„Wpadłam w szał, gdy sąsiedzi kazali nam przypiąć psy na łańcuch, żeby nie niszczyły trawnika. Ogród nie jest od wyglądania”

uwiodłam mężczyznę dla jego domu fot. Adobe Stock, Comeback Images
„Oczywiście moglibyśmy załatwić sprawę tak, jak radzili nam sąsiedzi. Zamknąć psiaki w kojcu albo przypiąć na łańcuchy. Mowy nie ma! Nie po to uwolniliśmy je ze schroniskowej klatki, żeby je teraz więzić. Niech sobie biegają, kopią… A my? Jak chcemy posiedzieć na pięknym trawniku, to idziemy do sąsiadów”.
/ 09.05.2023 16:30
uwiodłam mężczyznę dla jego domu fot. Adobe Stock, Comeback Images

Dom z ogródkiem na peryferiach – cisza, spokój, wygoda. Jednym słowem sielskie życie. I spełniło się nasze marzenie, tyle że nie do końca… Nareszcie przyszła wiosna! Śnieg zniknął, słoneczko świeci, ptaszki śpiewają, jest ciepło, cudownie! W związku z tym wszyscy sąsiedzi rzucili się z werwą do roboty w przydomowych ogródkach. Sadzą, grabią, okopują… Od powrotu z pracy do zachodu słońca a czasem i dłużej. A potem, choć padają już ze zmęczenia na twarz, spotykają się na naszej drodze i wymieniają doświadczeniami: co gdzie posadzić, jak przyciąć, podlewać, nawozić. Potrafią tak pytlować nawet do jedenastej! Chętnie byśmy do nich z mężem dołączyli, ale nie mamy po co. Od jakiegoś czasu do grzebania w ziemi zupełnie nas bowiem nie ciągnie.

Zniechęciliśmy się

Ja przez własną głupotę, a mąż przez zbyt długi jęzor i dobre serce naszych psów. Ale zacznę od początku.... Gdy się przenieśliśmy z mężem za miasto, nasz domek otaczał piękny, równiutki, zieloniutki trawnik. Poprzedni właściciel bardzo dbał o ogródek i chyba wzorem moich sąsiadek, spędzał w nim każdą wolną chwilę. W swojej naiwności myśleliśmy, że wystarczy taki trawnik strzyc, podlewać i nadal będzie wyglądał jak marzenie. Nic z tego! Już następnej wiosny zauważyliśmy, że trawa się przerzedziła i jakby oklapła.

Wystarczy porządnie wygrabić zeschnięte źdźbła, napowietrzyć i trawa ruszy – radziła jedna sąsiadka.

– Nie, nie, tu potrzebny jest nawóz – pouczała druga.

Napowietrzanie, czyli tuptanie w takich specjalnych klapkach z kolcami i grabienie 1500 metrów kwadratowych działki wcale nam się nie uśmiechało, wybraliśmy więc nawóz. Pojechaliśmy do sklepu ogrodniczego, kupiliśmy dwa olbrzymie wory tego cudeńka, siewnik i… wrzuciliśmy do garażu. Dzień był wyjątkowo ciepły i słoneczny a, jak nas poinstruowano, nawozić trzeba przed deszczem lub tuż po nim. Deszcz zaczął padać dopiero po tygodniu. Ale wtedy, jak na złość, mój mąż wyjeżdżał w kilkudniową delegację.

– Kochanie, nawieź trawnik, bo potem znowu zapowiadają suszę – poprosił, wsiadając do samochodu.

Zabrałam się raźno do pracy. Nasypałam pierwszą porcję nawozu do siewnika i rozpoczęłam spacer po działce. Bardzo się starałam i po dwóch godzinach cały trawnik pokryty był równiutko białą warstwą. Zadowolona i dumna z efektów swojej pracy położyłam się na leżaku, by dać odpocząć zmęczonym nogom. No i wtedy zadzwonił mąż. Spytał, jak mi idzie.

– Świetnie, właśnie skończyłam. Tylko tego nawozu na styk starczyło. Bałam się, że zabraknie! Następnym razem trzeba kupić więcej…– zaczęłam się chwalić, ale mąż gwałtownie mi przerwał.

– Czyś ty na głowę upadła? Rozsypałaś wszystko?! Na nasz trawnik wystarczy jeden worek! Ten drugi miał być na jesień! Nie czytałaś instrukcji? – ryczał w słuchawkę.

– Nooo, nieeee – odparłam spłoszona.

Literki były takie małe… A poza tym wyszłam z założenia, że im więcej nawozu, tym lepiej. Jak się okazało, moje rozumowanie nie było, niestety, prawidłowe. Zwłaszcza w wypadku, gdy nawóz jest chemiczny, a nie organiczny.

– No to załatwiłaś trawnik na amen – skwitował mąż i się rozłączył.

Całe szczęście, bo gdyby tego nie zrobił, trwałabym nadal w przeświadczeniu, że zrobiłam wszystko, jak należy.

