Jestem psychiatrą, od wielu lat pracuję w naszym miejskim szpitalu. Zawsze wiedziałam, że
w pełni zrealizuję się tylko w tym właśnie zawodzie. Psychiatra musi często wykraczać poza ramy leczenia farmakologicznego, ogromne znaczenie ma także terapia psychologiczna i dotarcie w głąb ludzkiej duszy.
Wytrwale więc studiowałam dostępne publikacje, poszerzając w ten sposób swoje wiadomości w dziedzinie psychiatrii i psychologii. Sprawiało mi to przyjemność, a kiedy byłam w stanie komuś pomóc, czułam wprost niesamowitą satysfakcję…
Po nocnym dyżurze w szpitalu miałam w zwyczaju spędzać godzinę, dwie nad morzem, żeby wśród szumu fal odpocząć i nabrać dystansu do swojej pracy. Czasem ogarniało mnie bowiem prawdziwe znużenie, a także jakaś dziwna niemoc w rozwiązywaniu problemów niektórych pacjentów.
Zostawiałam samochód nieopodal plaży i nadmorską alejką po prostu szłam przed siebie. W tych godzinach porannych, niezależnie od pory roku, było pusto i cicho. Szum fal uspokajał mnie, a lekka bryza owiewała przyjemnie twarz.
Ładowałam w ten sposób swoje akumulatory, a po spacerze czułam się jak nowo narodzona. Potem wracałam do auta i jechałam prosto do domu. Dopiero po południu kładłam się, trochę drzemiąc i trochę rozmyślając.
Zajmuję mieszkanie w górnym Sopocie, które udało mi się kupić z rynku wtórnego, całkiem okazyjnie. Zaciągnęłam na ten cel kredyt, ale byłam zadowolona, bo przynajmniej mieszkałam u siebie.
Nigdy nie założyłam rodziny. Jakoś tak wyszło
Poza tym od kiedy pamiętam, najwięcej czasu zabierała mi praca. Mimo to całkiem chwaliłam sobie własne samotne życie. W wolnych chwilach spotykałam się ze znajomymi, odwiedzaliśmy wystawy albo chodziliśmy do kina. Moja egzystencja była przewidywalna, ułożona i spokojna…
Od jakiegoś czasu na swoich nadmorskich przechadzkach spotykałam pewnego człowieka. Pojawiał się nagle, nie wiadomo skąd, i szedł za mną w niedalekiej odległości. Początkowo trochę się go bałam, lecz któregoś dnia, gdy spojrzałam mu w twarz, doszłam do wniosku, że ten mężczyzna raczej nie miał zamiaru mnie skrzywdzić. Oczywiście pozory mogą mylić, lecz jemu jakoś tak poczciwie patrzyło z oczu.
Sprawiał wrażenie zaniedbanego, jakby nie przywiązywał wagi do wyglądu; jego policzki pokrywał kilkudniowy zarost. Spojrzenie miał smutne, zagubione, trochę jakby nieobecne, i najwyraźniej nie stronił od napojów wyskokowych. Trudno było określić jego wiek, ale oceniałam go na około pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat.
Zwykle w którymś momencie znikał w podwojach pewnej nadmorskiej spelunki, która pozostawała otwarta na okrągło i gościła rankiem skacowanych klientów.
W trakcie mojej pracy spotkałam niejednego alkoholika. Przebywali u nas na odtruciu, na tak zwanym detoksie. Niektórzy pojawiali się w wyjątkowo opłakanym stanie: brudni, zarośnięci i trzęsący się jak galareta. Spodziewałam się, że ów człowiek pewnie też tak skończy prędzej czy później.
No cóż, każdy ma przecież jakiś wybór…
Któregoś poranka, około szóstej, gdy tradycyjnie odbywałam swój spacer, zobaczyłam, jak nieznajomy wychodzi z knajpy, zataczając się lekko. Zerknął na mnie nieprzyjaźnie i z głośnym westchnieniem klapnął na pobliskiej ławce.
