Latem odwiedziłam ciotkę Stefanię i to ona namąciła mi w głowie. Chowała właśnie trzeciego męża, Mateusza. Postanowiłam wybrać się na jego pogrzeb – nie dlatego, żebym odczuwała tego typu potrzebę, ostatecznie ledwo go znałam i nie traktowałam jako „pełnoprawnego” wujka. Ilu ich można mieć z jednej ciotki?
Pojechałam raczej po to, by się spotkać z moją rozproszoną po całej Polsce rodziną
Wiedziałam, że pojawi się przynajmniej część z rozlicznych kuzynek i kuzynów. Stefania mieszka w starym, drewnianym domu. Dom stoi w modnej miejscowości nad Bugiem i dopóki ciotka miała siłę, wynajmowała pokoje letnikom. Stworzyła bajeczne gospodarstwo agroturystyczne, zdjęcia do dziś można oglądać w internecie – kwiaty w glinianych dzbanach, pod oknami, na klombach, a pomiędzy nimi drewniane rzeźby i różne stare przedmioty, których używano niegdyś na wsi. Z każdego zakątka widok na wijącą się w srebrzystych błyskach rzekę. Okazja, żeby zobaczyć to cudo, raczej przygnębiająca, ale innych jakoś ostatnio mi brakuje.
– Zjadą się, już się niektórzy zapowiedzieli – kusiła ciotka. – Kto wie, czy to nie ostatnia szansa na spotkanie. Następny pogrzeb to pewnie będzie mój.
– Ale co ty, ciociu, opowiadasz.
Wróciła do tematu podczas stypy. Urządziła to przyjęcie tak, że nieobecnemu z oczywistych przyczyn bohaterowi mogło być jeszcze bardziej przykro, że w nim nie uczestniczy; gdyby jednak jakimś cudem zasiadł pośród nas, byłby szczęśliwy. Plony późnego lata piętrzyły się na rozstawionym pod drzewami stole: warzywa faszerowane, marynowane, kiszone uwodziły feerią barw i gęstością zapachów, owoce w półmiskach jakby malowane pędzlem starych mistrzów, a nalewki i domowe wina w leniwej atmosferze późnego lata uśmierzały każdy ból.
Kiedy więc jeszcze raz Stefania wspomniała o perspektywie swojego własnego pogrzebu – ciekawe, któż to jej zorganizuje takie pożegnanie? – palnęłam może niezbyt, zważywszy na okoliczności, taktownie, za to niewątpliwie hurraoptymistycznie:
– Ciociu, znając ciebie, jestem pewna, że nie na pogrzebie, lecz na weselu się spotkamy. I będzie ono jeszcze wspanialsze, jeszcze o wiele milsze.
Popatrzyła na mnie uważnie.
– To chyba, Muszelko, na twoim.
– No na przykład – już zdążyło mi się zrobić głupio, więc chwyciłam się tego pomysłu kurczowo. – Będziesz na nim gościem honorowym, a może świadkiem? Zgodziłabyś się?
– Bardzo chętnie, oczywiście. Mówiąc szczerze, zawsze marzyłam, by zatańczyć na twoim weselu.
To było troszeczkę złośliwe, choć byłoby jeszcze bardziej, gdyby „zawsze” zastąpiła słowem „długo”.
– Masz kogoś, kto to taki? – te słowa napłynęły z różnych stron, kuzynki i kuzyni spoglądali na mnie z ciekawością, jakby usłyszeli coś niesłychanie osobliwego; co ich tak zdziwiło?
– Pewnie, że mam – wzruszyłam ramionami. – ZAWSZE kogoś tam miałam, tyle że nie wierzę w małżeństwo.
– Czyżbyś więc zamierzała zmienić zdanie? – Stefania uniosła swoje wciąż gęste, kruczoczarne brwi.
Nadawały jej wyglądowi surowości i powagi, ale uśmieszek, który błąkał się po jej twarzy, ładnie ją rozjaśniał.
– Być może. Jestem człowiekiem otwartym, elastycznym, nowoczesną kobietą niebojącą się wyzwań. Fakt, jest ode mnie trochę młodszy, ale bez przesady.
Zaśmiałam się głupkowato. Boże, co też ja plotę. To ten upał i alkohol tak źle na mnie działają – pomyślałam. Na szczęście ktoś już rzucił inną kwestię i na nią przeniosła się uwaga zgromadzonych przy stole.
Mimo że zostałam jeszcze kilka dni, Stefania nie wracała do tematu
Dopiero przed samym moim wyjazdem pozwoliła sobie na komentarz. Patrzyła mi w oczy poważnie i z dużą troską. To w końcu najstarsza siostra mojej nieżyjącej mamy, mój los trochę ją przecież obchodzi. Jeśli kogokolwiek, to tylko ją – pomyślałam melancholijnie.
