„Wolę mniej zarabiać, ale mieć czas dla rodziny. Żona jest tym zniesmaczona i każe mi harować na nowe wydatki”

Czepiałam się męża o wszystko fot. Adobe Stock, Lightfield Studios
„Aneta, gdy usłyszała, co chcę zrobić, zagroziła rozwodem. Bo nawet na tym podwójnym etacie zarobię mniej niż w agencji, ale nie można się zaharowywać tylko po to, by zapewnić rodzinie wyższy standard. Chyba lepiej będzie, gdy zarobię mniej, ale za to więcej czasu spędzę z nimi. Czy nie wszystkie żony marzą o obecnym mężu i ojcu dla dzieci?”.
/ 10.05.2023 10:30
Czepiałam się męża o wszystko fot. Adobe Stock, Lightfield Studios

– Dzwonił Łukasz – oznajmiła mi żona po powrocie z pracy. – Chce się spotkać i pogadać…

– Jeśli ma jakieś zlecenie dla mojej drukarni, może do mnie po prostu wpaść i pogadać.

– Nie, to nie zlecenie. Ma dla ciebie propozycję pracy…

Zesztywniałem, nie wiedząc, jak mam zareagować na słowa żony. W końcu wydukałem z siebie niewyraźne:

– Aha…

– Aha? – zdenerwowała się żona. – Tylko tyle? Myślałam, że się bardziej ucieszysz, że mój brat ma dla ciebie propozycję.

– Radość zachowam na czas, jak już się dowiem, jaka to propozycja.

– Na pewno lepiej płatna niż bycie kustoszem w muzeum drukarstwa!

Tu na pewno Aneta miała rację

W zasadzie każde miejsce oferowało wyższe wynagrodzenie od mojego obecnego pracodawcy. Ale też żadne inne nie było mi w stanie dać tego, co dawało muzeum drukarstwa. Ciszy, spokoju, pracy bez pośpiechu, przyjemności obcowania z historią i pokazywania jej innym. Była to praca jak z marzeń. No, prawie jak z marzeń, bo pensja pochodziła raczej z koszmarnego snu. Po raz pierwszy zetknąłem się z muzeum dziesięć lat temu. Pracowałem wtedy w agencji reklamowej, zajmowałem się koordynacją tzw. „printu”. Czyli produkcją ulotek, plakatów, folderów i tym podobnych. Jeden z klientów zażyczył sobie, aby jego katalog reklamowy był zrealizowany starą metodą drukarską, na specjalnym, ozdobnym papierze. Pamiętam, że próbowaliśmy go do tego zniechęcić, mówiąc, że taki sam efekt da współczesny druk, który będzie dużo tańszy. Ale klient się uparł i nawet powiedział, że słyszał o takim miejscu, gdzie można coś takiego zrobić. Było to właśnie muzeum drukarstwa. Słowo „muzeum” było tu użyte trochę na wyrost, bo był to tak naprawdę oddział drukarstwa podległy pod miejskie muzeum. Cały ten oddział mieścił się w sześciu niewielkich izbach, które dawniej były zajmowane przez jedną z najstarszych drukarni w naszym mieście. Ale rzeczywiście zbiory były tu interesujące. A co najważniejsze, dzięki staraniom pana Kazimierza, ówczesnego kustosza, wszystkie one były na chodzie. Od maszyny drukarskiej z początku dziewiętnastego wieku po powielacz z czasów stanu wojennego, na którym pan Kazimierz drukował niegdyś podziemną prasę. Kiedy poszedłem do niego z zamówieniem na katalog, wysłuchał mnie uważnie, ale w końcu rozłożył ręce.

– Niestety, nie dam rady.

Tyle pan ma zamówień?

– E, nie… Drukuję rzadko, w końcu to muzeum, czasem tylko dla miasta jakiś plakat… Po prostu sam nie dam rady tego zrobić, przydałby mi się pomocnik.

– Dobrze, proszę zatrudnić swojego pomocnika.

– Kiedy ja nie mam takiego, bo mi na co dzień nie jest potrzebny. Czasem, jak ktoś chce sobie coś wydrukować, to go przyuczę w ramach warsztatów. Ale z nikim nie mam na stałe kontaktu.

– To co ja mam zrobić?

Jak pan chce, mogę pana przyuczyć. We dwóch damy radę…

– Proszę pana, ja mam tyle pracy, że ledwo się z dziećmi widuję! Jakbym tu z panem pracował, toby mnie w ogóle przestały poznawać!

– Rozumiem, ale nic nie poradzę – rozłożył bezradnie ręce pan Kazimierz.

