„Wszyscy się śmieją, że jestem słomianym wdowcem. To dlatego, że jestem feministą i pozwalam żonie się realizować”

para, która po równo dzieli się wszystkim fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse
– I co? Znowu sam? A Basieńka się dobrze bawi. Jak co weekend. Że też ty jej na to pozwalasz. Nie mogę tego pojąć… – Arleta dopiero się rozkręcała. – Przecież wy tu wszystkie, moje panie, macie się za feministki, prawda? To proszę grzecznie, zajmijcie się własnymi mężami, a mnie dajcie spokój.
/ 18.06.2021 09:09
para, która po równo dzieli się wszystkim fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse

Tyle się mówi o równości płci i podziale obowiązków w małżeństwie, a ze mnie się wyśmiewają koledzy i koleżanki. Kpią, że jestem słomianym wdowcem. Jestem, to prawda, ale tylko zimą. I tylko w weekendy!

Moja żona Basia pochodzi z lekarskiej rodziny. Sama też jest lekarzem, tak jak i ja

Poznaliśmy się w czasie studiów. Basia i jej brat od dziecka trenowali narciarstwo – to też rodzinna tradycja. Gdy się poznaliśmy, Basia trenowała w klubie uczelnianym. Brała udział w zawodach akademickich. Ja wtedy na nartach ledwie umiałem zsunąć się z górki. Jeździć uczyła mnie moje dziewczyna, poprzedniczka Basi. Złapałem bakcyla. Ten związek nie przetrwał, ale zamiłowanie do nart owszem. Dzięki nim poznałem Basię.

Jej klub zorganizował wyjazd dla początkujących. Basia była na nim instruktorem. Z początku traktowała mnie jak każdego kursanta. Trzymała się ze swoimi kumplami z klubu, ale wiedziałem, że muszę ją zdobyć. Tak, zakochałem się w niej od pierwszego… upadku na stoku. Chciałem jej czymś zaimponować, dlatego wspomniałem o nurkowaniu. Udało się. Umówiliśmy się, że latem ja dla odmiany nauczę ją nurkować. Wtedy zaczęła patrzeć na mnie inaczej. Zrobiłem pierwszy krok!

Po powrocie do domu Basia dała mi się zaprosić na piwo. Potem na kolację. Pół roku później zamieszkaliśmy razem. Pod koniec studiów Baśka musiała dać sobie spokój ze ściganiem się na nartach. Nie było już na to czasu. I choć planowaliśmy od jakiegoś czasu ślub, też musieliśmy go odłożyć. Przed nami były staże, specjalizacje, rezydentury.

Na ślubnym kobiercu udało nam się stanąć, gdy oboje zbliżaliśmy się do trzydziestki

Nasza podróż poślubna był kompromisem. Podzieliliśmy ją na dwa etapy. Pierwszy, zimowy, spędziliśmy na nartach, a drugi, letni – nurkując w oceanie. Od początku naszego małżeństwa umieliśmy osiągać kompromisy. Żadne nie musiało nic poświęcać dla drugiego. Gdy zdecydowaliśmy się na dziecko, od razu było wiadomo, że najpierw urlop weźmie Basia, a potem ja. Oboje byliśmy akurat w czasie pisania doktoratów i dla każdego z nas było to równie ważna sprawa.

Marysia zaczęła mówić, gdy to ja się nią zajmowałem. Pewnie dlatego jej pierwszym słowem nie było: „mama”, lecz „tata”. Co zabawne, mówiła tak i do mnie, i do Basi. Teściowa, gdy po raz pierwszy usłyszała, jak mała woła do mamy „tata”, oznajmiła wszem i wobec, że to pokazuje, kto w tym związku nosi spodnie. Długo był to temat do żartów. Ale i ja, i Basia doskonale wiedzieliśmy, że nie ma się czym przejmować.

Nasza córeczka miała osiem lat, gdy wysłaliśmy ją na pierwsze zawody

Przez kilka lat zimą mieliśmy czas najwyżej na jeden wyjazd na narty. Kiedyś przeczytałem w branżowym piśmie o zawodach narciarskich dla lekarzy.