– Wiesz, kochanie, cieszę się bardzo, że wreszcie sobie kogoś znalazłaś na stałe, jak to z twoich słów wynika. Nie gniewaj się, ale im później, tym ciężej samej żyć. Myślisz, że wyszłabym za Mateusza, a nawet wcześniej, za Ryśka, gdyby nie lęk przed samotnością? Zawsze chciałam odejść pierwsza, żeby to mnie ktoś trzymał za rękę, opiekował się mną do końca, żegnał, chował, opłakiwał. Tymczasem złośliwy los zawziął się na mnie. Może po prostu mnie ukarał, bo tak naprawdę kochałam tylko tego pierwszego męża, Waldka, a potem wychodziłam za mąż ze strachu? W każdym razie wiem jedno – kobieta powinna mieć męża. Nie jakiegoś tam za przeproszeniem, jak to się mówi, przydupasa, ale legalnego, formalnego męża. To ułatwia wiele spraw. Słuchaj ciotki, bo ona dobrze zna życie. A ile lat ma ten twój?
– Krzysiek? Chwileczkę… Dwadzieścia siedem – troszeczkę mu dodałam.
– Jest młodszy od ciebie?
Proszę, jaka zorientowana.
– Tak się złożyło. Ale wygląda starzej, co najmniej na 35, bo ma brodę, a z kolei ja młodziej, więc…
– Bardzo dobrze. Przynajmniej dłużej pożyje. Bierz go, mówię ci, nie zwlekaj.
– Pomyślę o tym.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Sęk w tym, że rzeczywistość, do jakiej wracałam, wielkomiejska dżungla pełna drapieżników, do których Krzysiek gatunkowo przynależał, nijak się miała do idyllicznej atmosfery przełomu Bugu. Gdy jeszcze tego samego dnia wieczorem umówiliśmy się na drinka w klubie, czułam się, jakbym wkraczała do innej krainy. Tam nawet nie istniało słowo „ślub”. Gdybym je nagle wypowiedziała, sama nie wiem, co by się stało. Straciłabym obywatelstwo?
A co mi tam, zapytam. Może Krzysiek się zgodzi?
Byliśmy z Krzyśkiem razem już drugi rok i właściwie było nam ze sobą dobrze. Oboje pracujemy w korporacjach i nie mamy nazbyt wiele wolnego czasu, więc nigdy nie udało nam się sobą znudzić. Zarabiamy też wystarczająco dużo pieniędzy, by fundować sobie naprawdę godne rozrywki. Życie krótkie, po co je komplikować, utrudniać, rozkminiać? Oboje wychodzimy z założenia, że powinniśmy się przede wszystkim dobrze ze sobą bawić i w ogóle dobrze bawić.
Nawet jeśli dręczył mnie nieraz PMS albo trwoga przed pustką i śmiercią, nawet jeśli chandra złapała mnie za gardło i nie miała zamiaru wypuścić, nie rozmawiałam o tym z Krzyśkiem. Ani zresztą z nikim innym. Po pierwsze, nie było mi z tym do twarzy, a pielęgnowałam swój imidż starannie. Po drugie, zawsze uważałam, że ludzie po to żyją, by cieszyć się życiem, a nie taplać się w udrękach niczym w brudnym błocie. Gdyby nagle z Krzyśka wyszła jakaś podsycona egzystencjalnym bólem neuroza, uciekłabym z krzykiem. Nie moje klimaty.
Ale to rozważania czysto teoretyczne, nic nigdy bowiem nie wskazywało na to, by coś takiego miało z niego wyjść. Był wesołym, dowcipnym facetem ze szczyptą cynizmu w oku – dla mnie super.
Dlaczego nie miałby zostać moim mężem? Dla zasady? Chrzanić zasady. Są po to, by je łamać i się tym radować. Nawet gdy już mój duch przestał błąkać się po nadbużańskich łąkach, nawet gdy z powrotem odnalazłam się w modnych knajpach z ich wyrafinowanym żarciem i napitkami, wciąż myślałam o naszym ślubie. Bo gdyby tak w wiejskim kościółku na Podlasiu, właśnie tam, gdzie cały pomysł (szczęśliwie?) się narodził, u ciotki? Wesele w jej chacie i ogrodzie, goście z Warszawy i goście miejscowi, z okolicznych wsi, w ogóle dużo folkloru, tańca, muzyki, niczym u Wyspiańskiego, tylko oczywiście nie w listopadzie, nie przywiązujmy się aż tak do literackich wzorców. Moi rodzice już nie żyją, więc któż by inny niż Stefania wystąpił jako mistrzyni ceremonii? Widziałam ją w wyobraźni: dostojną, posągową staruszkę z koroną siwych włosów, ale poprzetykanych kwiatami, też w kwiecistej sukni, opaloną i zwiewną, bardziej boską niż ludzką, boginię lata, urodzaju i powszechnej szczęśliwości…
Wolałam wyobrażać sobie ciotkę niż siebie samą w białej kiecy z welonem. Moja osoba jakoś w ogóle nie pasowała do tego impresjonistycznego obrazu. Krzysiek jako pan młody całujący mnie przy okrzykach „gorzko!”? Pękłabym ze śmiechu. Chwilami ten pomysł wydawał mi się więcej niż idiotyczny, ale mimo wszystko kuszący, porywający, obezwładniający. Po prostu piękny. Tego wieczoru kochaliśmy się wyjątkowo łakomie.
