„20 lat toczyłam wojnę z wredną sąsiadką. A potem dowiedziałam się, że straciła męża i syna w wypadku”

kobieta, która nie dogadywała się z sąsiadką fot. Adobe Stock, StockPhotoPro
„Zawsze myślałam, że sąsiadka celowo uprzykrza nam życie. Latami robiłyśmy sobie na złość. Za maską wrogości skrywała się jednak tragedia - sąsiadka straciła w wypadku męża i syna, a od tamtej pory nigdy już się nie uśmiechnęła...”.
/ 23.09.2021 10:10
kobieta, która nie dogadywała się z sąsiadką fot. Adobe Stock, StockPhotoPro

Często dawałam upust swojej złości na naszą sąsiadkę. Oczywiście odbywało się to w zaciszu domowym, więc słuchał tylko mój mąż, bo dorosły już syn na pierwsze odgłosy nadchodzącej burzy umknął do swojego pokoju.

– Słuchaj, w tym roku naprawdę trzeba jej coś powiedzieć. Tak dalej po prostu być nie może! – prawie krzyczałam.

Odwieczny problem dotyczył ogródka, będącego wydzielonym kawałeczkiem ziemi pod naszymi balkonami. Oczywiście nie mojej części, bo ta była zadbana, wypielęgnowana, wręcz wychuchana, tylko tej należącej do sąsiadki.

– Mnie by nawet nie przeszkadzało, żeby ona tam nic nie miała, gołą ziemię po prostu – mówiłam, chodząc po pokoju. – Ale ona ma tam chwasty! A te sieją! I gdzie sieją? Do mnie sieją! A perz? Perz u niej taki, że jakby był jadalny, to by zbiła fortunę. Ale ten perz nic innego nie robi, tylko się pleni jak zaraza i przełazi do mnie! No i jeszcze ten jej pies… – westchnęłam ciężko. – Doprowadza mnie do szału. Nie chce się babsku wychodzić na spacery, więc wypuszcza go do tego, pożal się Boże, ogródka, a on tam robi gdzie popadnie i sika po krzewach. Nie po jej krzewach, bo ona nie ma żadnych, rzecz jasna, tylko po moich bukszpanach! Aaaa… – jęknęłam rozdzierająco i umilkłam, bo stały repertuar moich narzekań właśnie się wyczerpał.

Ale nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa:

– Zenek, naprawdę musisz coś z tym zrobić!

Mój mąż zrobił… skruszoną minę.

– Co roku prosisz mnie o to samo, a ja co roku próbuję coś zrobić. I jeszcze nigdy mi się nie udało. A w tym roku to już nie uda mi się na pewno.

Groźnie zmarszczyłam brwi, bo zrozumiałam, że mój mąż tym razem nie kiwnie nawet palcem. Okazało się, że powód jest inny niż jego niechęć do konfrontacji.

– Rozmawiałem z panią Basią z cukierni. Przypadkiem się zgadało o naszej sąsiadce.
– Do rzeczy!
– No więc, od tygodnia jest w szpitalu.
– Miała jakiś wypadek? – spytałam z poczucia obowiązku, bo naprawdę niewiele mnie obchodził los niemiłej staruszki.
– Można tak powiedzieć – mój mąż przybrał smutną minę i nie wyglądało to na pozorne współczucie. – Jakiś niemądry dzieciak wystrzelił petardę tuż koło niej, gdy była z psem na spacerze. Maks się wystraszył i smyrgnął na ulicę, prosto pod samochód. A ona za nim, żeby go ratować. No i dostała dość mocno, bo to był dostawczy wóz. Ma coś z biodrem i kolanem, nie może chodzić. Chyba obejdzie się bez gipsu, ale jest mocno potłuczona, a w jej wieku to nie przelewki… – westchnął.
– A co z psem? – zainteresował się Janek, który stał w przedpokoju i słuchał naszej rozmowy.
– Miał o wiele więcej szczęścia – mruknął Zenek. – Nic mu się nie stało, tylko się mocno wystraszył. Wzięła go pod opiekę pani Basia. Póki co – zabrzmiało to jakoś złowieszczo, jakby Basia z cukierni zamierzała zrobić z Maksa ciastka.