Myślałem, że na tym się skończy nasza znajomość

Zrelacjonowałem tylko szefowi moją rozmowę z panem Kazimierzem i chciałem już biec do dalszych obowiązków, kiedy on zupełnie niespodziewanie powiedział, że jeśli ta cała nauka i druk zajmie mi nie więcej niż dwa dni, to on mi da na tę okoliczność ekstra urlop. Okazało się, że ten klient ma dla naszej agencji większe zlecenie, a poza tym ktoś jeszcze zainteresował się tego typu usługą. Dlatego szef postanowił w to zainwestować moje dwa dni nauki. W ten sposób zacząłem poznawać stare techniki druku. I przyznaję, że od razu wsiąkłem w tę robotę. Pan Kazimierz był świetnym nauczycielem, wspaniale opowiadał. Przeszedłem kurs w zecerni, obsługi maszyn i korekty. Nie ukrywam, że zacząłem z czasem trochę wykorzystywać fakt, że agencja miała zlecenia na taki specyficzny druk. Mówiłem wtedy szefowi, że pan Kazimierz sobie beze mnie nie poradzi i muszę mu pomóc. Wtedy z prawdziwą przyjemnością biegłem do muzeum, wkładałem drukarski fartuch pachnący smarem i zabierałem się do pracy.

Sam się przy tym dziwiłem, skąd się u mnie wzięła ta pasja. Przecież bywałem, w związku ze swoją pracą niejednokrotnie w nowoczesnych drukarniach i nie wywierały one na mnie żadnego wrażenia. Były jakieś takie bezosobowe. Tam tylko dwóch panów zakładało na maszynę ogromną bele papieru, a drukarz wciskał dwa guziczki. A potem z ogromnym hukiem gotowy produkt wyskakiwał na odbiornik. Tu zaś praca odbywała się niemal w kompletnej ciszy. Owszem, pewnie w starych drukarniach też panował hałas. Ale teraz w muzeum pracowała najwyżej jedna maszyna, bez problemu więc mogłem rozmawiać w tym czasie z panem Kazimierzem. Ten kilkuletni okres naszej sielankowej współpracy zakończył kryzys. Moją agencję kupiła większa, która już zatrudniała swojego „print menagera”. Wylądowałem na bruku. Próbował mi pomóc brat mojej żony, Łukasz, który też pracował w branży reklamowej. Ale czasy były wyjątkowo ciężkie i nic dla mnie nie znalazł. Na koniec swojej pracy poszedłem się pożegnać z panem Kazimierzem.

Uśmiechnął się kwaśno

– No to obaj tracimy w jednej chwili robotę.

– Zwalniają pana?!

– Nie, ale lata już swoje mam i siły nie te. Czas na emeryturę...

To kto tu teraz będzie kustoszem?

– Mam przyuczyć kogoś z muzeum miejskiego do oprowadzania wycieczek…

– No ale maszyny… Przecież trzeba je konserwować… No i uczyć innych drukowania…

– Nikomu to już niepotrzebne… Wszyscy, którzy to umieli robić, są już albo na emeryturze albo tuż przed. A nikt młody tu nie przyjdzie pracować za te grosze…

– Szkoda, że ja nie potrafię opowiadać tak, jak pan. Chętnie bym nawet za te grosze popracował, bo żadnych perspektyw nie mam…

Pan Kazimierz, zanim zdążyłem coś powiedzieć, zadzwonił już do dyrektora muzeum miejskiego z informacją, że ma świetną osobę na swoje miejsce. O dziwo, dyrektor zareagował entuzjastycznie na moją kandydaturę. Choć pewnie najbardziej był zadowolony z tego, że zgodziłem się pracować za grosze. Tym faktem nie była zachwycona moja żona. Doceniała jednak, że nie siedzę z założonymi rękami. Nie bez znaczenia było też to, że zacząłem wracać punktualnie do domu, odbierać dzieci ze szkoły, robić zakupy. Dawniej, przy moim trybie pracy w agencji, nie było to możliwe. Nowa praca szalenie mi się podobała. Zbawienny dla mnie okazał się brak pośpiechu i stresu, jaki towarzyszył mi codziennie w agencji. Zacząłem spokojnie sypiać, a każdego ranka przy śniadaniu z radością myślałem o tym, że najdalej za godzinę znajdę się wśród moich maszyn drukarskich.

Niestety praca w muzeum odbijała się na naszym domowym budżecie. Dlatego Aneta naciskała, abym znalazł sobie lepiej płatne zajęcie. Wysyłam więc CV w różne miejsca i nawet chodziłem na rozmowy. Zwykle jednak na przeszkodzie stawały moje wymagania finansowe. Uznawałem bowiem, że jeśli mam porzucić ukochane zajęcie, to muszę za to dostać godziwą rekompensatę. A może ja, tak naprawdę, wcale nie chciałem zmieniać pracy? W każdym razie żona była poważnie zaniepokojona moim długotrwałym brakiem sukcesu w poszukiwaniu lepiej płatnego zajęcia i dlatego postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Jeszcze raz poprosiła o pomoc swojego brata Łukasza, który tym razem najwyraźniej coś dla mnie miał. W tym wypadku nie mogłem już śrubować wynagrodzenia…

