Wiem, że moje wyrzuty sumienia na nic się już nie zdadzą, jednak wciąż pytam samą siebie: dlaczego wcześniej nie zainteresowałam się jej losem? Dlaczego?!
Panią Stefę widywałam w sklepie dwa razy w tygodniu. Najpierw pomagałam mamie – ustawiałam towary na półkach, sprzątałam, metkowałam. Potem, jak byłam starsza, od czasu do czasu obsługiwałam klientów, ale na kasie siedział tata. Kiedy zmarł, a mama nie czuła się najlepiej, sprzedawałam i przyjmowałam pieniądze. Po jej śmierci byłam już pełnoprawną właścicielką osiedlowego spożywczaka i teraz pomagają mi dzieci i mąż.
Przez te wszystkie lata – nie będę liczyć ile, bo zaraz poczuję się staro – pani Stefa była punktualna jak szwajcarski zegarek. Wtorek i sobota. W południe. Upływ czasu widziałam jedynie po koszyku zakupów, które robiła. Im była starsza, chudsza i bardziej pomarszczona, tym produktów było mniej.
Ostatnimi laty zauważałam, że trzęsącymi się dłońmi liczyła drobne i czasami, pod koniec miesiąca, odstawiała serek czy margarynę. Mieszkała tuż obok. Jedna z innych stałych klientek, jej sąsiadka z bloku, najwyraźniej jej nie lubiła – kiedy spotykały się przy ladzie, widziałam, jak obrzuca panią Stefę pogardliwym spojrzeniem, a tamta wtedy kuli się lekko. Kiedyś zauważyła, że to dostrzegłam i kiedy staruszka wyszła, nachyliła się do mnie i powiedziała:
– Stara pijaczka. Dostaje rentę po mężu i wszystko przepija. W domu ma tylko góry szpargałów.
– Nie mnie oceniać ludzi, których drogi życiowej nie znam – odparłam. – Jak powiedział Chrystus: „Kto niewinny, niech pierwszy rzuci kamieniem”.
Baba więcej nie przyszła i czasami tylko przysyłała dzieci czy męża po konieczne zakupy. Krzyżyk na drogę.
Prawda była taka, że baby nie lubiłam, a panią Stefę owszem. Jak byłam dzieckiem, uśmiechała się do mnie, czasem dawała lizaka, którego specjalnie dla mnie kupiła w sklepie rodziców, a czasami podrzucała mi książkę z bajkami. O ile wiedziałam, sama dzieci nie miała. Od lat była na rencie. Czasami, gdy kupowała swój zestaw podstawowy – ser biały, chleb, margaryna, czasem kawałek kiełbasy, ziemniaki i cebula – udawało mi się zamienić z nią parę słów. Była nieśmiała, trochę jakby zalękniona.
– To urodzona ofiara – powiedział raz mój mąż. – Boi się własnego cienia.
– Przeżyła wojnę – odparłam.
– Daj spokój – wzruszył ramionami. – Miliony przeżyły wojnę, w dodatku w niej uczestnicząc. Nie mam do niej o to pretensji… – zastrzegł od razu – każdy ma inny charakter. Po prostu stwierdzam, że ona jest ofiarą, nie bohaterem, i tyle.
Kilka lat temu pani Stefa przestała przychodzić
Nie było jej we wtorek, nie przyszła w sobotę. Zaniepokoiłam się. Może zachorowała? Może… cóż, to nie była miła myśl, ale w końcu miała ponad 90 lat. Zapytałam jednej z klientek, która, jak wiedziałam, była jej sąsiadką, czy może wie, co się z nią dzieje. Zaprzeczyła obojętnie i wiedziałam, że z pewnością nie pójdzie do niej i nie zapuka. Dowiedziałam się tylko, że pani Stefa mieszka na trzecim piętrze, drugie drzwi po lewej.
Po zamknięciu sklepu wzięłam kilka artykułów spożywczych, owoce i poszłam do pani Stefy. Pukałam, dzwoniłam. Nic. Nie wiedziałam, co robić. Zapukałam do drzwi obok. Sąsiedzi nic nie wiedzieli, rzadko widywali staruszkę, zapracowani. Odesłali mnie do dozorczyni. I dobrze. Okazało się, że pani Stefa zostawiła jej kiedyś klucze do mieszkania, tak na wszelki wypadek, jak stwierdziła. Że gdy np. pójdzie do szpitala, a rury pękną, to żeby nie wyważać drzwi.
– No, nie mówiła, że idzie do szpitala, ani że wyjeżdża – zastanowiła się dozorczyni, chuda sześćdziesięciolatka.
– Właśnie – powiedziałam.
– Nie mówiła, a już od tygodnia z domu nie wychodzi. Może chora. Pomóc trzeba.
– A prosiła? – kobieta spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Nie, ale myślę, że ona nie chce nikomu sobą głowy zawracać. I tak trzeba pomóc. A jak nie my, to kto? W końcu żyje wśród ludzi, nie wilków.
Coś przebiło się przez mgłę zmęczenia i rezygnacji dozorczyni, bo wzruszyła ramionami, weszła do swojego mieszkania i wyszła z kluczami. Pojechałyśmy windą na trzecie piętro. Patrzyłam na dozorczynię ze współczuciem. Widywałam jej męża na osiedlu, jego ulubionym sklepem był całodobowy alkoholowy.
Miałam też wrażenie, że miał ciężką rękę i lubił jej używać. Nic dziwnego, że kobieta, zanurzona we własnym życiowym koszmarze, mało jest zainteresowana koszmarem innych ludzi. Kiedy weszłyśmy do mieszkania pani Stefanii, zapach rozkładu już zaczynał unosić się w powietrzu. Wystarczył jeden rzut oka na postać siedzącą w fotelu, a od razu wyjęłam komórkę i zadzwoniłam na pogotowie.
