„Wraz z rodzicami przyjęliśmy pod swój dach chłopaka ze Wschodu. Ta decyzja uratowała życie mojej mamy i... nie tylko jej”

mężczyzna, który zaprzyjaźnił się z obcokrajowcem fot. Adobe Stock, kite_rin
„Skręciliśmy w boczną drogę. Po chwili we wstecznym lusterku zobaczyłem z przerażeniem, że Białorusin skręcił za nami! A peleton popędził dalej, prosto! W ułamku sekundy pojąłem, co się stało… Przez moje chore ambicje odebrałem mu szansę na zwycięstwo”.
/ 24.05.2022 07:30
mężczyzna, który zaprzyjaźnił się z obcokrajowcem fot. Adobe Stock, kite_rin

Drzwi szpitala otwierają się i staje w nich mój ojciec. Trzyma pod rękę i powoli prowadzi Aleksa – bladego i wymizerowanego po niemal półrocznym pobycie w szpitalu, ale uśmiechniętego od ucha do ucha. Wzruszenie ściska mnie za gardło.

– Teraz już wszystko będzie dobrze, bracie – klepię delikatnie Aleksa po plecach.

Pomagam mu wsiąść do samochodu. Ruszamy do domu. Wreszcie wszyscy znów będziemy w nim razem: rodzice, ja i Aleksiej, Białorusin, mój najlepszy, najwspanialszy przyjaciel. Właściwie… mój brat. Co z tego, że nie łączą nas więzy krwi? Łączy nas o wiele więcej! We wstecznym lusterku patrzę na Aleksa. Ciągle się uśmiecha, twardziel jeden. Mimowolnie przypominam sobie, jak go poznałem. I jak bardzo dziwnie potoczyły się nasze losy...

Chciałem się wykazać przed szefem

To było siedem lat temu. Byłem na studiach dziennikarskich. W ramach praktyk trafiłem do redakcji lokalnej gazety. Okazało się, że dobrze radzę sobie z pisaniem o sporcie, więc zaproponowali mi stałą współpracę. Większość imprez sportowych odbywała się w weekendy, dzięki czemu udawało mi się godzić zajęcia na uczelni z pracą.

Pewnego letniego dnia przez nasze miasto miał przejeżdżać ważny wyścig kolarski. Gutek, mój naczelny, zwrócił się do mnie z poleceniem:

Chcę mieć z tego wyścigu świetną relację. I muszą być fajne zdjęcia. I tu, bracie, problem. Leszek (nasz fotoreporter) wyjeżdża. Będziesz musiał porobić foty sam. Masz jeszcze kilka dni, zdążysz się podszkolić.

Zamiast się zmartwić, raczej się ucieszyłem. Jestem strasznie ambitny, a to była wspaniała szansa na pokazanie się z nowej strony. „Zrobię takie zdjęcia, że wszystkim oko zbieleje!” – postanowiłem w duchu.

W sobotę, podekscytowany, stawiłem się na trasie wyścigu. Porozmawiałem z organizatorami, z widzami. Na rozmowy z zawodnikami musiałem oczywiście poczekać, aż dojadą do mety. Teraz peleton sunął z charakterystycznym szumem po asfalcie. Zawodnicy próbowali dogonić kolarza z Białorusi, który zostawił wszystkich w tyle i z niewiarygodną wręcz prędkością gnał po zwycięstwo. Nagle wpadłem na pomysł, co zrobić, żeby mieć zdjęcia lepsze od wszystkich!

– Karol! – rzuciłem do redakcyjnego kierowcy. – Jedź tak, żebyśmy znaleźli się przed tym prowadzącym kolarzem. Ty będziesz przed nim jechał, a ja wychylę się z okna i będę go fotografował – tłumaczyłem.

Oczami wyobraźni już widziałem te wyjątkowe fotki: zbliżenie twarzy człowieka, który toczy jeden z najważniejszych w życiu sportowych bojów. Każdy grymas na jego twarzy pokazuje jego zacięcie i ambicję…

Ruszyliśmy za peletonem. Już po kilku minutach znaleźliśmy się przed kolarzami. Karol wjechał autem między motocykl prowadzący wyścig a uciekającego Białorusina. Wychyliłem się przez okno i zacząłem robić zdjęcia. Jedno, drugie, piąte. Świetne!

– Proszę natychmiast stąd odjechać! Nie wolno panom być między zawodnikami a pilotem prowadzącym wyścig! – usłyszałem nagle głos z głośnika.

