Wczoraj na ulicy podeszli do mnie reporterzy z jakiejś telewizji, nie pamiętam nazwy. Mieli kamerę, mikrofon, a młoda panienka powiedziała:
– Robimy program o tym, jak na pozór nieistotne wydarzenia zmieniają nasze życie. Czy w pani życiu był taki moment? – i łup mi mikrofon pod nos.
Przez chwilę patrzyłam na dziewczynę jak na raroga – takie pytania na ulicy, od obcych ludzi? To przecież są sprawy intymne, nie nadają się do upublicznienia. Wtedy przypomniałam sobie, w jakich czasach teraz przyszło mi żyć. Jak to mówi moja przyszywana wnuczka? Smutek tropików…
Pokręciłam głową i odeszłam, a panna pobiegła szukać kolejnych ofiar. Jednak jej pytanie utkwiło we mnie jak zadra. Weszłam do pobliskiej kawiarni. Nagle bowiem dotarło do mnie, jak bardzo moje życie zmieniło się w wyniku jednego głupiego telefonu… Tamtego dnia kończyłam 65 lat. Przyjaciółki zorganizowały mi tort, świeczki, był nawet szampan, lody i truskawki z bitą śmietaną.
– Chciałyśmy ci wynająć jakiegoś striptizera, żeby był komplet z szampanem i truskawkami, ale – Olga rozłożyła bezradnie ramiona – był za drogi.
– Daj spokój – powiedziałam, krztusząc się ze śmiechu. – Jeszcze padłabym na serce z wrażenia.
Siedziałyśmy, piłyśmy, jadłyśmy tort i wygłupiałyśmy się. Pomysły były tym głupsze, im więcej bąbelków szumiało nam w głowach. Głupie teksty wyzwalające w nas ataki śmiechu. Kaśka, trzy lata starsza ode mnie i nieco głuchawa, jak zwykle przerzucała pilotem programy w telewizorze.
Stara baba i miłość, jeszcze czego…
Była uzależniona od migających obrazków i wszelkiej maści telenowel. W pewnej chwili obraz się ustabilizował – na ekranie zobaczyłyśmy jakąś wróżkę, która rozkładała karty. Kaśka syknęła i pogłośniła. Od horoskopów i wróżek też była uzależniona.
– Miśka! – nagle Olga złapała mnie za ramię. – Dawaj, fundnę ci telefon do tej telewizyjnej wróżki. Zapytasz ją, czy czeka cię jeszcze jakaś wielka miłość – rzuciła.
– Ta, miłość – odparłam. – Chyba do kota. Zapomniałyście, że mam 65 lat.
– No właśnie – ożywiła się nagle Alina, która już trochę przysypiała; alkohol jej nie służył. – Póki życia, póty nadziei. Dajcie telefon.
– Przestańcie się wygłupiać – zawołałam lekko zestrachana.
– Dlaczego? Jest fajnie.
I zadzwoniły. Byłam pewna, że się nie dodzwonią, bo pewnie mnóstwo ludzi dzwoni, a ja nigdy nie miałam szczęścia. Kiedy jednak ktoś po drugiej stronie odebrał, wcisnęły mi do ręki telefon – i poszły konie po betonie… Wróżka na ekranie odezwała się do mnie, poprosiła o pytanie.
Nie znam tego nazwiska
– Czy w życiu czeka mnie jeszcze coś dobrego? – rzuciłam szybko.
Obok mnie koleżanki niezadowolone syczały, że o miłość miałam spytać, ale ja nie zamierzałam się aż tak wygłupiać. Stara baba i miłość, jeszcze czego… Wróżka rozłożyła karty, po czym powiedziała, co wiedziała:
– Niedługo pani życie zmieni się całkowicie. Spotka pani swoją dawną, wielką miłość… Wtedy pozna pani, co to szczęście. Musi pani tylko zrobić pierwszy krok…
Moje przyjaciółki niemal oszalały, do końca imprezy tylko o tym chciały rozmawiać, kombinować, swatać, przypominać stare dzieje. Ledwo je z domu o drugiej w nocy wyrzuciłam.
