„W młodości popełniłam błąd i wyszłam za nieroba. Jedyne, co potrafi mój mąż, to hodować mięsień piwny”

zaniedbany mężczyzna fot. iStock, Juanmonino
„Mój mąż już nawet nie udawał, że szuka pracy. Po tym, jak wyleciał z roboty za przyjście do pracy w stanie nietrzeźwości, zaległ na kanapie niemal na stałe”.
/ 05.02.2024 11:15
zaniedbany mężczyzna fot. iStock, Juanmonino

Wychowano mnie w poszanowaniu rodziny i tradycji. Moi dziadkowie żyli ze sobą „długo i szczęśliwie”, dorobiwszy się gromadki dzieci. Moi rodzice również tworzyli zgodne małżeństwo, co prawda tylko z dwójką dzieci, ale za to z tradycyjnym podziałem obowiązków domowych na damskie i męskie.

Mama dbała o ognisko domowe i pełne żołądki domowników, tata po pracy majsterkował lub dokonywał drobnych napraw, a często też spędzał czas z dziećmi, głównie ze swoim synem, a moim bratem.

Bo wykształcenie to podstawa

Choć pochodziłam z dość konserwatywnej rodziny, rodzice nigdy niczego mi nie zabraniali, zwłaszcza jeśli chodzi o wykształcenie, a później wybór drogi życiowej. Byłam dobrą uczennicą, startowałam w licznych olimpiadach i konkursach wiedzy.

Ponadto miałam ogromny talent do języków obcych, toteż rodzice już w podstawówce postarali się dla mnie o prywatne lekcje z lektorem. Nic więc dziwnego, że dostałam się do najlepszego liceum w sąsiednim dużym mieście.

W szkole średniej również miałam świetne wyniki, a maturę zdałam śpiewająco. Przyjęto mnie do najlepszej uczelni w kraju, uzyskałam stypendium za wysokie wyniki w nauce. Jeszcze w czasie studiów zdobywałam cenne doświadczenie podczas płatnych staży, a w wakacje doskonaliłam talenty lingwistyczne na zagranicznych obozach językowych.

Wydawałoby się, że taka dziewczyna jak ja powinna wręcz opędzać się od adoratorów – byłam nie tylko bystra i inteligentna, ale również całkiem atrakcyjna.

Tymczasem jakoś nie miałam szczęścia do związków i gdy pod koniec studiów poznałam Janusza, zdecydowałam się z nim związać na stałe, choć przyjaciele próbowali mnie odwieść od tego pomysłu. Ja jednak powtarzałam, że być może nie jest to wielka miłość, ale Janusz to dobry człowiek i to mi wystarczy.

Bo rachunki z czegoś trzeba płacić

Skończyłam studia, wyszłam za mąż, dostałam dobrze płatną pracę w dużej, międzynarodowej firmie. Wciąż się rozwijałam, z biegiem czasu kończyłam kolejne kierunki, zrobiłam też kurs tłumacza przysięgłego. Osoby z takim wykształceniem i doświadczeniem, jak ja, były cenione na rynku pracy, stąd moje zarobki mocno odbiegały od średniej krajowej.

Zarabiałam na nasze małżeńskie życie i systematycznie odkładałam też oszczędności. Niestety, nie mogłam tego samego powiedzieć o moim mężu. Janusz rzeczywiście był dobrym człowiekiem, ale szybko okazało się, że lista jego zalet jest bardzo krótka. Owszem, kochał mnie (z pewnością bardziej, niż ja jego), ale samą miłością trudno jest opłacić rachunki.

– Kochanie, a pytałeś o pracę w tym nowo otwartym zakładzie? – dopytywałam przy kolacji.

– Tak… – odpowiadał.

– No i? – nie dawałam za wygraną.

– Nie szukają nikogo z moim wykształceniem – ucinał szybko temat.

Takich rozmów odbyliśmy wiele, zanim dotarło do mnie, że mój mąż wcale pracy nie szuka. Bo i po co jej miał szukać? Dobrze zarabiałam, więc zapewniałam nam obojgu życie na poziomie. Pracowałam dość dużo, więc większą część dnia nie było mnie w domu. Mógł zatem godzinami wylegiwać się na dowolnie wybranym boku, oglądać mecze w telewizji czy tam dostarczać sobie innych rozrywek.

Kiedy jednak zaczął przebąkiwać o powiększeniu rodziny, postawiłam sprawę jasno. Musi iść do pracy i się w niej utrzymać, jeśli mamy zacząć starania o dziecko. Marudził i kręcił nosem na moje warunki, ale w końcu musiał skapitulować. Znalazłam mu pracę (bo byłam dziwnie spokojna, że zrobi wszystko, by udowodnić mi, że „w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem”) i miałam nadzieję, że sprosta wyzwaniu.

Córeczka tatusia

Rok później na świat przyszła Ania. Co prawda Janusz miał nadzieję, że będzie miał syna, ale Anula szybko skradła jego serce i stała się córeczką tatusia. Po pracy biegiem wracał do domu, by jak najwięcej nacieszyć się dzieckiem. Gdy jednak mój urlop macierzyński dobiegał końca, mąż nie chciał słyszeć o oddaniu małej do żłobka czy zatrudnieniu niani.

– Janeczko, przecież dobrze zarabiasz – mówił.

– Owszem, ale jest nas troje – odpowiadałam.

– Ale przecież – przekonywał – jeśli będziesz chciała wynająć opiekunkę, to będzie jej trzeba sporo zapłacić.

– Do czego zmierzasz? – nie rozumiałam.

– Wiesz, ile zarabiam – tłumaczył. – Niania weźmie co najmniej tyle, jeśli nie więcej.