– Może chciałabyś pojechać na te zawody? – zapytałem żony. – Dawno się nie ścigałaś, pewnie ci tego brakuje. Basia machnęła rękę.
– To już nie dla mnie, za stara jestem.

Gdy nasza córeczka Marysia poszła do pierwszej klasy, zapisaliśmy ją do klubu narciarskiego. Tego samego, w którym kiedyś trenowała Basia i jej brat. Nasza córka miała osiem lat, kiedy pojechała na pierwsze zawody. Była bardzo przejęta. Żadne z nas nie chciało tego przegapić. Pozamienialiśmy się na dyżury w szpitalach i wybraliśmy się całą trójką.

W piątek wieczorem zostały rozlosowane numery startowe. Swojej koszulki, która sięgała za kolana, Marysia nie chciała zdjąć na noc, więc w niej spała. Gdy rano się obudziłem, siedziała przy stole w stroju narciarskim. Zawołała do mnie:

– Wstawaj, bo się spóźnimy.

Spojrzałem na zegarek. Była szósta rano. Zawody miały się zacząć o dziewiątej. Nie można przecież gasić zapału własnego dziecka! Zwlokłem się więc z łóżka i zacząłem szykować. Godzinę później obudziła się Basia. Widząc mnie i córkę w pełnej gotowości, była pewna, że zaspała.

– Wiesz, że w jej wieku byłam zawodami równie przejęta – wyszeptała mi do ucha, gdy córka poszła do łazienki.

Na miejscu okazało się, że nie są to zawody tylko dla dzieci. Startowali również dorośli. Baśka spotkała na nich mnóstwo znajomych. Część z nich też przyjechała tylko pokibicować, ale wielu miało na sobie kombinezony i numery startowe. Zauważyłem, że Basia bacznie im się przygląda. Czyżby z zazdrością?

Szykowaliśmy się do startu. Atmosfera była gorąca. Ktoś się rozgrzewał, ktoś smarował narty, trenerzy udzielali ostatnich porad. Nasza Marysia miała jechać na początku, w grupie najmłodszych dzieci. Gdy wystartowała, ruszyliśmy bokiem za nią. Dotarła do mety cała w skowronkach. Jeszcze więcej radości było, gdy okazało się, że zajęła trzecie miejsce.

– Brawo! W nagrodę idziemy na gorącą czekoladę – zawołałem dumny z córki.
– Idźcie, kochani, zaraz do was dołączę. Pojadę jeszcze na górę, pogadać ze znajomymi – powiedziała Basia.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę na to, że moja żona od kilkunastu minut jest zamyślona, jakby krążyła myślami gdzie indziej.

– Jasne, jedź, poczekamy.

Wiedziałem, że Basia miała już gotowy plan i za żadne skarby nie zrezygnuje

Basia wróciła po godzinie. Już po jej minie poznałem, że coś knuje. I wiedziałem, że zaraz mi wszystko opowie.

– Pogadałam z Agą i Moniką, i Michałem. Dawno się tym nie interesowałam, nie wiedziałam, że teraz co roku są organizowane Mistrzostwa Polski Amatorów w narciarstwie. Dla dorosłych. Są różne eliminacje, trzeba zbierać punkty, potem jest finał. I oni wszyscy startują, w ogóle mnóstwo ludzi. Może i ja spróbuję?

To nie było pytanie. Znałem żonę, wiedziałem, że już miała w głowie gotowy plan. Po powrocie do domu Basia zniknęła w piwnicy. Wróciła po kwadransie, taszcząc wielkie pudło. Marysia z piskiem rzuciła się pomagać w rozpakowywaniu. W środku kryły się narciarskie akcesoria Basi z czasów studiów. Ochraniacze na golenie, gardy na kije, osłona szczęki, specjalne rękawiczki. A na samym dnie – guma.