Zasnęłam jak kamień. A rano od razu zadźwięczały mi w głowie słowa wróżki: „Pani życie zmieni się całkowicie. Spotka pani swoją dawną, wielką miłość”. Bzdury! Tyle że nie chciały wyjść z mojej głowy. I pojawiły się pytania. Czy to prawda? Czy mam szansę? Dawna miłość – kim on był? Całe życie marzyłam o miłości, ale los jakoś nie był łaskawy. Na swojej drodze spotkałam dwóch mężczyzn, z którymi mogłabym może stworzyć związek. Jeden był moim narzeczonym – ponad 40 lat temu! – i zginął na dwa miesiące przed ślubem. Był strażnikiem granicznym, wywiązała się potyczka z przemytnikami.
Drugiego poznałam dziesięć lat później, kiedy już pracowałam jako opiekunka w sierocińcu. Był tam księgowym. Wierzyłam, że szczęście się wreszcie do mnie uśmiechnęło. Ale po pół roku związku, kiedy myślałam, że może poprosi mnie o rękę, pewnego dnia zniknął. Okazało się, że okradał sierociniec i musiał uciekać przed policją, bo dyrektorka go nakryła.
Potem dowiedziałam się, że sypiał także z pielęgniarką i podkuchenną. Obie płakały, bo miały nadzieję, że się z nimi ożeni. Z każdą osobno, oczywiście. Gdy prawda wyszła na jaw, wszystkie trzy – ja, Olga i Kaśka – zawiązałyśmy pakt… Ale to inna historia. Tak więc nie wiedziałam o żadnej dawnej miłości. Chyba że ktoś kochał mnie w tajemnicy.
Pojechałam do Maćka na Mazury
Miałam mało ciekawe życie, jeśli patrzeć pod kątem ekscytujących wydarzeń. Zarazem było bardzo interesujące, pełne emocji. Pracowałam w sierocińcu przez 40 lat. A że nigdy nie miałam własnych dzieci, całą swoją matczyną miłość przelałam na te niebogi. Tak jakbym miała kilkadziesiąt dzieci.
Razem z nimi płakałam nad ich nieszczęściami – i cieszyłam się z ich sukcesów. Czy one patrzyły na mnie jak na matkę? Nie sądzę. Wychodziły z sierocińca i nie oglądały się za siebie. I dobrze. Świat pędzi do przodu, a ci, którzy się oglądają, zostają w tyle. Przepowiednia wróżki – głupia czy nie – przywróciła mi wspomnienia.
I, niestety, otworzyła drzwi do tych zakamarków duszy, które wolałabym zostawić zamknięte. Były wypełnione żalem i tęsknotą za normalnym życiem. Za rodziną, której by na mnie zależało. Za miłością mężczyzny…
Miesiąc później nie wytrzymałam i pojechałam na drugi kraniec miasta, by zobaczyć sierociniec. Kilka lat wcześniej zlikwidowano go, dzieci porozrzucano po mniejszych domach, a w tym ceglanym budynku znajdowały się teraz biura. Na portierni jednak wciąż pracował pan Mirek, który od zawsze był palaczem i odźwiernym w domu dziecka.
Przywitaliśmy się, zamieniliśmy parę słów, przeszłam się korytarzami budynku, przywołując wspomnienia, a gdy wychodziłam, pan Mirek klepnął się wielką czerwoną dłonią w czoło.
– Byłbym zapomniał! Jakiś czas temu był tu taki młody człowiek, nie zgadniesz pani, kto! Szukał pani. Obiecałem, że jak dowiem się adresu, to do niego zadzwonię – pogrzebał w szufladzie biurka i dał mi wizytówkę.
Maciej S. – przeczytałam.
Nazwisko nic mi nie mówiło. Natomiast imię…
– Maciek? – spytałam.
– Tak, paniny Maciek – uśmiechnął się szeroko, prezentując w pełni wszystkie braki w uzębieniu.