Przyśpieszając kroku, pomyślałam, że pewnie balował całą noc. I co to za życie? Jednak gdy wracałam, człowiek ten niespodziewanie ukłonił mi się grzecznie.
– Dzień dobry! Pani dzisiaj tak wcześnie tutaj? – zapytał.
– Lubię spacerować nad morzem właśnie o tej porze – odparłam.
Mężczyzna popatrzył na mnie, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale widząc, że się oddalam, po prostu tego zaniechał. Nie wiem dlaczego, lecz zaintrygował mnie ten sponiewierany człowiek.
Zastanawiałam się, co skłoniło go do takiego trybu życia i nadużywania alkoholu. Niebawem miałam się o tym dowiedzieć. Mniej więcej tydzień później znowu dostrzegłam nieznajomego mężczyznę siedzącego na ławce. Patrzył w morze nieobecnym wzrokiem. Jednak gdy tylko go minęłam, zerwał się na równe nogi.
– Czekałem na panią! – powiedział.
– Czekał pan na mnie? – zdumiałam się. – Ale dlaczego?
– Po prostu chciałem porozmawiać… – odparł. – Mogę pani towarzyszyć? Nie chciałbym być natrętny. Proszę powiedzieć, jeśli nie ma pani na to ochoty.
Zawahałam się jedynie przez moment.
– Możemy porozmawiać. Czemu nie?
Ruszyliśmy dalej ramię w ramię.
– Mam na imię Witold – przedstawił się.
– Eliza.
– Jakie piękne imię! – powiedział z uśmiechem, a jego twarz się rozświetliła i nie wyglądał już tak chmurnie jak przedtem. Przyszło mi do głowy, że na pewno nie miałam do czynienia z prostakiem.
– Pewnie dziwisz się… – przeszedł gładko na ty – widząc mnie tu często nietrzeźwego.
– Przecież to nie moja sprawa – odparłam.
– Kiedyś nie byłem taki – powiedział gorzko. – Skończyłem ASP. Miałem tyle planów! Chciałem jak najwięcej malować i sprzedawać swoje obrazy. Czas pokazał, że nic nie wyszło z moich wcześniejszych zamierzeń… Zacząłem pić. No i, jak widzisz, staczam się coraz niżej.
– Z jakiego powodu porzuciłeś swoje marzenia? – zapytałam.
– To dłuższa historia – rzucił Witold i po namyśle zaczął opowieść: – Ożeniłem się jeszcze na studiach i byłem bardzo szczęśliwy. Jednak szybko okazało się, że Daria nie była taka, jak myślałem… Miała wybujałe, chore ambicje i wielkie wymagania. Zarzucała mi, że nie potrafię zarobić pieniędzy na utrzymanie rodziny. Bo wkrótce pojawił się na świecie nasz synek, Kostek. Zaczepiłem się na budowie, harowałem jak wół od świtu do nocy… Ale Daria dalej nie była zadowolona, bo narzekała z kolei, że mnie nigdy nie ma w domu. W żaden sposób nie byłem w stanie jej dogodzić! – Witold machnął ręką ze zniechęceniem.
– To przykre – wtrąciłam.
– No właśnie – mówił dalej. – Naszym kłótniom nie było końca. Sam też się męczyłem, bo nie dość, że zarzuciłem swoją pasję i ciężko zasuwałem, to w domu słyszałem niekończące się pretensje. Nie widziałem żadnego wyjścia z tej sytuacji.
– I co zrobiłeś?
– Ja? Nic. Daria zabrała Kostka, a mnie rzuciła. Nasze rozstanie zostało przypieczętowane rozwodem, i tyle. Bardzo szybko ponownie wyszła za mąż, wyjechała z synem do Stanów, na co zresztą ja sam, idiota, wyraziłem zgodę! I mam za swoje – straciłem kontakt z własnym dzieckiem. A on nigdy nie próbował mnie odnaleźć, poznać… – Witold westchnął przeciągle.