Najpierw próbowała się w nią wystroić Marysia. Kiedy Basi udało się jej odebrać kombinezon, zaczęło się najlepsze. Moja żona zaczęła naciągnąć gumę na siebie. Ostatni raz miała ją na sobie z piętnaście lat wcześniej, a że trochę kilogramów i centymetrów jej przybyło, tarzaliśmy się z Marysią ze śmiechu po dywanie. Basia cała czerwona i spocona z uporem wartym lepszej sprawy próbowała naciągnąć na siebie za małą gumę. Na stojąco, na leżąco… Ciągnęła, szarpała. Jakimś cudem jej się udało. W końcu zaczęła dopinać suwak. Ale gdy już była blisko końca, usłyszeliśmy „trach” i suwak puścił na całej długości.

Baśka nie wytrzymała i też zaczęła się śmiać. Mieliśmy wtedy niezły ubaw! Nie było wyjścia. Trzeba było kupić nowy kombinezon. Bo wiedziałem, że Basia już powrotu do ścigania nie odpuści. I tak się to wszystko zaczęło. W następny weekend prosto z pracy Baśka z koleżankami z czasów studenckich pojechała do Bukowiny na pierwszy po latach trening. Wróciła obolała, ale szczęśliwa.

– Wiesz, niczego nie zapomniałam. Na razie jestem wolna i robię dużo błędów, ale technikę ciągle mam nienaganną. Trener był zdziwiony, kiedy mu powiedziałam, że ostatni raz jechałam slalomem kilkanaście lat temu. Jak ja bez tego wytrzymałam?!

W moją żonę wstąpiła nowa energia. Już zapomniałem, że kiedyś taka była – promienna, uśmiechnięta. Gdy w następny czwartek zapytała, co by się stało, gdyby w weekend znowu pojechała potrenować, bez wahania odpowiedziałem:

– Nic. My tu sobie świetnie poradzimy!

Na pierwszy start Basi po przerwie znowu pojechaliśmy całą rodziną

Tylko tym razem wśród nas była już dwójka zawodników i jeden „serwisant” – jak mnie nazywały moje panie. Basia była przejęta dużo bardziej niż Marysia. Rano zerwała się z łóżka i zaczęła się rozciągać. Potem pobiegła do narciarni smarować swoje nowe narty. Po jeździe Marysi pojechaliśmy na górę dopingować mamę. Basia rozgrzewała się z wielkim zaangażowaniem.

– Kochanie, pamiętaj, to tylko zabawa – próbowałem trochę rozładować napięcie. Baśka posłała mi zabójcze spojrzenie.
– Nie dla mnie! W zawodach startuje się po to, żeby wygrać – syknęła.

Zrozumiałem, że lepiej zamilknąć. Gdy wywołano numer Basi, razem z Marysią wrzeszczeliśmy, ile sił w gardle:

– Dajesz! Dajesz!

Po pierwszym przejeździe Baśka była w swojej grupie czwarta. Wiedziałem, że to jej nie satysfakcjonuje. Zacząłem się martwić, że w drugim przejeździe zacznie szaleć i jeszcze coś sobie zrobi. Na szczęście dojechała do mety w jednym kawałku. Pokonała konkurentkę, która wcześniej była trzecia. A dziewczyna, która była druga, upadła i nie ukończyła zawodów.

– Brawo, mama! Masz srebro! – piszczała rozemocjonowana Marysia.

Z mojej żony wreszcie zeszło napięcie.

– Jak na pierwsze zawody po tylu latach to całkiem nieźle, co? – uśmiechnęła się.

Odetchnąłem z ulgą. Moja żona była szczęśliwa, a ja razem z nią.

Czasem mi jej brakuje, ale wolę, by była szczęśliwa niż sfrustrowana

Od tamtej pory zimą rzadko oglądam żonę w weekendy. Okazało się, że branża medyczna organizuje mnóstwo zawodów. Do tego dochodzą Mistrzostwa Polski Amatorów i treningi. Co piątek Baśka prosto z pracy wyrusza na weekend w góry. Naprawdę nie wiem, skąd w niej tyle siły. Bo ona przecież normalnie pracuje. Na przykład dwa tygodnie temu – miała w piątek pojechać tylko na trening i wrócić w sobotę wieczorem. Tymczasem w czwartek oznajmiła, że zmienia plany.

– Jacek, wiesz, Marcel jedzie na te zawody w Szczyrku, to mnie po drodze zabierze. Mam nocny dyżur z niedzieli na poniedziałek, ale to akurat zdążę – oświadczyła.