Na pewno byłyby niesmaczne, biorąc pod uwagę, że ten kundel w ogóle nie był słodki.

Rozdzieliłam narzędzia: Jankowi dałam łopatę, Zenkowi taczkę

Przez kilka dni biłam się z myślami i kaloriami, bo codziennie zachodziłam do pani Basi do cukierni. Dowiedziałam się kilku rzeczy o mojej sąsiadce, i to rzeczy zaskakujących, które w nieco innym świetle przedstawiały niemiłą i nieużytą sąsiadkę. Dość powiedzieć, że – choć nie nabrałam do niej natychmiastowej sympatii – zaczęłam jej nieco współczuć i ciut lepiej ją rozumieć. Bo okazało się, że Maks to w zasadzie cała jej rodzina.

Wstyd mi się zrobiło, że tak mało wiem o kobiecie, z którą żyłam przez ścianę przez tyle lat. Nie zwykłam się interesować cudzym życiem i oczekiwałam tego samego od innych – uszanowania mojej prywatności – ale podstawowe dane powinnam znać. Że miała tu zamieszkać z mężem i synkiem, ale straciła ich w wypadku; że jej syn, gdyby żył, miałby tyle lat co mój Janek; że schroniła się za fasadą nieprzystępności i wrogości, a potem zgorzkniała w samotności; że Maks, pies znaleziony w lesie, był pierwszą istotą, przed którą ponownie otworzyła serce…

Miałam o czym myśleć. Miałam czego samej sobie zazdrościć. Któregoś wieczora zasiedziałam się trochę na balkonie, wdychając oszałamiającą woń kwitnącej na całego robinii akacjowej, która pełniła u mnie rolę żywopłotu, oddzielając mój ogródek od chodnika. Relaks zakłócił mi Janek, który pojawił się znienacka, z latarką i łopatą.

– A ty co? – fuknęłam, gdy wymykał się chyłkiem przez balkon. Aż podskoczył.
– Bo ja chciałem… ale żeby w tajemnicy… bo tak sobie pomyślałem… – tłumaczył się mętnie.
– Nie kręć mi tutaj!
– No dobra. Przyłapałaś mnie na robieniu dobrego uczynku – wyznał. – Chciałem skopać ogródek naszej sąsiadce i posadzić coś fajnego, ale jeszcze nie wymyśliłem, co to mogłoby być. Średnio się znam.

Zamurowało mnie. Tylko się gapiłam na syna, więc wyjaśniał dalej:

– Doszedłem do wniosku, że mogę zrobić coś pożytecznego i dla niej, i dla ciebie. A ona się chyba nie obrazi, no nie? Bo ty chyba nie masz nic przeciwko?
– Idź spać. Weźmiemy się za to jutro albo w sobotę. Razem.

W sobotę mój mąż wrócił od pani Basi z ciastem i najnowszymi wieściami.

– Sąsiadka wychodzi w poniedziałek koło dziesiątej rano.

Spojrzeliśmy z Jankiem po sobie.

– Mało casu, kruca bomba – synek zacytował swoją ulubioną kwestię z „Vabanku”.
– Zdążymy – uspokoiłam go.
– Z czym? – mąż nie był zorientowany.
– Z jej ogródkiem. Zdążymy, jeśli nam pomożesz.
– Chcesz jej zrobić ogródek? – zdziwił się. – Myślałem, że jej nie lubisz.
– Moje lubienie nie ma tu nic do rzeczy. Poza tym ja tego nie robię dla niej, tylko dla siebie – dodałam, a moi panowie wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.