– Zanudzam cię, a ty pewnie przez grzeczność mi nie przerywasz.
– Skądże znowu! – wykrzyknęłam zgodnie z prawdą. – Chętnie cię słucham.
– Naprawdę? To miłe z twojej strony – uśmiechnął się. – Czasem łatwiej zwierzyć się komuś nieznajomemu. Potrzebowałem tej rozmowy. Wiesz, jak to jest…
Pokiwałam głową.
– Po rozwodzie wróciłem do malarstwa, ale to nie były dobre czasy dla sztuki. Udało mi się sprzedać trochę obrazów, potem zaczepiłem się na dłużej w domu kultury. Ożeniłem się znowu i znowu się rozwiodłem. Jakoś nic mi się nie układa, wiesz… No i cóż, kilka lat temu zacząłem pić. Tylko w ten sposób mogłem zapomnieć o swoim beznadziejnym życiu. Martwię się, że nigdy nie spotka mnie już nic dobrego. Wówczas jeszcze więcej popijam… Ostatnio zupełnie zarzuciłem sztukę i utrzymuję się z dorywczej roboty. Czuję się z tym fatalnie. Ale właściwie po co ja ci to mówię…
– Może powinieneś znowu zacząć malować – powiedziałam ostrożnie. – Myślę, że od razu lepiej byś się poczuł.
– Ale gdzie tam! – Witold prychnięciem wyraził swoje niezadowolenie. – Ręka mi się trzęsie i nie potrafię zebrać myśli.
– To przestań pić!
Witold aż się zatrzymał z wrażenia.
– Co takiego? – wykrzyknął. – Ale ja już nie wyobrażam sobie życia całkiem na trzeźwo. Nie potrafiłbym nie pić.
– Każdy potrafi, jeśli zechce – powiedziałam z naciskiem.
– Wiesz coś o tym, Elizo? – zapytał.
– Może… Muszę wracać – oznajmiłam mu, przypominając sobie nagle, że Witold nie jest przecież moim pacjentem.
– Okej. Fajnie mi się z tobą rozmawiało – powiedział, odprowadzając mnie do auta. – Dziękuję, że zechciałaś mnie wysłuchać…
Nie potrafiłam przestać o nim myśleć
Wiedziałam już, że to człowiek nieszczęśliwy i zagubiony, który w chwili słabości chwycił za kieliszek. A alkohol jest groźnym przeciwnikiem! Bardzo łatwo wpaść w jego sidła, lecz trudno się potem od niego uwolnić. Potrafi niekiedy przysłonić cały świat. I go zniszczyć.
Odtąd dość często spotykałam nad morzem Witolda. Lubiłam z nim rozmawiać. Zawsze starałam się dodać mu otuchy i wlać w jego serce nadzieję. Czasem czułam od niego woń alkoholu, jednak udawałam, że tego w ogóle nie dostrzegam.
Zdawałam sobie sprawę, że on sam musi zechcieć przestać pić, a perswazje na temat szkodliwości alkoholu niewiele pomagają i często przynoszą przeciwny skutek… Wkrótce zostaliśmy przyjaciółmi, ja zaś miałam wrażenie, jakbym znała Witka o wiele dłużej niż w rzeczywistości.
Pewnego dnia bardzo się zdziwiłam, kiedy jak zwykle nie spotkałam go na deptaku. Zmartwiłam się, lecz potem doszłam do wniosku, że może pracował albo coś go zatrzymało. Nie pojawił się jednak przez kolejne dwa tygodnie…
Przyznam, że bardzo mnie to zaniepokoiło i zdenerwowało. Martwiłam się o niego. Nieoczekiwanie bowiem Witek zajął ważne miejsce w moim życiu i zaczęło mi go brakować. Dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy pewnego dnia znowu ujrzałam w oddali znajomą sylwetkę. Szedł w moim kierunku, taszcząc jakąś wielką, płaską teczkę.