Mąż miał, niestety, rację

Przekonałam się o tym po dwóch dniach, kiedy żrące efekty działalności zbyt dużej ilości nawozu zaczęły być widoczne. Soczysta zieleń trawnika zamieniła się w przepaloną żółć! Po tej wpadce mąż stwierdził z przekąsem, że brakuje mi wiedzy, rozsądku i umiejętności i poprosił, żebym przez ten sezon w ogródku nic już nie robiła. Posłuchałam bardzo chętnie. Przez całe lato bezkarnie wylegiwałam się na leżaku a on ratował trawnik. Jego działania przyniosły efekty – jesienią trawa prezentowała się już jako tako. Mieliśmy nadzieję, że następnej wiosny będzie wyglądała co najmniej przyzwoicie. I tak, jak nasi sąsiedzi, będziemy cieszyć się widokiem soczystej, równiutkiej zieleni… Ale wtedy na naszej posesji zamieszkały psy. Od razu chcę zaznaczyć, że oboje z mężem mamy bzika na punkcie zwierząt. Obiecaliśmy sobie, że jak już zadomowimy się na wsi, to weźmiemy ze schroniska jakiegoś kundelka. Z jednego zrobiły się trzy, bo nie mieliśmy serca zostawić w boksie kolegów tego, którego sobie upatrzyliśmy. Zwłaszcza że zwierzaki wyglądały na zaprzyjaźnione i zżyte.

Psy od razu bardzo nas pokochały. Chodziły za nami krok w krok. Czujne, wdzięczne za okazane serce, gotowe spełnić każde nasze życzenie. Nie lubiły, kiedy byliśmy smutni lub coś nas wkurzało. Starały się wtedy nas rozśmieszyć lub usunąć przyczynę naszego zdenerwowania. Ot, choćby ta historia z sąsiadem z naprzeciwka... Gdy się budował, nie zrobił przed swoją bramą zatoczki na samochód. Bo mu kilku metrów działki było szkoda. A że nie chciało mu się za każdym razem wjeżdżać na posesję, zaczął, niby przypadkiem i na chwilę, zostawiać auto w naszej zatoczce. Nie jesteśmy konfliktowi, więc tylko prosiliśmy, by nie blokował nam miejsca. Przepraszał, obiecywał poprawę i dalej robił swoje. Sprawę załatwiły dopiero psy. Jak któregoś dnia wypadły przez furtkę, jak go osaczyły, obszczekały, obsikały mu opony w samochodzie, zrozumiał i zmądrzał. Od tamtej pory omija naszą zatoczkę z daleka.

Podobnie było z trawnikiem

Rzeczywiście przez kilka pierwszych dni wiosny prezentował się całkiem przyzwoicie. Ale potem krety obudziły się z zimowego snu i nasza działka w ciągu jednej nocy pokryła się dziesiątkiem niezbyt dekoracyjnych kopczyków. Mój mąż na ten widok omal zawału nie dostał.

– Cholery jedne! Nie mogą kopać sobie trochę dalej, w lesie? Cała robota na nic – zdenerwował się.

Wziął łopatę i zaczął wyrównywać ziemię. Klął przy tym okropnie, bo na miejscu jednego zlikwidowanego kopczyka wyrastały dwa nowe. Po trzech godzinach ledwie trzymał się na nogach ze zmęczenia.

– O Boże, co ja bym dał, żeby ktoś rozprawił się z tymi kretami – westchnął, gdy usiadł na tarasie, żeby chwilę odpocząć.

Psy przysłuchiwały się temu z wielką uwagą... Następnego dnia rankiem mój mąż wyszedł do ogrodu, by dalej zakopywać krecie kopczyki. Zostałam w łóżku, bo była niedziela i mogłam sobie pozwolić na dłuższe wylegiwanie się.

O rany boskie, co tutaj się stało! – usłyszałam nagle rozpaczliwe wołanie męża.

Zerwałam się z łóżka i jak szalona pobiegłam na dół. To, co zobaczyłam, wprawiło mnie w całkowite osłupienie. Kopczyki na trawniku zamieniły się w dziury. Każda mniej więcej półmetrowej głębokości. Na dodatek – na tarasie leżało chyba z osiem kretów! Martwych! Psy, z łapami czarnymi od ziemi machały ogonami, szczerzyły zęby w uśmiechu i patrzyły znacząco to na krety, to na męża. Tak, jakby domagały się pochwały.

– No co się denerwujesz, chciałeś, żeby ktoś rozprawił się z kretami, to masz. Trzeba było głośno nic nie mówić. Masz za długi jęzor – powiedziałam.

A potem pogłaskałam psy. Zamachały energiczniej ogonami, polizały mnie po dłoniach, a potem zwinęły się w kłębki na tarasie i usnęły. Nie ma się czemu dziwić, wszak przez całą noc ciężko pracowały… Teraz chyba rozumiecie naszą niechęć do grzebania w ziemi. To syzyfowa praca. Naszym kochanym pieskom walka z kretami weszła bowiem w krew. Kopią jak najęte od wczesnej wiosny do jesieni. A jak kretów zabraknie, to zajmują się nornicami. W efekcie nasz trawnik przypomina pokrytą kraterami powierzchnię księżyca. Pogodziliśmy się z tym. Ot, hodujemy sobie wokół kilka krzaczków niewymagających skomplikowanej pielęgnacji i odpornych na psie siusianie. Oczywiście moglibyśmy załatwić sprawę tak, jak radzili nam sąsiedzi. Zamknąć psiaki w kojcu albo przypiąć na łańcuchy. Mowy nie ma! Nie po to uwolniliśmy je ze schroniskowej klatki, żeby je teraz więzić. Niech sobie biegają, kopią… A my? Jak chcemy posiedzieć na pięknym trawniku, to idziemy do sąsiadów. 

Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”

Redakcja poleca

REKLAMA