Rozdzieliłam im narzędzia: Jankowi łopatę, Zenkowi taczkę, a sama wzięłam pazurki. A potem spojrzałam na ogród sąsiadki. Osiem metrów na sześć. Uwiniemy się w dwa dni bez problemu.

– Zrobimy tutaj łąkę, ale taką bardziej uporządkowaną. Nie będziemy przekopywać całości, tylko damy kilka ścieżek, tu, tu i tam – wskazałam palcem, a potem zaznaczyłam obcasem.
– Zenek, ty zrobisz porządki i grunt pod te ścieżki, a potem będziesz plewił chwasty. – A które to są chwasty? – dopytał.

Westchnęłam ciężko.

– Pokażę ci. Janek, ty zrobisz miejsce tu, tam i tam, czyli przekopiesz tak na głębokość łopaty, pod okrągłe klomby. Damy tam dzwonki, może firletkę i koniecznie jastruny. Ja tutaj spulchnię ziemię pazurkami i posadzimy turzyce i inne fajne trawy.
– Moment – mąż podniósł rękę do góry, jakby chciał mnie powstrzymać. – A skąd weźmiesz te kwiatki, o których mówiłaś?

Spojrzałam na niego z politowaniem.

– Jak skończymy na dzisiaj, to wieczorkiem skoczymy na łąkę, taką prawdziwą – wyjaśniłam cierpliwie. – Wykopiemy, wsadzimy w wiadra, przywieziemy, wkopiemy i będą od razu gotowe duże rośliny, więc nie trzeba będzie czekać. Jasne?
– Jak słońce! – zawołał ochoczo Janek.

Kiedy w poniedziałek rano podlewałam nowy ogródek naszej sąsiadki, aż się nadziwić nie mogłam, jaki efekt udało nam się uzyskać przy pomocy tak niewielkich środków. Nie wydaliśmy ani złotówki, a całość prezentowała się pięknie. Zwieźliśmy całe mnóstwo roślin z okolicznych łąk, posadziliśmy kwiaty w trzech dużych klombach, ścieżki wiły się między nimi jak małe strumyki, a nad wszystkim zaczynały już krążyć pierwsze owady i kilka motyli. Nagle zza pleców usłyszałam zdziwiony, nieprzyjemny głos:

– A co pani tutaj robi?!

Obróciłam się. Na balkonie, wsparta na kulach, stała sąsiadka, a obok niej pani Basia, która trzymała na rękach psa.

– Pomyślałam, że będzie pani miło, jak trochę tutaj pozmieniamy – odparłam bez najmniejszej żenady, nawet nie przerywając zraszania roślin. Po dwóch minutach wyłączyłam wodę. – I gotowe – stwierdziłam z satysfakcją. – Co pani na to?

Zanim sąsiadka zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, pies wyrwał się z ramion pani Basi i rzucił do ogrodu. Myślałam, że mnie ugryzie, ale on zaczął szczekać radośnie i buszować w wysokiej trawie, wystawiając od czasu do czas głowę i węsząc z zapałem.

– W każdym razie Maksowi się podoba… – stwierdziła sąsiadka ostrożnie.

No, jeśli to miały być podziękowania, to trudno. Tylko wzruszyłam ramionami. W końcu czego się spodziewałam po osobie, która była dla mnie niemiła przez dwadzieścia lat? I wtedy usłyszałam:

– Ale skoro pani już skończyła, to może wpadnie pani do mnie na placek i kawę?

Kiwnęłam głową.

– Placka i kawy nigdy nie odmawiam. Skoczę tylko po krzesełka i stolik. Możemy przecież zjeść w ogrodzie, prawda?

Czytaj także:
Pogodziłam się z tym, że trafię do domu seniora. Ale nie mogłam przeboleć, że muszę oddać kota
Nie przyjęli mnie do seminarium, więc udawałem księdza, by nie robić mamie przykrości
Matka złamała mi serce. Najpierw oddała mnie do domu dziecka, a potem okradła w dniu ślubu

Redakcja poleca

REKLAMA