– Witaj, Elizo – powiedział, a na jego usta wypłynął nieśmiały uśmiech.
– Martwiłam się trochę o ciebie – przyznałam. – Ale widzę, że wszystko dobrze.
Wyglądał jakoś inaczej. Skrócił włosy i dokładnie się ogolił. Ubranie, które miał na sobie, było schludne i leżało na nim idealnie. „Ależ przystojniak!” – pomyślałam.
Nie czułam też od niego zapachu alkoholu, za to w oczach miał prawdziwą radość, kiedy oznajmił, że przyniósł dla mnie prezent. Nieporadnie wyjął z teczki sporej wielkości płótno oprawione w ciemne ramy.
– Namalowałem dla ciebie – rzucił nieśmiało. – Nie wiem, czy akurat ci się spodoba, ale to podarunek z serca.
Z zachwytem wpatrywałam się w obraz. Przedstawiał wzburzone morze i wyłaniające się ponad linią widnokręgu słońce. Błękit nieba wyraźnie odcinał się od szarawej wody. Nad brzegiem stała zamyślona kobieta, jej włosy targał wiatr. Cała kompozycja tchnęła niezwykłym spokojem.
– Jest piękny – powiedziałam z przekonaniem. – Masz talent, Witoldzie.
– Naprawdę tak uważasz?
– Jak najbardziej.
Płótno powiesiłam w centralnym miejscu w salonie. Działało na mnie kojąco. Powoli uświadamiałam sobie, że Witold znaczył dla mnie coraz więcej. Instynktownie czułam, że nic nie działo się bez przyczyny i z pewnością oboje siebie nawzajem potrzebowaliśmy. To dlatego znalazł się na mojej drodze przy tamtej nadmorskiej alejce.
– Nie masz nawet pojęcia – oświadczył mi kiedyś uroczyście – jakie to wspaniałe uczucie, kiedy ktoś wyciągnie do ciebie pomocną dłoń. I to akurat wtedy, gdy tak rozpaczliwie pragniesz wsparcia drugiej osoby. To wprost niesamowite, ile znaczą dla mnie te spotkania z tobą, Elizko. I nie piję, jakoś wytrzymuję… Uwierzysz?
– Oczywiście, że ci wierzę. I cieszę się, Witku – odparłam z radością.
Wtedy przyciągnął mnie do siebie, jakby to robił od dawna, i czule pocałował. Pocałunek miał smak soli i wiatru. Dawno nie było mi tak dobrze! A kiedy Witold dowiedział się, że jestem psychiatrą, wybuchnął śmiechem.
– Miałem nosa, żeby cię wtedy zaczepić! Po prostu udzieliła mi pani fachowej pomocy, kochana pani doktor!
– Daj spokój – powiedziałam wesoło.
– Nasza znajomość ma niewiele wspólnego z moim zawodem. Naprawdę.
Spotkanie Witolda było czymś najcudowniejszym, co mnie w życiu spotkało. Szybko zamieszkaliśmy razem. Ja dalej pracuję w szpitalu, a mój mężczyzna maluje piękne obrazy… Zorganizował już wystawę swoich prac, która odniosła prawdziwy sukces.
Od miesięcy nie wziął do ust nawet kropli alkoholu i stale powtarza, że to tylko dzięki mnie, jego osobistej pani doktor. Nie za bardzo się z tym zgadzam, ale cieszę się z jego zwycięstwa, bo po prostu na nie zasłużył. I jestem szczęśliwa.
Czytaj także:
„Pensja męża nie starcza na życie. Chcę iść do pracy, ale syn nie dostał się do przedszkola, a na opiekunkę nas nie stać”
„Żona oskarżyła mnie o zdradę, bo przyłapała mnie w sklepie z wyuzdaną bielizną. To chyba koniec naszego małżeństwa”
„Miałam ją za przyjaciółkę, a ona wywlekła na wierzch moje małżeńskie brudy. Zniszczyła miły wieczór i naszą przyjaźń”