Przy takiej intensywności treningów w kółko przytrafiają się jej kontuzje. Tak się składa, że jestem ortopedą. Zawsze wiem, czego oczekuje ode mnie żona, gdy oglądam jej kolano, kostkę czy kciuk.

– To nic takiego prawda? Za tydzień są przecież te zawody. Muszę jechać!

Jak na razie za każdym razem udaje mi się postawić ją na nogi. Nie wiem, co będzie, gdy w końcu przytrafi jej się poważna kontuzja. Obawiam się, że Basia będzie próbowała startować na jednej nodze! Razem wyjeżdżamy na narty na ferie i oczywiście wtedy, gdy są zawody rodzinne i Marysia też startuje. Czy mi przykro, że nie spędzamy wspólnie weekendów? Czasem, ale sobie z tym radzę. Wolę mieć żonę szczęśliwą niż sfrustrowaną.

Do tego bardzo lubię spędzać czas z Marysią. Basia ma dla niej więcej czasu w tygodniu, za to weekendy są moje. Z pasją Basi pogodzili się też nasi rodzice. Mam nie dziwi, że zimą Basi prawie nigdy nie ma na niedzielnym obiedzie. Natomiast znajomi od lat mają ze mnie używanie. Co zabawniejsze, najbardziej kpią kobiety.

Ostatnio byłem na imprezie u kolegi, też lekarza. Oczywiście sam, bo Basia była na zawodach

Tym razem Mistrzostwach Polski Lekarzy. Znosiłem pytania o nią i docinki ze spokojem, ale do czasu. Nie wytrzymałem, gdy zaczęła ze mnie kpić Arleta, żona Marcela, z którym Basia na te zawody pojechała jednym samochodem!

– I co? Znowu sam? A Basieńka się dobrze bawi. Jak co weekend. Że też ty jej na to pozwalasz. Nie mogę tego pojąć… – Arleta dopiero się rozkręcała, ale jej przerwałem.

– Czy ty siebie słyszysz? – starałem się mówić spokojnie, ale słabo mi to szło. – Co ty wygadujesz? Doskonale wiesz, że Baśka pojechała z Marcelem. Twoim mężem. I że prawie w każdy weekend twój mąż jest tam, gdzie moja żona. I co? Pozwalasz mu na to? W ogóle prosi cię o zgodę? Nie? To dlaczego uważasz, że ja mam prawo decydować o tym, co robi moja żona. I wydawać jej polecenia. Przecież wy tu wszystkie, moje panie, macie się za feministki, prawda? To proszę grzecznie, zajmijcie się własnymi mężami, a mnie dajcie święty spokój.

Nie ma sensu przejmować się głupim gadaniem, ważne, że mamy siebie

Byłem naprawdę wściekły. Poszedłem do kuchni i nalałem sobie drinka. W tym momencie zadzwoniła Basia.

– No i jak tam? Ile już razy usłyszałeś, że jesteś słomianym wdowcem? – moja żona była w doskonałym nastroju.

Powoli zacząłem się uspokajać. Opowiedziałem jej o moim wybuchu.

– Naprawdę jej tak powiedziałeś? Brawo! Zuch chłopak! Oj, należało się Arlecie, bez dwóch zdań. Wiesz co? Przekaż jej, że właśnie zbałamuciłam jej męża i za tydzień ciągnę go na zawody na Kasprowy Wierch. A potem na całonocną imprezę. Niech wie, że założę tę srebrną bluzkę z dużym dekoltem, żeby Marcel nie miał okazji, by zatęsknić za swoją żoną. Ale na pewno siódmego drinka wypijemy za jej zdrowie!

Mam najwspanialszą i najbardziej dowcipną żonę na świecie. Prawda?

Czytaj także:
Oświadczyłam się mojemu chłopakowi. Wszystko przez ciotkę, która miała 3 mężów
Mama zmarła, gdy miałam 4 latka. Tata kłamał, że nie mam innej rodziny
Syn mojego faceta specjalnie prowokuje awantury, żeby nas skłócić

Redakcja poleca

REKLAMA