Mama jęknęła: „Synku, po co ci to? Nie wystarczy, że jedno dziecko pochowałam?”. Zwiesiłem głowę, bo co miałem jej powiedzieć? Że muszę? Z poczucia winy, które nie daje mi żyć? Nie, musiałem milczeć, bo zaczęłaby tłumaczyć, że nie powinienem myśleć o sobie w ten sposób.
Po prostu tak było pisane mojemu bratu. Musiał zginąć w tym pieprzonym samochodzie. Spalić się niczym wieprzek na ruszcie. Wybiła jego godzina i choć wszystkich nam go bardzo brakuje, musimy stanąć na nogi. Dla niego, dla siebie, dla Boga, który najwyraźniej tak chciał, a ja jestem młody… Bardzo młody i mam przed sobą całe życie! Czułem, jak buzuje we mnie złość i zaraz eksploduję, jeśli tylko matka się odezwie. Szczęśliwie dla nas obojga – rozpłakała się. Wolałem już jej łzy od marnego pocieszenia.
Chciałem być strażakiem
Ojciec, przynajmniej on jeden, starał się mnie zrozumieć. Ograniczył się jedynie do westchnienia, kiedy powiedziałem mu, że tak jak Romek zamierzam wstąpić do straży pożarnej.
– Synu, idź stąd i więcej się nie pojawiaj! – ofuknął mnie komendant, kiedy pojawiałem się u niego.
– Będzie musiał mnie pan wyprowadzić siłą, ale i tak wrócę jutro, pojutrze… Będę przychodził tutaj, aż zmieni pan zdanie, więc lepiej niech stanie się to od razu – rozsiadłem się wygodnie na krześle.
– Czyś ty do reszty zwariował?! – ryknął. – Nie zrobię tego twojej matce, rozumiesz?! Drugiego syna nie pochowa, przynajmniej dopóki ja tutaj rządzę!
Sądził pewnie, że się wystraszę jego groźnych min i ryku samca alfa, ale na mnie nic nie robiło już wrażenia. Nie chciałem zginąć, nie szukałem guza ani mocnych wrażeń, musiałem po prostu spłacić dług. Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo, nawet on.
Wiedział o tym, chociaż przez wzgląd na moją mamę, czyli swoją pierwszą miłość, jeszcze próbował mnie zniechęcić. Od wrzasków przeszedł do ignorowania mnie, ale i to na nic się zdało. Po godzinie przekładania papierów złożył broń.
– Zostaniesz ochotnikiem. Zapomnij o zawodowstwie, jeden Romek mi wystarczy, więc musisz poszukać sobie jakiegoś zajęcia – burknął, udając, że nie widzi zadowolenia na mojej twarzy.
W jednej chwili przestałem czuć cokolwiek…
Jeszcze tego samego dnia znalazłem pracę u mechanika, znajomego mojego ojca.
– A ty nie miałeś iść na studia? – zapytał.
Wzruszyłem ramionami, a on nie drążył tematu. Nie wiem, czy uszanował moje uczucia, czy nie obchodziła go nasza historia, w każdym razie byłem mu wdzięczny, że nie wspomniał o tragicznej śmierci brata i nie mówił, jak jest mu przykro. Od kondolencji i pytań o samopoczucie wolałem grę w nic się nie stało.
Romek, a raczej to, co z niego zostało, nie rozkłada się w rodzinnym grobowcu na cmentarzu, obok babci i dziadka ze strony ojca. Matka nie pali mu codziennie zniczy, a żona nie ciągnie czteroletniego synka, żeby sobie popatrzył na tatusia i posłuchał jej płaczu. Nasze udane, rodzinne życie, bliskość i ciepło, w jakich lubiliśmy się wygrzewać, nie rozpadły się na kawałki i nie stały się tylko wspomnieniem.
– Przecież możesz stamtąd wyjechać. Zacząć wszystko od nowa. Myślisz, że twój brat by tego nie chciał? – pytała moja starsza ode mnie o rok dziewczyna.
Właśnie zaliczyła na szóstkach pierwszą zimową sesję na zarządzaniu i nie mogła się doczekać, kiedy dołączę do niej, rozpoczynając naukę na ekonomii, więc aż jęknęła, słysząc o mechaniku i straży pożarnej.
Myślała, że potrzebuję przerwy, żeby dojść do siebie po śmierci brata, ale za pół roku złożę papiery na studia i pójdę wyznaczonym wcześniej szlakiem. Zdenerwowała się, zaczęła powtarzać o prawie do własnego życia, obiecała, że przyjedzie, byśmy mogli spokojnie porozmawiać. SPO-KOJ-NIE – tak powiedziała, akcentując wyraźnie każdą sylabę, jakbym był niedorozwinięty.
– Nie – odpowiedziałem. – Niczego do ciebie nie czuję. Przykro mi. Nie obawiaj się o mnie, po prostu nie chcę być już z tobą. Żegnaj, Moniko – rozłączyłem się, nim zdążyła zaczerpnąć tchu.