Usiadłam na krześle przy wejściu na portiernię, bo nogi dziwnie mi zmiękły. Maciek był pod moją opieką przez prawie 10 lat. Pojawił się w sierocińcu, gdy miał trzy lata, mały, nieufny, agresywny. Nieszczęśliwy tak bardzo, jak bardzo może być nieszczęśliwe dziecko bite przez własną matkę. Ale w oczach miał lęk i głód czułości. Od razu ujął mnie za serce.
Chyba to on był moim pierwszym „dzieckiem”; a może tak naprawdę był jedynym, którego traktowałam jak własne. I kiedy, mając 13 lat, został adoptowany przez jakąś parę z Niemiec, czułam, jakbym żegnała się z własnym synem. On nie wiedział, że przez ponad siedem lat starałam się o zgodę na adopcję. Odmawiano mi za każdym razem – byłam samotna, zarabiałam mało, uznano, że nie nadaję się na matkę dziecka, które wymaga specjalnej troski i opieki lekarskiej.
Teraz miał… 34 lata. Szukał mnie?
Maciek. Tak długo za nim tęskniłam. Teraz miał… 34 lata. Szukał mnie? Niemożliwe. Wróciłam do domu i spojrzałam na siebie. Stara, zmęczona, przegrana kobieta. Nie chciałam, by mnie taką zobaczył, ale nie do mnie należała decyzja. Pan Mirek najwyraźniej zadzwonił do Maćka, bo nie minęły dwa dni, kiedy on stał już pod moimi drzwiami. Wysoki, sympatyczny, dobrze zbudowany i ładnie ubrany. Radosny.
– Ciociu Michalino! – wykrzyknął.
– Tak długo cię szukałem.
Przy herbacie i domowym cieście opowiedział mi o swoim życiu. Niemieccy rodzice adopcyjni dobrze się nim zajęli. Dali bezpieczeństwo, może nawet miłość. Wykształcili. Wyleczyli (miał astmę i kilka innych chorób, z którymi w domu dziecka nie można było sobie poradzić). Ale on nigdy nie mógł jakoś uznać ich za rodziców.
– To ty byłaś dla mnie matką. Cały czas o tobie pamiętałem. Twoje opowieści, nauki, twoje ciepło – mówił, trzymając mnie za rękę.
Płakałam i byłam szczęśliwa. Moja dawna miłość mnie odnalazła. Maciek przyjechał do Polski na stałe. Z żoną, też Polką. Mają trzyletnią córeczkę i duży dom na Mazurach, gdzie Maciek prowadzi stadninę koni. Zaprosił mnie na parę tygodni latem. Żebym poznała jego rodzinę.
Pojechałam, oczywiście. Nie mogłam się doczekać. Czy wiedziałam, że to dopiero początek? Nie. Myślałam, że to już koniec rewolucji w moim życiu. Ale tam, na Mazurach, niemal od pierwszego wejrzenia zakochałam się w pięknym domu, ślicznej żonie Maćka i cudownej Malwince.
I w Witoldzie. Ojcu Maćka, który odnalazł go w Niemczech po 34 latach od dnia, kiedy jego beznadziejna żona – matka Maćka – uciekła z domu z rocznym synkiem, wyjechała do innego miasta i słuch po niej zaginął. Ale ojciec nigdy nie przestał szukać syna. Potem Maciek dużo opowiadał mu o opiekunce z sierocińca, która stworzyła mu tam dom, azyl.
Obaj postanowili mnie odnaleźć… I pomyśleć, że to wszystko by się nie stało, gdybym nie zapytała wróżki, czy w moim życiu spotka mnie coś dobrego.
Czytaj także:
„Pierwsza miłość zniszczyła mi życie. Zawaliłam studia i żeby o nim zapomnieć, zaszłam w ciążę z pierwszym lepszym facetem"
„Pięć złotych i długie lata życia w samotności. Tyle kosztowała mnie nowa, wielka miłość. Opłacało się!”
„Ja pomogłam mu odbić się od dna, a on pokazał mi, czym jest prawdziwa miłość. Przewrotny los dał nam szansę na szczęście”