– Jesteś nadzwyczajna – szeptał namiętnie – jeszcze nie poznałem nikogo takiego jak ty. Seks z tobą to wycieczka do raju, ekscytująca za każdym razem. Nigdy, przenigdy mi się to z tobą nie znudzi. Do końca świata.
Pomyślałam, że to chyba najbardziej odpowiednia chwila.
– Krzysiek, może my naprawdę trafiliśmy na siebie? Stał się jakiś cud i odnaleźliśmy się w tym szalonym, bezmiernym chaosie.
– Chyba tak. Z żadną mi nie jest tak dobrze jak z tobą. Prawdziwą muszelką, ha, ha.
– Jak to „nie jest”?
– Nie było. Przejęzyczyłem się. Nie było i pewnie już nie będzie. Więc nie jest, to taka ciągłość, continuum…
– Wiesz, tylko nie śmiej się ze mnie, ale czasem wyobrażam sobie nasz ślub.
– Co takiego?
– Ślub, nie wiesz, co to znaczy?
– Wiem, oczywiście, ale… Skąd ci to przyszło do głowy?
– Nie wiem – co mu będę tłumaczyć? – To taka wizja, która ostatnimi czasy prześladuje mnie. Musi coś oznaczać. Może coś jest na rzeczy? Coś między nami dojrzało? Domaga się spełnienia?
– Może…
Popadł w zadumę, a może w zdumienie. Zapalił papierosa i milcząco wpatrywał się w sufit, jakby umieszczony był tam monitor z niezwykle interesującym filmem. Pomyślałam, że lepiej chyba zmienić temat. Coś tam zaczęłam paplać, wyskoczyłam z łóżka, narzuciłam szlafroczek, pobiegłam do łazienki, potem do kuchni, fruwałam jak ptak, ale w ciasnym wnętrzu mojego mieszkania coś krępowało mi skrzydła. To te słowa, które wypowiedziałam, stworzyły taką gęstą, lepką atmosferę, uczyniły powietrze nieznośnie ciężkim.
– Nie zostaniesz na noc?
Zwykle wypowiadałam te słowa obojętnie, raczej zadowolona, że będę spać sama, wolę spać sama i nie budzić się rano z chrapiącym facetem u boku. Ale tego wieczoru chciałam, by został. Mimo wszystko czekałam na jakąś odpowiedź. Że się ustosunkuje do tego, co mu powiedziałam.
– Nie, przecież wiesz, że muszę jeszcze popracować. Nigdy tak dobrze mi się nie pracuje jak w nocy. Jestem sową.
– Wiem – szepnęłam smutno.
Ale gdy wyszedł, atmosfera zelżała. Wzięłam chłodny prysznic i poczułam się dużo lepiej
Po cholerę w ogóle zaczęłam ten temat? Dobrze jest tak, jak jest. Bardzo dobrze. Tylko że już nie było. Krzysiek stawał się coraz chłodniejszy, emanował dojrzewającą jesienią. W południe czasem jeszcze cieplutko, ale wieczory i poranki chłodne, by nie rzec mroźne, mgliste, dżdżyste, ponure. Wkrótce nadciągnie zima, wiedziałam przecież o tym. Zero złudzeń, tak musi być.
Jedynie Stefanii mogłam o wszystkim opowiedzieć. Mimo że nigdy nikomu się nie zwierzam, teraz czułam przemożną chęć, by to uczynić. Pożalić się i nawet rozpłakać. To wszystko w jakimś sensie było jej winą… Ciotka długo głaskała mnie po głowie, ma takie czułe, delikatne palce.
– Nie przejmuj się, Muszelko. Tego siana po kolana. Przyszłe lato będzie nasze, zobaczysz.
Nasze! Będę miała rok więcej i nowe zmarszczki na pysku. O niej to już nawet nie wspomnę. Ale… może właśnie ma rację? A czemuż by nie? Poczułam, jak z wolna ogarnia mnie duchowy błogostan. Co za szczęście, że w moim życiu jest ciotka Stefania. Zgadza się. Tego kwiatu jest pół światu. Tego siana po kolana!
Czytaj także:
Mój biedny syn haruje na zachcianki żony i córki
Gdy mój mąż posprzątał z nudów mieszkanie, liczył na oklaski
Zgodziłam się, by imprezę organizować razem z kuzynką. To był błąd