Nie odezwała się więcej. Mocny, dobrze obliczony cios trafił ją prosto w serce. Nie czułem niczego, kasując jej numer, zdjęcia i korespondencję. W mojej wegetacji, którą matka nazwałaby życiem, nie było miejsca dla niej, wielkiego miasta, nowych ludzi i przedmiotów, które nic mnie nie obchodziły.
Wraz ze śmiercią Romka zamknąłem za sobą tamten etap i radosnego, ufnego Adriana. Chłopaka, który zbyt oszołomiony alkoholem nie był w stanie wyciągnąć rannego brata z samochodu.
Co z tego, że to on prowadził i nie wyrobił na zakręcie, że zaciął się chroniący pas przy jego siedzeniu, a drzwi od strony kierowcy wgniotły się w drzewo, na które dachowaliśmy. Co z tego, że nie reagował i nie dawał się wyciągnąć.
Wyskoczyłem na zewnątrz tylko po to, żeby wezwać pomoc, gdy samochód wybuchł i stanął w płomieniach, a ja trzymając w dłoni telefon z włączonym połączeniem alarmowym, nie byłem w stanie uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Podobno zginął od zderzenia z drzewem, więc nie słyszał moich krzyków, nie poczuł wybuchu ani żaru płomieni.
W przeciwieństwie do mnie był trzeźwy, odpowiedzialny i miał rodzinę, dziecko, które tamtego wieczoru czekało, aż tatuś odwiezie do dziadków wujka i wróci przeczytać mu bajeczkę na dobranoc.
Wypiłem tylko dwa piwa. Sam mogłem wsiąść do tego samochodu albo wrócić pieszo piętnaście kilometrów, ale Romek uparł się. Taki już był, że dopinał swego…
W jednej chwili przestałem czuć cokolwiek do kogokolwiek, a samochody przynajmniej nie wymagały myślenia, nie oczekiwały deklaracji i rozmów aż po świt. Zajmowałem się nimi od dzieciństwa. Tata, zapalony majsterkowicz wprowadził nas z Romkiem w arkana mechaniki, rozkładając na części kolejne auta i motory. Po latach treningu mogłem naprawiać je z zamkniętymi oczami.
– Jutro przejdziesz wstępne przeszkolenie, sprawdzimy twoją wytrzymałość fizyczną, wiec powiedz Jankowi, że nie stawisz się w jego zakładzie – powiedział komendant, nie patrząc mi w oczy.
– Nie dziękuj, nie mogę patrzeć, jak marnujesz sobie życie, choć pewnie okażesz się doskonałym kandydatem i świetnym strażakiem.
Było tak gorąco, że z trudem dało się oddychać
Sądził, że mnie zrani, miałem jednak w głębokim poważaniu jego opinię. Liczyło się tylko to, że zastąpię Romka. Przejdę to cholerne szkolenie, opanuję teorię i zmierzę się z ogniem. Pokonam go albo on zniszczy mnie – nie miało znaczenia, w jakiej stanie się to kolejności.
Koledzy uznali mnie za wariata, bo stawiałem się na najtrudniejsze akcje, wchodziłem w najgroźniejsze miejsca, wynosiłem ludzi, którym nikt nie dawał cienia szansy. Czasami ratowałem zaczadzone trupy, za mną waliły się stropy, pod wpływem ciśnienia wybuchały okna lub drzwi, wychodziłem poparzony z urazami, ale wciąż cały.
– Podpisałeś pakt z diabłem albo Romek cię chroni – powiedział z kiedyś z troską starszy kolega.
Jak zwykle wzruszyłem ramionami. Nie obchodziło mnie jego zdanie, podobnie jak opinie moich bliskich. Nawet prośby żony Romka nie miały dla mnie znaczenia.
– Przecież mógł nie jechać. To on zdecydował, że cię odwiezie, niczemu nie jesteś winien. Proszę, idź na studia. Właśnie tego chciałby Romek – powiedziała, kiedy próbowałem wręczyć jej pieniądze z dodatkowych fuch u mechanika.
Nie wzięła ich, kazała wydać na siebie, więc wpłaciłem na konto bratanka, które założyłem dla niego niedawno. Nie byłem w stanie zwrócić temu dziecku ojca, ale mogłem, choć w ten nędzny sposób, wynagrodzić jego brak. „Kupię ci piękny komputer na komunię, potem tablet, a w przyszłości samochód” – myślałem, dokonując kolejnych przelewów.
Tamtej nocy dostaliśmy wezwanie do pożaru w magazynie. Ogień uwięził w środku trzech pracowników ochrony i szybko się rozprzestrzeniał po łatwopalnej konstrukcji. Pierwszego znaleźliśmy tuż przy rozgrzanych do czerwoności drzwiach wyjściowych, drugi schował się w głębi za regałami. Był poważnie poparzony, ale wyszedł na własnych nogach, podtrzymywany przez chłopaków. Nikt nie wiedział, gdzie jest trzeci, więc szef kazał większości z dwóch zespołów gasić ogień a mnie i kumpla wysłał na poszukiwania.