– Chcesz oszczędzać na naszej córce? – nadal nie wiedziałam, co chce mi przekazać.

– Nie, kochanie. Zrezygnuję z pracy na jakiś czas i będę najlepszą opiekunką, jaka mogła się Ani przytrafić.

Nie mogłam nie przyznać mu racji. Dzieckiem zajmował się rzeczywiście wzorowo, a rachunek był prosty. Ostatecznie przystałam na jego propozycję. Dopiero kilka miesięcy później dowiedziałam się pocztą pantoflową, że Janusz i tak był już w firmie na wylocie. Zawalał terminy, nie wywiązywał się z obowiązków – mówiąc delikatnie: nie byli z niego zadowoleni.

Lata mijały, Ania dorastała i coraz trudniej było Januszowi znaleźć usprawiedliwienie dla jego siedzenia w domu. Śpiewkę o wykształceniu zakończyłam, fundując mu kurs obsługi wózków widłowych. Potem były jeszcze inne doszkalające kursy. Po każdym z nich pomagałam mu znaleźć pracę, w żadnej jednak nie zagrzał miejsca zbyt długo.

Ja natomiast wciąż awansowałam. I choć moje zarobki systematycznie wzrastały, by zapewnić nam życie na odpowiednim poziomie, a córce udany start w dorosłość, brałam wiele dodatkowych zleceń – za tłumaczenia płacono znakomicie. O tych pieniądzach Janusz jednak nie miał pojęcia – może i w przeszłości nie potrafiłam wybrać sensownego partnera dla siebie, ale aż tak głupia nie byłam, by dzielić się z nim wszystkimi ciężko zarobionymi pieniędzmi.

Samotna w związku

Ania wyfrunęła z gniazda, ja wciąż zarabiałam niemałe pieniądze, nie rezygnowałam też z ekstra płatnych zleceń, choć wybierałam tylko najlepsze oferty. Tymczasem mój mąż już nawet nie udawał, że szuka pracy. Po tym, jak wyleciał z roboty za przyjście do pracy w stanie nietrzeźwości, zaległ na kanapie niemal na stałe i systematycznie hodował mięsień piwny.

Do domu wracałam niechętnie – mierziło mnie jego towarzystwo. Znalazłam więc sobie nieco zajęć. Przede wszystkim postanowiłam zadbać o siebie. Zaczęłam chodzić na basen i siłownię, hołdując zasadzie, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Wciągnęła mnie też zumba – nie przypuszczałam, że ruch przy muzyce może dostarczyć tyle radości. Ponadto koleżanka poleciła mi salon odnowy biologicznej, z którego usług z chęcią skorzystałam.

W ten sposób dobrnęłam do swoich sześćdziesiątych urodzin. Świętowałam je z najbliższymi w jednej z najlepszych restauracji w mieście. A potem poleciałam na tygodniowy urlop na Santorini. Sama. I muszę przyznać, że tak wspaniałych wakacji jeszcze nigdy nie miałam.

Były wyjątkowe nie tylko dlatego, że po raz ostatni byłam na urlopie jako „kobieta pracująca”. Po powrocie zdecydowałam się przejść na emeryturę. Świadczenie wyliczono mi całkiem wysokie, stać mnie było na przyjemności nawet bez brania dodatkowych zleceń.

Pobyt na Santorini uświadomił mi, że moim marzeniem są podróże – niekoniecznie dalekie, ale zdecydowanie bez pośpiechu i obowiązków. Postanowiłam więc zaplanować bliższe i dalsze wyjazdy, zarówno do kurortów (w celach rekreacyjnych), jak i do mniej obleganych miejsc (w celach turystycznych).

Cudowne życie emerytki

W swoich planach zdecydowanie nie uwzględniałam męża. Nigdy nie był zainteresowany wyjazdami (zwłaszcza zagranicznymi, bo nie znał języków i skazany byłby na moją pomoc), a jego towarzystwo bynajmniej nie było atrakcyjne, przynajmniej dla mnie. Teraz więc podróżowałam ile chciałam i gdzie chciałam, zupełnie się na niego nie oglądając.

Za to za mną oglądali się całkiem przystojni mężczyźni, nierzadko młodsi ode mnie. Lata aktywności fizycznej i wizyt w gabinecie odnowy biologicznej zrobiły swoje: byłam w dobrej formie i wyglądałam nieźle, zwłaszcza jak na swoje lata.

Z przyjemnością przyjmowałam zaproszenia na kawę czy drinka, schlebiały mi komplementy, jakie słyszałam, a do tego wreszcie nie czułam się samotna, znajdując w nowo poznanych ludziach partnerów do rozmów.

W końcu zdecydowałam się rozejść z mężem. Nie jest mi potrzebny balast w postaci życiowego nieudacznika. Jestem w zupełnie innym momencie życia niż on: mam wystarczająco wysoką emeryturę, nie mam zobowiązań i mogę czerpać z życia pełnymi garściami. I kto wie, może jeszcze spotkam mężczyznę, z którym chciałabym realizować swoje pasje? Przecież jestem jeszcze całkiem młoda!

Czytaj także:
„Po rozwodzie z maminsynkiem zostałam bez dachu nad głową. Obcy facet otworzył dla mnie swój dom i serce”
„Żona mnie oszukała. Przed ślubem chciała gromadkę dzieci, a teraz wygania mnie z łóżka, bo kariera ważniejsza”
„Zakochałam się w katoliku, a sama jestem ateistką bez chrztu. Nasze rodziny muszą zrozumieć, że ślubu nie będzie”

Redakcja poleca

REKLAMA