Obok nas sunął policyjny motocykl. Funkcjonariusz miał przy ustach tubę. Mówił do nas. Zdecydowanym ruchem ręki wskazał na prawo – była tam boczna uliczka. Cóż więc było robić? Skręciliśmy w nią...

I wtedy wydarzyło się coś, czego nigdy w życiu bym się nie spodziewał. We wstecznym lusterku zobaczyłem z przerażeniem, że Białorusin skręcił za nami! A peleton popędził dalej, prosto! W ułamku sekundy pojąłem, co się stało… Przez moje chore ambicje odebrałem mu szansę na zwycięstwo, które miał na wyciągnięcie ręki! Zawodnik był już na pewno strasznie zmęczony, jechał w sportowym transie i z ufnością trzymał się pojazdu prowadzącego wyścig. I pewnie myślał, że nasze auto chwilowo przejęło rolę pilota i prowadzi zawodników. Myśmy skręcili, więc on za nami…

– Co ja narobiłem?! – krzyknąłem. – Karol, zatrzymaj się!

Odechciało mi się już robienia zdjęć. Myślałem tylko o tym człowieku, który przeze mnie przegrał wyścig. Być może najważniejszy w jego życiu! Zawodnik też już zrozumiał, co się stało. Zsiadł z roweru i usiadał nieopodal na ziemi, a jego ramionami… wstrząsał płacz.

– Przepraszam! – przypadłem do niego.

Odepchnął mnie od siebie mocno. Bez słowa wstał, wsiadł na rower i odjechał w nieznanym kierunku.

Postanowiłem z nim pogadać

Tej relacji z wyścigu nie napisałem. Nie mogłem jakoś… Na szczęście szef był wyrozumiały i nie wyrzucił mnie z pracy. A na mnie sprawa odcisnęła ogromne piętno. Czułem wielki wstyd. Zrozumiałem, że w dziennikarstwie nie chodzi o moje ambicje. Tylko o to, że bardzo łatwo można zrobić komuś krzywdę. Nieprzemyślanym zachowaniem, napisanym złym słowem, niesprawiedliwą oceną. Zacząłem wręcz do bólu przestrzegać zasady bezstronności. Starałem się pisać dobrze, a krytykować tylko w ewidentnie oczywistych sytuacjach.

Tak minął rok. Przez nasze miasto znów miał przejeżdżać ten sam wyścig kolarski.

– Piotrusiu – naczelny zwrócił się do mnie żartobliwym tonem. – Pozwolę ci napisać relację z wyścigu, jeżeli solennie obiecasz, że nie wywiedziesz znowu na manowce żadnego Bogu ducha winnego kolarza!

– Obiecuję – zaczerwieniłem się, bo wspomnienie wydarzeń sprzed roku ciągle paliło mnie wstydem z niezmienną siłą.

Pierwszy raz w życiu odczułem coś w rodzaju zawodowej tremy, a może strachu…Bo jeżeli ten zawodnik tam będzie, to jak ja mu spojrzę w twarz? Nie sądzę, żeby o mnie zapomniał…

Na ratunek przyszła mi mama. Mieszkałem z rodzicami i staruszkowie widzieli, jak ta sprawa mnie gryzie. Gdy powiedziałem im z markotną miną, że znów u nas będzie wyścig, mama podsunęła mi znakomity pomysł.

– Kup jakiś ładny album o Polsce i jak zobaczysz tego zawodnika, po prostu podejdź i daj mu go na przeprosiny. Powiedz, że ciągle masz wyrzuty sumienia. A najlepiej to zaproś go do nas na obiad. Przy dobrym jedzeniu łatwiej się wyjaśnia trudne sprawy. Ugościmy go, jak trzeba – zapewniła mnie matka.

Jak mi poradziła, tak zrobiłem. Z bijącym sercem pojechałem na wyścig. Ten zawodnik tam był! Wykorzystałem chwilę, gdy został na chwilę sam, i podszedłem do niego. Poznał mnie, widziałem po minie. Nie dałem mu jednak nawet dojść do słowa. Od razu wyrzuciłem z siebie cały żal i wstyd – wszystko to, co we mnie od roku siedziało. Przepraszałem go, tłumaczyłem, błagałem o wybaczenie. Na koniec wcisnąłem mu torbę z prezentem i wizytówkę. I zaprosiłem na obiad do rodziców. Odwróciłem się i uciekłem. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że Białorusin chyba niewiele zrozumiał, a ja zachowałem się mało kulturalnie.