– Odpowiadasz za was obu, więc się nie wygłupiaj – rzucił, wydając nam rozkazy.
Wewnątrz był tak gorąco, że z trudem dało się oddychać. Płomienie sięgały sufitu, więc postanowiliśmy poszukać strażnika w piwnicach, które także sprawdzano podczas nocnego obchodu.
W wypełnionych dymem korytarzach trudno było cokolwiek zobaczyć, więc szybko ruszyłem przed siebie, żeby namierzyć faceta, nim zabraknie mi tlenu.
Nie zwracałem uwagi na kolegę, bo był starszy ode mnie, bardziej doświadczony i stał bliżej wyjścia. „Poradzi sobie, gdyby coś się stało” – pomyślałem i w tej samej chwili tuż za moją głową spadły belki podtrzymujące strop piwnicy i odcięły mnie od reszty pomieszczenia. Za nim do środka wdarł się kurz i płomienie.
Usłyszałem nawoływanie kolegi, ale je zbyłem. Czułem, jakbym wpadł w trans. Parłem przed siebie, nie zważając na łatwopalne skrzynki, regały czy butle z niebezpieczną zawartością. Coraz szybciej zanurzałem się w korytarz, zapominając, po co właściwie tutaj przyszedłem. Dotarłem do kolejnych drzwi i niemal wyrwałem je z zawiasów. Za nimi było jedynie puste, małe pomieszczenie i nic ponadto. „Taki grobowiec” – przebiegło mi przez oszołomioną dymem i adrenaliną głowę.
Coś ciągnęło mnie w stronę tych ścian – miejsca bez wyjścia. Dałem krok do środka z nadzieją, że wreszcie moja historia dobiegnie końca. Otrzymam należną mi karę.
– Adrian, wracaj do domu! I to już! – nagle rozkazał mi Romek.
Brzmiał, jak wtedy, gdy tonem nieznoszącym sprzeciwu wołał mnie, żebym wracał odrobić lekcje. Uśmiechnąłem się do swoich wspomnień i osunąłem na podłogę. „Nareszcie będziemy razem, braciszku. Przepraszam, że cię wtedy nie uratowałem” – wyszeptałem, zalewając się łzami.
Od czasu wypadku nie uroniłem ani jednej. Nie płakałem na pogrzebie, podczas rodzinnych spotkań czy wizyty na cmentarzu. Nie byłem w stanie wydusić z siebie niczego oprócz złości, i nagle w tej piwnicy wrócił do mnie żal i smutek. Płakałem jak dziecko z tęsknoty i poczucia winy.
Nikomu tego nie mówiłem, ale chcę odbierać porody
– Braciszku, proszę cię, żyj. Zrób to dla mnie – poczułem, jak Romek obejmuje mnie swoim ramieniem. Brat, jedyny jakiego miałem…
– Adrian! Dalej! Podnoś się, chłopie! – czyjeś równie silne ramię postawiło mnie na nogi, strzeliło w twarz i pociągnęło za sobą.
Dopiero, gdy byliśmy już na dworze, zobaczyłem przerażone oczy kolegi.
– Niech cię szlag, Adrian. Nie wykupisz się za tę przysługę – zaczął się nerwowo śmiać.
Rechotaliśmy w najlepsze, gdy dotarli do nas chłopaki z zespołu. Pomyśleli, że ucieszyła nas wiadomość, że trzeci ochroniarz żyje i ma się dobrze.
– Odchodzę – oznajmiłem w poniedziałek komendantowi.
Niewiele brakowało, a rzuciłby mi się w ramiona ze szczęścia. Podobnie zareagowali rodzice, nawet właściciel zakładu samochodowego wyglądał na zadowolonego, chociaż podobno byłem jego najlepszym pracownikiem.
Złożyłem papiery na studia, ale nie na dającą podobno dobre perspektywy ekonomię, lecz na pielęgniarstwo. Tak, tak, zostałem sanitariuszką, jak żartują byli kumple strażacy. Jeszcze nikomu o tym nie mówiłem, ale w przyszłości chcę odbierać porody. Wolę być przy narodzinach, niż zmagać się ze śmiercią.
Czytaj także:
„Chroniłam brata jak jajko, bo był moim oczkiem w głowie. To dobra partia, więc chciwe dziewuchy ostrzą sobie na niego zęby”
„Od 12 lat nie mogę się pogodzić ze śmiercią brata, którego potrącił pijany kierowca. Wiesio zmarł na moich oczach”
„Mój mąż całkowicie poświęcił się swojemu bratu, ignorując własną rodzinę. W końcu stał się cieniem samego siebie”