„Wkraczałam w jesień życia i kompletnie mnie to dołowało. Pewien rudzielec przyszedł mi z pomocą i rozbudził we mnie pasję”

Kobieta, która szyje na maszynie fot. iStock by GettyImages, Olga Rolenko
„Gdy ostatnia z córek opuściła nasz dom, moje życie nieoczekiwanie straciło niemal cały sens. Nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca i popadałam w coraz większy marazm. Z pomocą przyszła mi Karolina – przyjaciółka najstarszej córki oraz… dom dziecka”.
/ 03.10.2023 12:30
Kobieta, która szyje na maszynie fot. iStock by GettyImages, Olga Rolenko

Gdy Kamila oznajmiła, że ona również chce – podobnie jak siostry – studiować w Krakowie, nie sądziłam, że tyle zmieni się w moim świecie. Po trzydziestu latach od narodzin najstarszej Kornelii nagle dom miał opustoszeć, czy jednak przez wszystkie te lata nie marzyłam o chwili spokoju?

O Kamilę nie musiałam się martwić. Nela i Kasia po studiach pozostały w Krakowie, więc wiedziałam, że będą mieć baczenie na młodszą siostrę, a i ja z Markiem nie mieliśmy aż tak daleko do stolicy Małopolski, aby ich od czasu do czasu nie odwiedzić.

Teraz sobie odpocznę

Moja pewność siebie została delikatnie zachwiana już w pierwszych dniach po odjeździe Kamili. Początkowo jednak dusiłam nieprzyjemne uczucie niepokoju. Powtarzałam sobie, że oto nadszedł czas tylko dla mnie i Marka. Będę mogła zająć się sobą, może zacznę w końcu uczyć się angielskiego, odnowię relacje z dawnymi znajomymi.

Przekonywałam samą siebie, że będzie dobrze, ale z dnia na dzień sama coraz mniej w to wierzyłam. Nie minęło wiele czasu, a uświadomiłam sobie, że dziewczęta były całym moim światem. Owszem, nie zawsze byłam idealną matką i każda z nich potrafiła mnie zirytować, ale bez nich nie potrafiłam funkcjonować.

– Może poszukaj pracy? – pierwsza ruszyła na pomoc moja mama, mistrzyni dobrych rad.

Doskonały pomysł, niestety nie przepracowałam zawodowo ani jednego dnia. Zaraz po maturze planowałam studia pedagogiczne, ale nasza znajomość z Markiem nabrała rumieńców i na świat przyszła Kornelia. Ja po trudnym porodzie nigdy nie pozbyłam się problemów z kręgosłupem, Nela zaś okazała się alergiczką, uczuloną niemal na wszystko. Przez pierwsze lata opcją nie było nie tylko wysłanie jej do żłobka albo przedszkola, ale nawet zjedzenie obiadu na mieście.

Marek już wtedy dobrze zarabiał, więc moje pozostanie z małą w domu, wydało nam się najlepszym rozwiązaniem. Potem gdy pojawiła się Kasia, również nie zdecydowałam się na pracę zawodową, a gdy nieoczekiwanie okazało się, że jestem w trzeciej ciąży, zawód mamy na cały etat, wydawał się już jedynym, co mnie mogło czekać.

Nie narzekałam na to, że prowadziłam dom i spędzałam czas z dziećmi. Prawdą jest jednak to, że nie miałam wyuczonego zawodu, miałam wadę kręgosłupa i dobiegałam pięćdziesiątki. Nie byłam idealnym kandydatem na pracownika i pierwsze próby zainteresowania rekruterów moją osobą dobitnie to potwierdziły.

Propozycja...

Z tygodnia na tydzień było coraz gorzej. Każda odmowa z potencjalnego miejsca pracy podcinała mi skrzydła i sprawiała, że czułam się okropnie. Zamykałam się w sobie i starałam się nie pokazywać tego, jak jest mi źle. Zawsze byłam jednak pogodna i energiczna, więc nie byłam w stanie oszukać najbliższych.

Mój poziom aktorstwa był mizerny, bo w pewnym momencie sama Kamila zaproponowała, że postara się wracać do domu na każdy weekend. Oczywiście, kategorycznie odmówiłam, ale nie umiałam udawać, że jestem szczęśliwa.

Nie wiem, gdzie by mnie to wszystko zaprowadziło, gdyby nie wizyta Karoliny – serdecznej przyjaciółki Neli, która przez lata była dla mnie i Marka niczym czwarta córka. Karola, z burzą rudych włosów wymykających się każdej gumce, wpadała czasem na kawę, choć Nela od lat nie mieszkała z nami. Teraz jednak nie ukrywała, że to nie jest po prostu grzecznościowa wizyta.

– Ciocia, mam sprawę – zaczęła. – Przyda mi się cioci pomoc, a cioci przyda się moja.

Był to dziwny wstęp, ale byłam gotowa zrobić dla Karoliny naprawdę wiele. Niejednokrotnie kryłam ją przed jej dość konserwatywnymi rodzicami i pomagałam wyplątać się z drobnych tarapatów. Oczywiście, Karola od dawna była już dorosła, cieszyłam się jednak, że nadal szuka u mnie pomocy.

– Nela wspominała, że teraz ciocia ma trochę więcej czasu, bo czarna owca rodziny poszła studiować.

– To Kornelia jest czarną owcą – wzięłam w obronę najmłodszą z córek, znacznie mniej buntowniczą niż jej starsze siostry. – Ale to prawda. Czasu mam jakby więcej.

– Super, bo przyda mi się ciocia jako wolontariuszka w domu dziecka.

Zamurowało mnie.

– Karolino, nie mam żadnych kompetencji do opiekowania się dziećmi innymi niż te moje kapucynki i czasami ty – zaczęłam ostrożnie, ale Karolina natychmiast mi przerwała.

– No rozumie się. To nie są czasy, w których dziećmi muszą się zajmować osoby z ulicy. Każde dziecko ma prawo do opieki ze strony osób przeszkolonych do tego. To dom dziecka, a nie jakaś ochronka z dziewiętnastego wieku. Mi chodzi o szycie.

– O szycie?

W domu, w którym królują trzy dziewczynki i zapracowany mąż, niełatwo jest rozwijać pasje. Jeśli jednak miałabym wskazać taką, która zawsze mi towarzyszyła i skutecznie poprawiała humor bez względu na okoliczności, byłoby to szycie. Interesowałam się nim już jako nastolatka i z czasem stałam się w tym dość dobra. Gdy Nela wychodziła za mąż przed trzema laty, sama szyłam jej suknię do ślubu. Nadal nie wiedziałam jednak, co szycie ma wspólnego z domem dziecka.

– No jak to co? Chciałabym, żeby ciocia uczyła szyć moje dziewczynki. To znaczy dziewczynki, z domu dziecka.

Karolina pracowała jako psycholog w jednej z prywatnych szkół, przypomniałam sobie jednak, że od niedawna dorabiała też w domu dziecka, w którym dostała pracę na pół etatu. Jej wielkim marzeniem było napisanie i obronienie doktoratu i niejasno przypominałam sobie, że praca miała dotyczyć procesu adopcyjnego.

– Karola, to dla mnie zaszczyt, ale przypominam ci, że nie nauczyłam szyć żadnej z moich własnych córek! Kamila nie umie nawet poprowadzić prostego ściegu.

– To nie jest problem – Karolina miała odpowiedź na wszystko. – Moja mama jest chemikiem, a to z chemii wiecznie groziło mi wywalenie z liceum. Rodzice nie powinni nawet próbować uczyć własnych dzieci. To nie ma sensu. Cudze to co innego, a moim dziewczynkom przyda się taka praktyczna umiejętność. No i trochę wolnego czasu do zorganizowania.

Nowe wyzwania

Niczego Karolinie nie obiecałam, ale zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy niepowodzenie związane z nauką własnych córek skreśla mnie jako nauczycielkę-wolontariuszkę. Może przyjaciółka Neli miała rację?

Moja mama jest księgową, a ja zawsze miałam awersję do słupków i liczb. Zaczęłam myśleć nie tylko o samym wolontariacie, ale i o tym, jak mogłaby wyglądać taka nauka. Każdy chce zdobyć jak najszybciej praktyczne umiejętności, ale bez podstaw i treningu nie uszyje się sukienki na studniówkę.

Jak można przekazać wiedzę, zachęcić do ćwiczeń, a jednocześnie nie zniechęcić do pracy? Szukając inspiracji, przeglądałam media społecznościowe, oglądałam filmy, zapisałam się nawet do lokalnej grupy dla domorosłych krawcowych, żeby podpytać inne kobiety o metodykę pracy.

I nim się zorientowałam, byłam pochłonięta czymś innym niż tęsknota za córkami.

Pierwsze spotkanie z dziewczynkami było z mojej perspektywy katastrofą. Prawie mdlałam ze stresu, a i one nie wyglądały na przekonane do idei szycia i do mnie. Gdyby nie obecność Karoliny pewnie bym uciekła. Byłam przekonana, że na kolejne zajęcia nikt nie przyjdzie i przygotowując pierwsze ćwiczenia, praktyczne robiłam to bez przekonania. Byłam zaskoczona, że cztery nastolatki postanowiły dać mi szansę.

Dzieliłam spotkania na dwie części. Uczyłam podstaw i wymagałam treningu, ale pozwoliłam też dziewczynom wybrać swój pierwszy własny projekt i w drugiej części zajęć pracowałyśmy nad ich nowymi ubraniami. Na początku szyłam głównie ja, pokazując im bardziej zaawansowane sztuczki. Z czasem jednak i one nieśmiało dołączały, żeby sprawdzić, ile się już nauczyły. W pewnym momencie moja czwórka zmieniła się najpierw w szóstkę, a potem w dziesiątkę. Musiałam podzielić rozrastającą się grupę na dwie, bo w zajęcia wdawał się chaos.

W pewnym momencie zaczęłam się obawiać, że Marek zirytuje się, gdy odkryje, jak duża część jego wypłaty idzie na igły, nitki, naparstki i materiały. Nim jednak to nastąpiło, z pomocą przyszły moje nowe znajome z lokalnej grupy dla krawcowych. Zaproponowały niewielką składkę na potrzebne mi materiały, a ponieważ było ich sporo, niewielkie datki zmieniły się w znaczącą kwotę.

Dziś dziewczynki (i chłopcy, bo mam też kilku rodzynków w moich grupach) mogą uczyć się nie tylko szycia. Laura – młoda dziewczyna poznana dzięki grupie dla krawcowych – prowadzi zajęcia z robienia na drutach. Sama na nie chodzę, choć młodzież już dawno mnie przegoniła i czasem daje mi rady, jak zrobić coś lepiej.

Oczywiście, nadal tęsknię za dziewczynami i po cichu marze, że może chociaż Kamila wróci do nas po studiach. Jest mi jednak zdecydowanie lepiej i jeśli pójdzie drogą sióstr, będę w stanie się z tym pogodzić.

Czytaj także:
„Miałam życie jak w Madrycie. Czar prysł gdy się okazało, że mój mąż to powiatowy Casanova, który brał, co chciał”
„Nowa koleżanka w pracy się panoszy i myśli, że długie nogi wystarczą zamiast kompetencji. Nawet szef ślini się na jej widok”
„Rodzina chciała mnie wykolegować z interesu, a potem błagała o wybaczenie. Teraz zamiast zięcia mają wzdęcia”

Redakcja poleca

REKLAMA