Jednak ku mojemu zaskoczeniu zadzwonił jeszcze tego samego dnia! I powiedział łamaną polszczyzną, że… chętnie skorzysta z mojego zaproszenia i z przyjemnością zjadłby polskie naleśniki, bo dużo o nich słyszał.

Mama stanęła na wysokości zadania. Już następnego dnia na stole wylądowało chyba z dziesięć rodzajów naleśników. Skąd moja matka wytrzasnęła te wszystkie przepisy – nie mam pojęcia… Byłem jej ogromnie wdzięczny, kiedy patrzyłem, jak wniebowzięty Białorusin zajada je ze smakiem. Gdy już zjadł, ucałował moją mamę w rękę i nie mógł się nadziękować. A potem po prostu poszedł… pozmywać naczynia i nie chciał słuchać żadnych protestów. Aleksiej okazał się sympatycznym, inteligentnym człowiekiem. Nieźle znał język polski. Przekonywał, że wcale się na mnie nie gniewa.

– Tak w życiu po prostu się zdarza. To niczyja wina – powiedział i poklepał mnie po plecach.

Poczułem ogromną ulgę. Okazało się, że ten chłopak jest młodszy ode mnie o rok. Opowiadał nam o rodzinnym kraju – o panującym tam reżimie, biedzie. O rodzicach i czwórce rodzeństwa, których bardzo kochał, a którym niewiele mógł dać. Dlatego zaczął uprawiać kolarstwo – żeby rodzice mogli być z niego dumni. Robił to też dla siebie, żeby móc czasem wyjechać z Białorusi. Był zachłanny na życie, wiele rzeczy go interesowało. Moi rodzice byli nim po prostu zachwyceni. To tata pierwszy go zapytał, czy nie myślał o tym, żeby studiować w Polsce. Aleksowi oczy zapaliły się do tego pomysłu. I tak się zaczęło...

Przyjęliśmy go do rodziny

Nie wiem, co kierowało mną i moimi rodzicami, przecież nie znaliśmy tego chłopaka. A jednak coś nam podpowiadało, że warto mu pomóc. W ciągu następnego roku pokonaliśmy wspólnie z Aleksem wiele przeszkód, załatwiliśmy tysiące formalności. W końcu – zwycięstwo! Aleks został studentem polskiej uczelni, na kierunku informatyki. Mieszkaliśmy w domku na przedmieściach, rodzice zaproponowali więc, żeby Aleks się do nas wprowadził, zanim się nie usamodzielni.

Chłopak zaproszenie przyjął, ale nie chciał wykorzystywać sytuacji. Nawykły do ciężkiej pracy, po zajęciach na uczelni pomagał mojemu tacie w prowadzeniu warsztatu samochodowego. A w weekendy sprzątał, pracował w ogródku, lepił z mamą pierogi. Był pracowity, zaradny i pomysłowy. Nie opuszczało go poczucie humoru i wciąż się uśmiechał.

Pokochałem go jak brata, mama jak syna, a tata to po prostu oszalał na jego punkcie. Ja nigdy nie miałem inklinacji do grzebania w silnikach, wdałem się w mamę humanistkę. Ojciec żartował czasem, że niby ma syna, ale żadnego męskiego pożytku ze mnie nie ma. Aleks wypełnił mu tę lukę. I to jak!

Ponieważ Aleks musiał, niestety, zrezygnować w Polsce z kariery kolarza, bo zwyczajnie nie miał na to czasu, to jednak i ten fakt potrafił przekuć w sukces. Namówił mojego tatę, aby oprócz naprawy aut, zająć się także profesjonalnym serwisem rowerów. Szło im tak dobrze, że w niedługim czasie zostali serwisantami jednej z liczących się w kraju drużyn kolarskich!

Mojemu ojcu ubyło nagle dwadzieścia lat, takiej dostał energii przy Aleksie. Obaj zaczęli naprawdę dobrze zarabiać. Aleks nie trwonił jednak pieniędzy – pomagał rodzinie na Białorusi. I tak mijały nam kolejne lata.

Tej tragedii nic nie zwiastowało. To był weekend. Mama została w domu sama. Mnie szef wysłał na trzy dni na drugi koniec Polski, gdzie były zawody żużlowe. Tato z Aleksem wyjechali natomiast ze „swoimi” kolarzami na wyścig. Wracali do domu w sobotę w nocy. I kiedy wjechali w naszą uliczkę, zobaczyli, że nasz dom stoi w płomieniach! Dalsze wydarzenia rozegrały się dosłownie błyskawicznie.

Był nam bardzo wdzięczny

Aleks w ułamku sekundy wyskoczył z samochodu i sprintem pognał w kierunku domu. Zanim przerażony tata zdążył ochłonąć i choćby pomyśleć, nasz dzielny Białorusin wbiegł prosto w płomienie. Nie było go około minuty. To była najdłuższa minuta w życiu mojego ojca. Biedak uznał, że właśnie stracił i żonę, i przybranego syna! Opowiadał mi potem, że takiej bezsilności i przerażenia nie przeżył nigdy wcześniej. Stał przed domem i płakał z bezradności i strachu.

Wtedy właśnie w drzwiach pojawił się Aleks – niósł na rękach nieprzytomną mamę. Położył ją delikatnie na ziemi, w bezpiecznej odległości od płonącego domu, a potem sam zemdlał…

Na szczęście ktoś z sąsiadów już zdążył wezwać pomoc. Strażacy gasili ogień, a karetka, po którą przytomnie też ktoś zadzwonił, zabrała do szpitala całą moją rodzinę: poparzonych i zatrutych dymem mamę i Aleksa oraz tatę, który doznał tak silnego szoku, że niemal nie było z nim kontaktu. Na szczęście wszystkich udało się uratować.

Tata szybko doszedł do siebie. Mama też zdrowiała – ogień na szczęście nie dotarł do łóżka, w którym spała… W najcięższym stanie był Aleks – biegł po mamę przez żywy ogień! Spędził w szpitalu pół roku. Ma za sobą kilka ciężkich operacji.

Dzisiaj wreszcie mogliśmy go zabrać do domu, który już wyremontowaliśmy po pożarze, ze szczególną starannością odnawiając pokój Aleksa…Chyba nigdy w życiu nie zdołamy odwdzięczyć mu się za to, że uratował życie mamie, narażając siebie samego. Zresztą czy jakieś słowa lub czyny są w stanie wyrazić w pełni wdzięczność za ocalone życie? Chyba nie… A Aleks każde nasze podziękowania zbywał, jakby niczego wielkiego nie zrobił.

Wreszcie znowu byliśmy razem, wszyscy, w domu. Szczęśliwi usiedliśmy do stołu.

– Dobrze, że wróciłeś, synu. I jeszcze raz ci gorąco dziękuję – powiedziała mama, kładąc dłoń na ręce Aleksa.

Tymczasem Aleks intensywnie o czymś myślał. Jego twarz spoważniała. W końcu powiedział.

– Zapewne pamiętacie, że Piotrek zepsuł mi kiedyś ważny wyścig kolarski – oznajmił z tajemniczym uśmiechem.

Jakże mielibyśmy nie pamiętać! Spojrzałem na Aleksa zaciekawiony i trochę zdziwiony. Tymczasem on mówił dalej:

– Nigdy wam tego nie mówiłem, ale uważam, że dzięki tamtej przygodzie Piotrek… uratował mi życie! W Białorusi byłbym tylko kolarzem, a i to zaledwie przez parę lat. A tak, dzięki wam, mogłem się wykształcić, pracować, żyć w wolnym kraju, otoczony kochającymi ludźmi.  To dzięki wam mogę też pomagać swojej rodzinie, moje rodzeństwo nie musi się już martwić o jedzenie. Uratowaliście nie tylko mnie, ale i moich bliskich. Nie ma słów, które mogą opisać mój szacunek do was, moją wdzięczność i… miłość, bo po prostu was kocham. Więc już nigdy więcej nie rozmawiajmy o tym, kto komu za co dziękuje, bo się zrobiło jak w brazylijskiej telenoweli. Zjadłbym coś. Czy są może naleśniki?

Roześmialiśmy się wszyscy, kryjąc tym samym łzy wzruszenia. Naleśniki były, a jakże. I dawno mi tak nie smakowały.

Czytaj także:
„Prosto z łóżka kochanki, wracałem na obiadek do żony. Nie czułem się jak oszust. Miałem wszystko, byłem królem życia”
„Mimo protestów przyjaciółki zgłosiłam na policję, że mąż ją pobił. Najpierw się obraziła, ale potem doceniła moją pomoc”
„Byliśmy zgodnym małżeństwem, dopóki Anka nie sprzedała domu po rodzicach. Napływ gotówki przewrócił jej w głowie”

Redakcja poleca

REKLAMA