyszeć. Ale to była sprawa rodzinna – pani Wanda popatrzyła na mnie z bólem w oczach. – Brudy pierze się w domu. A oni nie wywlekali ich poza mieszkanie. One, kobiety, chodziły szybko, ze spuszczonymi głowami, zasłonięte chustkami, jakby je nieustająco zęby bolały. Z nikim nie rozmawiały, bo nie miały pozwolenia. A jak się zdarzyło, że musiało interweniować pogotowie, to zawsze był upadek ze schodów albo zderzenie z drzwiami. Tak Marysia straciła cztery ciąże.
– Dlaczego nikt nie zareagował? – spytałam cicho. – Są służby…
Staruszka szarpnęła głową w taki sposób, że zamilkłam.
– To nie była nasza sprawa. Tak mówili nasi mężowie. Nasze matki. Potem my. Nie nasza sprawa. Mówili też, że widocznie zasłużyły. Że on ma prawo, bo zarabia na dom. Dużo było wyjaśnień… – machnęła ręką.
– Kiedy umarła matka, my, kobiety z kamienicy, odetchnęłyśmy. W końcu zazna spokoju. Bóg ją przytuli do swej piersi, uleczy rany, siniaki. Da zapomnienie. Kilka lat później Maurycy pobił Marysię i wyjechał na jakiś zagraniczny kontrakt budowlany. Trafiła do szpitala, przez kilka tygodni leżała w śpiączce, ale umarła. W. upierał się, że kiedy wyjeżdżał, żona była cała i zdrowa, więc ktoś inny musiał przyjść i ją pobić. Pewnie jakiś złodziej.
– Głupie tłumaczenie. Bezczelne – osądziłam.
– Uwierzyli mu. Ktoś dał mu alibi, że gdy do tego doszło, jego w mieście nie było. Nawet szukali zabójcy, ale nie znaleźli. Ale my wiemy swoje.
Zrobiłam tak, jak chciała
Zapadła ciężka cisza.
– Ale co to ma wspólnego, z tym że nie wolno pani umrzeć poza domem?
– Wiesz, dlaczego mieszkania stoją puste? Bo nikt nie chce tu mieszkać. Gdy przychodzi noc – pani Wanda zaczęła wyłamywać palce – kamienica ożywa. Słychać krzyki, płacz i błagania. W nasze serca wlewa się lęk. A On zaczyna swoją pielgrzymkę po każdym mieszkaniu, w którym jeszcze ktoś mieszka. I swoją litanię gróźb.
– On?
– Maurycy – szepnęła, rzucając ostrożnie spojrzeniem wokół, jakby podejrzewała, że ktoś nas podsłuchuje. – Bo widzisz, Bóg jest nie tylko miłością i wybaczeniem, ale i sprawiedliwością. Kiedy drań w końcu umarł, okazało się, że nie ma wstępu do nieba. Że czeka go piekło za to, co zrobił swojej rodzinie. Ale nie to jest straszne, tylko to, że piekło czeka i nas. Sąsiadów. Tych, którzy pogłaśniali telewizory, gdy rozlegały się krzyki. Którzy odwracali wzrok od posiniaczonych twarzy. Którzy nigdy nie zadali pytania: jak mogę pomóc. Teraz w dzień żyjemy, czekając na nadejście nocy i Maurycego, który się na nas mści za to nasze odwracanie oczu.
– Dlaczego? – nie zrozumiałam.
– Bo go nie powstrzymaliśmy. Bo to przez nas pójdzie do piekła. Rozumiesz? Więc przychodzi do nas niemal każdej nocy i szepcze nam do ucha oskarżenia, i pokazuje nam, co robił mu jego ojciec, i co on robił żonie i matce, gdy ojca zabrakło. I grozi, że jeśli stąd uciekniemy, nie odpokutujemy naszych win za życia, więc będziemy pokutować po śmieci – pani Wanda zaczęła się kiwać na krześle, a po jej twarzy spływały łzy. – Boję się wyjść z domu, bo mogę umrzeć za progiem kamienicy, i już zawsze będę to mieć w swojej głowie. Po wieczność…
Pani Wanda umarła rok później. Przyznaję, mogłam wezwać karetkę, by ją zabrała do szpitala, gdzie pewnie by umarła kilka dni później. Ale nie zrobiłam tego. Trzymałam ją za rękę, kiedy wylew odbierał jej świadomość. Wiem, że jest mi za to wdzięczna.
Czytaj także:
„Wbiłam się w bardzo ciasną sukienkę, by na mój widok zaniemówił z wrażenia. A potem zaczął się cyrk i festiwal żenady”
„Żona kumpla od zawsze mi się podobała i niemal od razu po rozwodzie wpadła w moje ręce. Dobrze się nią zająłem”
„W młodości popełniłam błąd i wyszłam za nieroba. Jedyne, co potrafi mój mąż, to hodować mięsień piwny”