Spotkałem się z Łukaszem

Rozmowa była krótka i konkretna. Znajoma agencja poszukuje print menagera, na dzień dobry daje cztery razy tyle, ile mam w muzeum drukarstwa. Chętnych mają aż nadto, ale mój szwagier rozmawiał już z szefem agencji i opowiedział mu, gdzie obecnie pracuję. Facet był zachwycony i uznał, że kogoś takiego mu właśnie potrzeba. Będę musiał tylko założyć działalność gospodarczą, bo on nie uznaje umów o prace. Jak powiedział Łukasz, jeśli tylko nie zbłaźnię się na rozmowie kwalifikacyjnej, to robotę mam w kieszeni. Oczywiście, nie miałem zamiaru robić z siebie idioty, ale miałem cichą nadzieję, że nie spodobam się mojemu ewentualnemu pracodawcy. Niestety rozmowa była miła i zakończyła się ofertą pracy, którą... przyjąłem. Aneta chciała nawet, żebym już nie pracował w starej firmie, tylko od razu złożył wypowiedzenie i wziął zaległy urlop. A potem marzył się jej wyjazd w ciepłe kraje, żeby uczcić mój sukces. Wykręciłem się poczuciem obowiązku i tym, że muszę zakończyć kilka prac. Tak naprawdę jednak, chciałem zwyczajnie popracować jeszcze przez kilka tygodni…

Dyrektor miejskiego muzeum przyjął moje wypowiedzenie ze smutkiem, ale i ze zrozumieniem. Proponował nawet, że znajdzie dla mnie ćwierć etatu, żebym czasem wpadał nasmarować stare maszyny i wydrukować coś niewielkiego, żeby sprzęt całkiem nie pordzewiał. Musiałem jednak odmówić. Zbyt dobrze znałem realia pracy w agencji, żeby nie wiedzieć, że teraz na nic już nie będę miał czasu. Nie myliłem się. Od razu wpadłem w kierat, którego nie znałem od czterech lat. Ale wtedy byłem trzydziestokilkulatkiem, miałem więcej sił. Teraz zaś, dobijając do czterdziestki, po prostu nie wyrabiałem. Dobrze chociaż, że nasze dzieci już dorosły i mogły się samodzielnie poruszać do i ze szkoły, a nawet czasem zrobić jakieś zakupy. Ale znów traciłem z nimi kontakt, a wchodziły akurat w trudny wiek dorastania. Pewnego dnia wezwał mnie szef i powiedział, że pewien hotel chce zamówić oryginalnie wydrukowany folder. I czy w związku z tym nie mógłbym wykorzystać kontaktów w mojej poprzedniej pracy. Powiedziałem, że sprawdzę, ale uprzedziłem, że szanse na to są małe, bo chyba nikogo tam po mnie nie zatrudniono i nie wiadomo, czy maszyny są na chodzie…

Słowa „chyba” użyłem nieprzypadkowo

Od kiedy przestałem pracować w muzeum drukarstwa, nie byłem tam ani razu. Nie potrafiłem się przełamać, żeby pójść obejrzeć stare kąty nawet jako turysta. I być może, gdyby nie polecenie szefa, nigdy bym tego nie zrobił. W dniu, w którym tam przyszedłem, oprowadzającym był sam dyrektor. A ja byłem jedynym zwiedzającym. Jak mi powiedział były szef, od czasu, kiedy odszedłem i przestali urządzać warsztaty starych technik drukarstwa, liczba zainteresowanych muzeum spadła. Prawie się popłakałem, jak zobaczyłem maszyny. Z zewnątrz wyglądały nieźle, ale niesmarowane przestały się nadawać do użytku. Nie było mowy o tym, żeby cokolwiek na nich wydrukować, bo najpierw musiałbym poświęcić kilka dni na ich rozruch.

– I pomyśleć, że to wszystko przez głupie przepisy – westchnął dyrektor.

– Jak to?

– No, pan to przecież robił wszystko sam. Warsztaty, serwis maszyn, oprowadzanie wycieczek i działalność komercyjna. Ja na to wszystko miałem w budżecie po pół etatu, a jakby te wszystkie obowiązki zebrać, to miałby pan podwójny etat i pensja by z tego lepsza była. Ale formalnie nie mogłem tego zrobić.

– A firmie może pan dać te pieniądze? Bo wie pan, ja mam teraz działalność poligraficzną…

Aneta, gdy usłyszała, co chcę zrobić, zagroziła rozwodem. Bo nawet na tym „podwójnym etacie” zarobię dwa razy mniej niż w agencji. Ale gdy zobaczyłem te umierające maszyny i pomyślałem o moim codziennym kieracie, stwierdziłem, że tak dalej być nie może. Nie można się zaharowywać tylko po to, by zapewnić rodzinie wyższy standard. Dla rodziny lepiej będzie, gdy zarobię mniej, ale za to więcej czasu spędzę z nimi. Dlatego już postanowione – wracam do muzeum!

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA