„Wpadłam w rozpacz po śmierci córeczki. Mąż szybko stanął na nogi i zostawił mnie samą w żałobie”

załamana kobieta fot. Adobe Stock, Johan Larson
„– Szkoda, że Jurek i ty nie rozmawiacie – westchnęła. – Myślę, że on nigdy nie przestał cię kochać. – Ja jego też, mamo – wyznałam. – Ale nie mogłam wymagać, żeby poświęcił mi życie. Ja jestem zepsuta. Nigdy nie będę już taka jak kiedyś. A Jurek zasługuje na miłość i szczęście”.
/ 11.02.2024 20:30
załamana kobieta fot. Adobe Stock, Johan Larson

Przez pierwszy rok po śmierci Angeliki nie cierpiałam towarzystwa dzieci. Bałam się wychodzić z domu, wiedząc, że spotkam matki z dziećmi, wyłączałam telewizor, kiedy na ekranie pojawiał się maluch.

Mąż nie wytrzymał

To był straszny czas, pamiętam go tak, jakbym siedziała w tunelu bez wyjścia i czekała na śmierć, a jednocześnie wiedziała, że nikt się nade mnie nie zlituje, nikt nie zabierze mnie do siebie. To wtedy zwątpiłam w Boga, w dobro, w sens istnienia na tym świecie. Jurek wytrwał przy mnie półtora roku. Namawiał, bym poszła do lekarza, wierzył, że istnieją jakieś leki albo terapie, które mogą mi pomóc.

– Nie możesz do końca życia ukrywać się w domu – powtarzał. – Ona odeszła, ale ty żyjesz. I ja też. Wciąż mamy siebie, przejdziemy przez to razem.

Ale nie przeszliśmy przez to razem. Rozumiałam jego decyzję, a może po prostu było mi wszystko jedno. Jakie znaczenie miało, czy mąż ze mną zostanie czy nie, skoro nasze jedyne dziecko nie żyło?

Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęłam wychodzić z domu ani kiedy przestałam gwałtownie odwracać wzrok na widok kilkuletnich dzieci. Z czasem po prostu jakoś przyswoiłam myśl, że świat kręci się dalej, ludzie dookoła mają własne sprawy, a inne dzieci nie są niczemu winne.

Wciąż go kochałam

Minęło kolejnych osiem lat i bywały dni, kiedy nie myślałam o Angelice częściej niż raz na pół godziny. Wróciłam do pracy, przygarnęłam psa, starałam się żyć teraźniejszością, a nie przeszłością – na tyle, na ile było to możliwe dla matki, która straciła dziecko. Nie wyszłam jednak do ludzi, jak tego ode mnie oczekiwała rodzina. Wolałam być sama. Nie utrzymywałam z nikim kontaktów, poza tymi zawodowymi. I wcale nie było mi z tym dobrze…

– Niedobrze mi się robi na myśl, że mam rozmawiać z obcymi ludźmi o jakichś pierdołach – powiedziałam do mamy. – Z drugiej strony byłam na grupie wsparcia dla rodziców, którzy stracili dzieci, i to było jeszcze gorsze… Tyle nieszczęścia w jednym pokoju, nie mogłam tego wytrzymać…

– Szkoda, że Jurek i ty nie rozmawiacie – westchnęła. – Myślę, że on nigdy nie przestał cię kochać.

– Ja jego też, mamo – wyznałam. – Ale nie mogłam wymagać, żeby poświęcił mi życie. Ja jestem zepsuta. Nigdy nie będę już taka jak kiedyś. A Jurek zasługuje na miłość i szczęście.

Tak sobie tłumaczyłam to, dlaczego nigdy do niego zadzwoniłam, kiedy czułam się tak straszliwie samotna i nieszczęśliwa, a miałam wrażenie, że tylko on na całym świecie mógłby mnie zrozumieć i pocieszyć. Poza tym po prostu bałam się, że powie mi kilka ciepłych słów, aby mnie zbyć, a potem stwierdzi, że musi kończyć, i nigdy więcej się nie odezwie. Nie zniosłabym takiego odrzucenia, wolałam więc nie ryzykować kontaktu z mężem, bo nigdy formalnie się nie rozwiedliśmy. Kiedy spotykałam go na cmentarzu – a zdarzyło się kilka razy w ciągu tych dziesięciu lat – po prostu uciekałam i wracałam do Angeliki później.

Wydawało mi się, że ją zobaczyłam

Pamiętam dzień, w którym wydało mi się, że ją zobaczyłam. To było tuż przed Wszystkimi Świętymi, było już zimno, ja siedziałam na ławce w puchowej kurtce, a tamta dziewczynka była w samej bluzie. Ścisnęło mi się serce, bo Angelika miała taką samą – czerwoną z Myszką Miki na plecach. I te różowe adidasy, które tak chciała mieć…

Ta dziewczynka miała identyczne, co mnie zdziwiło, bo przecież moda, nawet ta dla dzieci, musiała zmienić się w ciągu tych dziesięciu lat.
Mała wyglądała na pięć, może sześć lat. Angelika umarła trzy miesiące przed swoimi szóstymi urodzinami, ale choroba sprawiła, że wyglądała jak czterolatka.

Siedziałam na tej ławce w pustym parku i zastanawiałam się, co to dziecko robi tu samo i dlaczego jest tak lekko ubrane. Dziewczynka biegała jakieś trzydzieści metrów ode mnie, ale kiedy się odwróciła, aż się zachłysnęłam. Była tak podobna do mojej córki! Wstałam i zaczęłam iść w jej kierunku. Chciałam zapytać, gdzie jest jej mama, ale też przyjrzeć jej się z bliska, przekonać, że to podobieństwo jest tylko powierzchowne, że nie to wzrok płata mi figle.

Dziewczynka była na trawniku, ja w alejce. Weszłam na trawę, żeby się do niej zbliżyć, ale pobiegła dalej. Sama. Przyspieszyłam.

– Hej! – zawołałam, kiedy dobiegła do bramy parku. – Nie wychodź sama!

Zaczęłam biec, ale kiedy wyskoczyłam za bramę, już jej nie było. Rozejrzałam się w panice i zobaczyłam Myszkę Miki jakieś pięćdziesiąt metrów dalej.

Uroiłam to sobie

– Jakim cudem… – mruknęłam do siebie, bo mała musiałaby biegać szybciej niż dorosły człowiek, żeby tak szybko tam się znaleźć.
Ale była tam. Ciemna główka i czerwona bluza mignęły mi za przystankiem i między spieszącymi się ludźmi. Znowu zaczęłam biec, ale ona znikała mi z oczu i pojawiała się niespodziewanie daleko. Wciąż była sama, a pięciolatka na pewno nie powinna chodzić sama po mieście.

W końcu straciłam ją z oczu na dobre. Na chodniku było sporo ludzi, więc zaczęłam ich pytać, czy widzieli dziewczynkę w czerwonej bluzie i różowych adidasach, ale tylko kręcili ze zmartwieniem głowami. Przyszło mi do głowy, żeby zawiadomić policję. Przecież to było czyjeś dziecko. Zgubiło się. Ale z drugiej strony, może mała znalazła swojego opiekuna?

A może… – pomyślałam z lekką paniką – wcale jej tam nie było? Co bym powiedziała policji? Że widziałam dziewczynkę wyglądającą jak moja zmarła córka, ale jakimś niezrozumiałym sposobem nie byłam w stanie jej dogonić przez dwadzieścia minut? Dotarło do mnie, że to musiało być urojenie. I poczułam się potwornie nieszczęśliwa. Wariowałam z tęsknoty i samotności… Usiadłam na jakimś murku i pozwoliłam sobie płakać.

Bardzo go potrzebowałam

– Julita? – usłyszałam nagle znajomy głos. – Co tu… Co się dzieje?

To był Jurek. Zdyszany, jakby się gdzieś spieszył. Na mój widok jednak przystanął, a potem ukucnął przede mną i zajrzał mi w twarz. Zobaczyłam jego oczy, brązowe, mądre, znajome. Okalały je nowe zmarszczki, ale patrzył na mnie z taką samą troską i uwagą jak kiedyś.
Poczułam jego ciepłe dłonie na moich zziębniętych i nagle już nie było tak, że tylko ciekły mi łzy po policzkach. Rozpłakałam się na dobre, szlochałam i pociągałam nosem, a Jurek tulił mnie w ramionach i kołysał jak małe dziecko.

– Jestem tutaj – odezwał się w końcu przy moim uchu. – Nigdzie nie idę, jeśli mnie potrzebujesz.

– Ale… – zawahałam się. – Ty się gdzieś spieszyłeś, prawda? Nie chcę cię zatrzymywać… Dokąd biegłeś?

Powiedział, że to już nieważne, i zaproponował, żebyśmy poszli coś razem zjeść. Wzięłam go pod rękę i dołączyliśmy do strumienia ludzi podążających chodnikiem.

Wtedy mu powiedziałam, jak bardzo jestem samotna i jak strasznie za nim tęsknię. I że chciałabym, żebyśmy do siebie wrócili, bo tak naprawdę tylko jego towarzystwo nie sprawia mi bólu. Powiedział, że nigdy nie przestał mnie kochać, ale bał się, że nie da się odbudować naszego związku.

– Wrócisz ze mną do domu? – zapytałam go wtedy.

– Tak – odpowiedział po prostu. – Jutro pojadę po swoje rzeczy do mieszkania.

Ale tej nocy ze mną został i uwierzyłam, że nigdy już go nie stracę.
Dwa lata później ponownie zaszłam w ciążę i urodziłam bliźnięta – Gabrysia i Oliwiera. Znowu mam rodzinę i chociaż nigdy nie zapomnę o Angelice, to wiem, że kiedy jestem szczęśliwa z mężem i dziećmi, to nie jest to zdrada wobec niej.

Czytaj także: „W prezencie na walentynki dostałam od męża zdradę, a potem rozwód. Już zawsze będą mi się kojarzyć z jego kochanką”
„Spędziłam noc z nieznajomym. Po czasie okazało się, że to przyjaciel mojego chłopaka. Cóż, on też nie próżnował”
„Wbiłam się w bardzo ciasną sukienkę, by na mój widok zaniemówił z wrażenia. A potem zaczął się cyrk i festiwal żenady”

 

 

 

 

Redakcja poleca

REKLAMA