Nie wchodziłam dalej – z daleka widziałam, że staruszka trzymała na kolanach album ze zdjęciami. Czekając na pogotowie, rozejrzałam się po pokoju – był wypełniony książkami, które zapełniały półki pod ścianami, stoliki, stały w stosach na podłodze. I nie były to bynajmniej popularne romanse czy powieści.
Nagle poczułam, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie, która umarła tak, jak żyła – niezauważona przez nikogo. I przez nikogo zapewne nieopłakiwana.
– Muszę iść do domu – powiedziała dozorczyni. – Poczeka pani na pogotowie?
– Tak, ale… – I tak nie ma tu co kraść – odparła ponuro i wyszła.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, weszłam głębiej do pokoju. Moją uwagę przyciągnął papier, który najwyraźniej wypadł z albumu leżącego na kolanach zmarłej. Z daleka wyglądał tak, jakby był zapisany dziwnymi hieroglifami. Na środku miał duży żółty okrąg. Przytknęłam chustkę do nosa i nie patrząc na ciało (nie chciałam pamiętać pani Stefy w takim stanie), kucnęłam i przyjrzałam się bliżej. Hebrajskie znaki. Pieczęcie, podpisy. I dwa polskie słowa
– Dyplom Honorowy. Zrobiłam komórką zdjęcie. I popatrzyłam na zdjęcia w albumie. Stare, pożółkłe, ludzie ubrani jak w latach czterdziestych. I jedno zdjęcie sprzed może 20 lat, sądząc po fryzurach i ubraniach. Też zrobiłam zdjęcie. Za co dostała to odznaczenie? Za drzwiami usłyszałam harmider, więc podniosłam się i wyszłam z pokoju. Do mieszkania weszli sanitariusze z lekarzem, a za nimi posterunkowy, i zaczęła się zwyczajowa w takich wypadkach kołomyja.
Złożyłam tylko wyjaśnienie w sprawie okoliczności odkrycia zwłok, po czym, jako obca osoba, zostałam wyproszona. Następnego dnia poszłam do księgarni, w której pracował mój kuzyn, mól książkowy i komputerowy.
– To dyplom dla tych, którzy otrzymali medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata – powiedział, jak zobaczył zdjęcie.
– Czy to pomoże mi się dowiedzieć czegoś o tej kobiecie? – wyjaśniłam mu sytuację. – Podaj mi nazwisko, a ja pogrzebię w internecie.
Tydzień później wiedziałam już niemal wszystko
Pani Stefania otrzymała medal, bo w czasie wojny uratowała życie pięciu rodzinom żydowskim. Dwudziestu osobom. Miała zaledwie 19 lat, kiedy ukryła na strychu swoją szkolną przyjaciółkę i jej młodszego brata. Przez rok przynosiła im jedzenie i organizowała wyjazd. Nawiązała kontakt z podziemiem. Udało się.
Potem podjęła się pracy jako tłumaczka w niemieckiej żandarmerii. Została kochanką dowódcy. Wykorzystała swoje kontakty i umiejętności, by wyciągnąć z transportu do Oświęcimia kolejne rodziny i wysłać je do wolnych krajów. Niestety, wpadła. Aresztowano ją, torturowano, a potem wysłano do Auschwitz.
Była tam dwa lata, do wyzwolenia. A potem, w wolnej Polsce, oskarżono ją o współpracę z nazistami. Nawet rodzina, która przecież znała prawdę, odwróciła się od niej w strachu, że zła aura Stefanii obejmie i ich. Znów więzienie, wilczy bilet. Dopiero w 1957 roku, po odwilży, niby panią Stefę zrehabilitowano, ale piętno zostało…
Wyszła za mąż, ale z powodu tortur nie mogła mieć dzieci
Potem zaczęto głośno mówić o ludziach, którzy w czasach powszechnego strachu wykazali się odwagą równą tej na polu bitwy. A może i większą. Dostała medal… i nic poza tym. Rodzina nie chciała sobie o niej przypomnieć. Państwo uznało, że medal załatwia sprawę. Po śmierci męża – któremu też wojna zniszczyła zdrowie – ledwie wiązała koniec z końcem.
– Szefowa lokalnego oddziału Stowarzyszenia Sprawiedliwi wśród Narodów Świata mówi, że kiedy z Izraela przyszło zdjęcie dzieci tej przyjaciółki, którą uratowała, pani Stefania płakała ze wzruszenia – opowiadał kuzyn.
– Podobno wyszeptała, patrząc na zdjęcie: „Było warto”. Opowiedziałam mężowi, kim naprawdę była „urodzona ofiara”. Jak jej odwagę zniszczyli ludzie, jej własna rodzina. Jak została wynagrodzona za swoje bohaterstwo – poniżeniem, biedą i zapomnieniem. Tak niewielu ich zostało – tych prawdziwie Sprawiedliwych. I często ich losy są tak podobne do losu pani Stefy. Zgłosiłam się na ochotnika do stowarzyszenia, żeby pomóc, ale wiem, że cokolwiek zrobię, to i tak będzie za mało. I stanowczo za późno.
Czytaj także:
„Przyjaciółki się ode mnie odwróciły, bo zostałam singielką. Uznały, że jestem samotna, zdesperowana i łasa na ich mężów”
„Mój mąż nie dbał o siebie. Zmobilizował się dopiero, gdy poznał przyszłego teścia. Weszło mu to na ambicję”
„Mąż odszedł, zostawił mnie bez pieniędzy, wyrzucił z domu i serca, a ja całe życie poświęciłam jemu i dzieciom”