„Sąsiadka skrzyknęła koleżanki i urządziła zlot czarownic. Człowiek nie może odpocząć, bo za oknem awantura”

kobieta, która słucha kłótni sąsiadek fot. iStock by Getty Images, RossHelen
„– Mają ogródek? Mają! To niech siedzą w ogródku, a nie zajmują innym dzieciom huśtawki! – wrzeszczała. – Moje dzieci muszą godzinami czekać, aż będą się mogły pohuśtać, a pani wracają do domu i znowu mogą się bawić. Ten plac zabaw jest dla tych, którzy nie mają ogródków”.
/ 05.08.2023 07:45
kobieta, która słucha kłótni sąsiadek fot. iStock by Getty Images, RossHelen

Osiedle, na którym kilka miesięcy temu zamieszkałam,  zostało zaprojektowane jak większość innych – blok dookoła, a w środku ogródki przylegające do mieszkań na parterze oraz plac zabaw w centrum. Każdy głos odbijał się od ścian i wracał zwielokrotniony echem. Pal licho śmiechy i krzyki dzieci – nie zapomniał jeszcze wół, jak cielęciem był, sama w tym wieku darłam się pewnie jak oszalała, gdy zabawa była wyśmienita.

Nie, bawiące się dzieci mi nie przeszkadzały, ale co innego pełne pretensji tony ich matek sięgające coraz wyższych rejestrów, szarpiące nerwy… Naprawdę nie dało się przy tym ani pracować, gdy pracowałam w domu, ani odpocząć po pracy. A wrzaski słyszałam coraz częściej.

Kiedy pewnego letniego popołudnia kłótnia zmieniła się w awanturę, płosząc gołębie, wyszłam na balkon, żeby sprawdzić, co się u licha dzieje. Sąsiadka, która mieszkała na trzecim piętrze kłóciła się z sąsiadką, która mieszkała tuż pode mną, na parterze. Choć nie do końca można to było nazwać kłótnią, bo jedna się wydzierała, na ile płuca pozwalały, a druga próbowała jej coś ciszej wytłumaczyć.

Niech siedzą u siebie, ot co!

– Mają ogródek? Mają! To niech siedzą w ogródku, a nie zajmują innym dzieciom huśtawki! – wrzeszczała ta z trzeciego. – Moje dzieci muszą godzinami czekać, aż będą się mogły pohuśtać, a pani wracają do domu i znowu mogą się bawić. Tym razem we własnym ogródku! Ten plac zabaw jest dla tych, którzy nie mają ogródków, i koniec! – wrzasnęła.

– To tylko dzieci… – apelowała sąsiadka z parteru. – W ogródku nie mają takich urządzeń, przecież to ledwie parę metrów trawy. Poza tym, gdzie jest napisane, kto może, a kto nie może korzystać z placu zabaw? Przecież przychodzą tu dzieci z sąsiednich bloków i bawią się wspólnie. Chyba o to chodzi, prawda?

– Te, które nie mają ogródków, mogą sobie przychodzić. A ogródkowe niech siedzą u siebie na trawie! Było cię, kobieto, stać na ogródek, kup huśtawkę do kompletu!

Wycofałam się z balkonu, nie wierząc w to, co usłyszałam. Takie kłótnie o… plac zabaw? Za moich smarkatych czasów życie naprawdę było prostsze. Na place biegało się całą bandą – od jednego do drugiego. Bo na placu koło piekarni były drabinki, a na tym obok przedszkola karuzela. Do naszego dzieciaki kolędowały ze względu na wysokie huśtawki. I wszyscy jakoś umieliśmy z tego dobra korzystać, dzielić się… Jasne, czasami wybuchały spory, gdy trzeba było zbyt długo poczekać na swoją kolej, ale jak rany, nikt nie wciągał w to rodziców!

– A rodzice chcą, żebym ja też się rozmnażała i się w to szaleństwo wpasowała… – mruknęłam pod nosem.

O nie, dziękuję uprzejmie. Miałabym ganiać za dzieciakami i mierzyć czas ze stoperem, sprawdzając, czy moja Dżesiczka nie huśtała się aby dziesięć sekund krócej niż czyjś Brajanek? Brr.

Nazajutrz na ogrodzeniu placu zabaw pojawiła się zalaminowana kartka, która głosiła, że wstęp na plac mają tylko dzieci, które nie posiadają własnego ogródka przy mieszkaniu. Wiem, bo przeczytałam, idąc tamtędy na przystanek autobusowy. Rano kartka była, po południu zniknęła. Zastąpiła ją kolejna, tym razem wydrukowana na czerwonym tle, która zniknęła równie szybko. Następne zostały naklejone na drzwiach do klatek schodowych. Wszystkich, jak zorientowałam się z rozmów sąsiadów. A kiedy i te pozrywano, do moich drzwi ktoś zastukał.

Otworzyłam trochę zażenowana, bo akurat sprzątałam łazienkę, więc nie byłam ubrana na przyjmowanie gości. Pomyślałam jednak, że może to listonosz, a nie chciało mi się potem biec na pocztę z awizo. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam trzy sąsiadki z pięter wyższych, że tak to ujmę.

– Dzień dobry. Zbieramy podpisy pod petycją do wspólnoty, żeby dzieci, które mają ogródki, nie zajmowały placu zabaw tym dzieciom, które nie mają możliwości bawienia się na prywatnej trawie. Podpisze pani? – jedna z kobiet podsunęła mi podkładkę z kartką, na której widniała tabelka z miejscem na imię, nazwisko i podpis.

– Yyy… ale że co? – bąknęłam niezbyt inteligentnie, ale to wszystko brzmiało tak surrealistycznie, że zgłupiałam.

– W skrócie chodzi o to, żeby dzieciaki siedziały w swoich ogródkach, a nie na placu zabaw – pospieszyła z wyjaśnieniem druga z kobiet.

– Ale dlaczego? Nie mogą bawić się razem? – dociekałam i brnęłam, choć trójca oburzonych ewidentnie chciała tylko mojego podpisu, a nie zainteresowania sprawą, która niejako mnie nie dotyczyła, bo nie miałam dzieci.

Nie zamierzam niczego podpisywać

No ale skoro miałam się podpisać, musiałam wiedzieć pod czym.

– Bo plac zabaw jest mały i nasze dzieci muszą czekać. A tamte mają swoje miejsce do zabawy. To oczywiste.

– No ale plac zabaw jest wspólny. Każdy, kto kupił tu mieszkanie, ma chyba prawo z niego korzystać, czy nie?

Kobiety poczerwieniały lekko na twarzach i zacisnęły usta.

– A jak przyjedzie do mnie w odwiedziny siostra z dzieckiem, to siostrzenica chyba też będzie mogła się pohuśtać? – upewniałam się, bo zaczynało się robić coraz dziwniej.

– Proszę pani… – zaczęła wyjaśniać jedna z pań, ale sąsiadka z trzeciego piętra, mająca się chyba za przywódczynię, przerwała jej, mówiąc: Po prostu niech pani podpisze i przestaniemy się narzucać.

– Tak po prostu nie podpiszę niczego, a zwłaszcza czegoś, z czym się nie zgadzam – odparłam. – To wbrew regulaminowi wspólnoty i zdrowemu rozsądkowi. Nie wspomnę już o tym, że jest to zwyczajnie niemiłe. Serio, w tym kraju musimy się kłócić nawet o plac zabaw i dzielić kilkulatki?

– Nie, to nie! – fuknęła sąsiadka, która rozpoczęła całą tę kampanię, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała piętro wyżej. Za nią podążyły pozostałe dwie.

Od tamtej pory żadna z nich nie mówiła mi dzień dobry. Nie, to nie, że zacytuję. Płakać z tego powodu nie będę. Brak pogawędek z nimi nie doskwierał mi specjalnie. Ale słyszałam, że dalej namawiały na zbieranie podpisów i kilka osób udało im się przekonać. Jednak wciąż za mało, by zarząd wspólnoty cokolwiek chciał i mógł zrobić.

No i na placu zabaw zaczęła się wojna. Dzieciaki się przepychały. Te z balkonami wyganiały te, które miały ogródki. Zaczęły lecieć przezwiska, w ruch poszły pięści i nogi. Obserwowałam to czasem, siedząc na moim niewielkim balkonie, i zastanawiając się, jakim cudem doszło do tego, że maluchy biją się o plac zabaw niczym o Westerplatte. Zastanawiałam się, kiedy do kłótni matek i przepychanek dzieci dołączą tatusiowie i będą wyzywać się „na solówkę”, żeby przyłożyć jeden drugiemu w imię… no właśnie nie wiem, w imię czego. Bo z honorem, relaksem, zabawą ani klasą nie miało to nic wspólnego.

A jednak potrafili się jakoś dogadać

Wojna się skończyła, gdy plac zabaw został zamknięty. Na polecenie przewodniczącego zarządu wspólnoty przyszedł cieć, założył kłódkę, pozostawił kartkę, że ze względu na potencjalne zagrożenie dla zdrowia i życia dzieci, plac zabaw zamyka się do odwołania – i tyle.

I nagle rodzice zjednoczyli się w walce o odzyskanie dla dzieci – wszystkich dzieci – miejsca do zabawy, ponieważ wszystkie maluchy rozpaczały tak samo, demokratycznie, że nie mogą się huśtać, wspinać ani kopać w piasku. Zaczęły się dyskusje, co to za niebezpieczeństwo czyhało na nieświadome niczego pociechy. Może jakieś obluzowane deski, może jakaś niebezpieczna substancja? Może dałoby się coś na to poradzić?

W zarządzie stwierdzono, że plac zabaw wymaga napraw, ale skoro fundusz remontowy pochodzi ze składek wszystkich mieszkańców, a z placu mają korzystać tylko „niektóre” dzieci, trzeba poczekać, aż ci „niektórzy” mieszkańcy, ze swoich czynszów, uzbierają na remont. I nastąpił cud kolejny – okazało się, że skoro tak, to niech już wszyscy korzystają, ale też wszyscy się zrzucają. No niech tam, niech ci bez ogródków stracą…

Kiedy szłam rano do pracy, dozorca akurat zdejmował kłódkę.

– Już plac zabaw naprawiony? Dzieciaki będą miały gdzie szaleć? – spytałam uprzejmie.

– Jakie tam: naprawiony. Niczego nie trzeba było robić – poinformował mnie scenicznym szeptem. – Ale we wspólnocie mieli dość tych kłótni, petycji, wniosków i pism, jakby nie było ważniejszych spraw. Bali się, że agresja się nasili, ktoś komuś przyłoży, ktoś kogoś popchnie, zepchnie, delikwent na pogotowie trafi, a odpowiedzialność spadnie na administrację. No to zamknęli, sprawiedliwie dla wszystkich. I nagle, alleluja, dogadali się. Cud boski, co nie?

Parsknęłam śmiechem i poszłam do pracy. Cud nie cud, dzieciaki zgodnie bawiły się na placu, a dorośli przestali się o to kłócić. Zwłaszcza że siejącej ferment sąsiadce z trzeciego właściciel mieszkania wypowiedział umowę najmu i kilka tygodni później już jej nie było. Na nasze małe osiedle wrócił spokój. Oby trwał jak najdłużej.

Czytaj także:
„Wredne sąsiadki z osiedla wytykają mnie palcami i uważają za wyrodną matkę. Skreśliły mnie przez jedno nieporozumienie”
„20 lat toczyłam wojnę z wredną sąsiadką. A potem dowiedziałam się, że straciła męża i syna w wypadku”
„Moja sąsiadka to wredny babsztyl. Jest wścibska i zaczepna. Nigdy nie wierzyłem w dobre serce pani Geni”

Redakcja poleca

REKLAMA