Wiem, że śmierć już mnie zauważyła. A może sama ją przywołałam swoją tęsknotą za mężem? Ale nie boję się. Tutaj nic już mnie nie trzyma.
Tego dnia postawiłam przed Edziem talerz z kolacją – kotlety mielone oraz sałata z winegretem – usiadłam na przeciwko niego i powiedziałam:
– Obiecałeś mi wesele. Widelec z kawałkiem mięsa zatrzymał się w połowie drogi do ust. Edzio spojrzał na mnie zdumiony.
– O czym ty mówisz, kobieto? To „kobieto” dorzucał zawsze, kiedy był wytrącony z równowagi, zdumiony lub zirytowany. To chyba jakiś atawizm z czasów, gdy kobiety uważano za lepsze od owcy tylko dlatego, że umiały gotować.
Nie, mój mąż nigdy nie był męskim szowinistą, kochał mnie, szanował, ale od czasu do czasu wyłaziła z niego ta podskórna chęć uważania się za kogoś lepszego tylko dlatego, że nosił spodnie. Co mnie zawsze rozbrajało.
– Kiedy braliśmy ślub, obiecałeś, że będziemy mieli prawdziwe wesele.
– Kobieto! Pięćdziesiąt lat temu!
– No właśnie, pięćdziesiąt lat, i nic. A ponoć zawsze dotrzymujesz danego słowa – wypomniałam mu.
Edzio wyglądał na wstrząśniętego
Z uniesionego widelca spadł kawałek mielonego i pacnął na talerz. A mówiłam najprawdziwszą prawdę. Gdy pobieraliśmy się pięćdziesiąt lat temu, nie mieliśmy pieniędzy, by nawet zaprosić najbliższych przyjaciół na obiad. To były wczesne lata sześćdziesiąte, ja miałam lat dwadzieścia, on dwadzieścia sześć.
Rodzice Edka zginęli podczas okupacji, wychowywała go babcia, która w czasie naszego ślubu miała już silną sklerozę (teraz pewnie zdiagnozowano by Alzheimera, patrząc po objawach). Edek się nią opiekował. Mieszkali w dwupokojowym mieszkaniu w dzielnicy robotniczej Wrocławia.
Moi rodzice żyli na wsi na Podlasiu i mieli mniej ode mnie. A ja prawie nic – mieszkałam na stancji w zamian za pomoc dwóm staruszkom i studiowałam wychowanie przedszkolne. Pracowałam też na ćwierć etatu jako pomoc w przedszkolu.
Nigdy nam się nie przelewało
Kiedy Edek poprosił mnie o rękę, a ja się zgodziłam, to powiedział, cytuję: „Teraz nie mamy pieniędzy, ale obiecuję ci, że kiedy będzie lepiej, urządzimy weselisko, jak się patrzy”. Przez następne pięćdziesiąt lat jednak zawsze było coś pilniejszego od wesela. Najpierw pierwsze dziecko, potem drugie. Trzeba było wymienić rozpadające się meble.
Zrobić pomnik dla babci Edka, która w końcu zmarła (co, przyznam, odczuliśmy jako wielką ulgę). Wyjechać z Jasiem i Danusią na wczasy. Kupić telewizor. Co tutaj zresztą będę mówić…
Ja byłam przedszkolanką, Edek technikiem budowlanym, więc nie przelewało się nam nigdy. I zawsze było coś ważniejszego. Kiedyś dzieciom trzeba było pomóc, teraz wnukom, a mamy ich trójkę. Wnuki… Kiedyś się mówiło, że rodzice nie zawsze dobrze rozumieją się ze swoimi dziećmi, bo po prostu nie mają czasu, by dobrze je poznać. Pracują, by zapewnić im utrzymanie, wykształcenie.
No i sami też chcą coś od życia, nawet jeśli to tylko godzina na lekturę czy karty z przyjaciółmi. Albo po prostu sen. I że dopiero kiedy stają się dziadkami na emeryturze, mają okazję, by stać się dobrymi rodzicami… dla swoich wnuków. Nie wiem – ani ja, ani Edek nie możemy tej prawdy potwierdzić własnym doświadczeniem, podobno jednak tak jest. Albo bywa.
Przyznaję, kiedy wnuki były jeszcze małe, tak do 13 roku życia, jakoś się z nimi dogadywaliśmy. Bajki czytaliśmy, na spacery prowadzaliśmy. Ale im były starsze, to wpadały najczęściej po pieniądze – to Jacek, a niekiedy Monika.
Albo coś zjeść – to Tomuś. Chudy, jakby coś zżerało go od środka. W żaden sposób nie mógł się najeść. To jedyny syn Danusi, która czasem, mam wrażenie, specjalnie go do nas przysyłała, bo sama nie wyrabiała finansowo.
Jej mąż zbiesił się pewnego dnia i wyszedł po zapałki
Edek powiedział, że pewnie ruszył do puszczy amazońskiej naciąć drzewa, i do piekła po siarkę. Córka miała potem ze trzech potencjalnych kandydatów na męża, ale każdy uciekł przerażony odpowiedzialnością za solitera w ludzkiej skórze.
Tomuś właśnie kończy 20 lat i wciąż nie ma pomysłu na siebie. Janek ma dwoje dzieci – Monikę, która właśnie kończy studia oceanograficzne w Gdyni, i osiemnastoletniego Jacka. Ten, owszem, pomysł na siebie ma, tyle że chyba nie do końca przemyślany.
Nie zrozumcie mnie źle, kocham Jacusia jak wszystkie moje dzieci i wnuki, ale po prostu nie mam klapek na oczach.
Wracając do meritum: zawsze było coś ważnego, co wymagało dołożenia pieniędzy. Jednak w tym roku powiedziałam sobie – dosyć. Jak nie teraz, to kiedy? Mam 73 lata, Edek 79. Wiem, że mojego męża śmierć już zauważyła – widzę to w jego oczach, w drżeniu warg, w spowolnionych ruchach. Słyszę w oddechu.
Czasami mam wrażenie, że rankiem próbuje sobie przypomnieć powody, dla których musi wstać z łóżka. Bardzo go kocham, nawet po tylu latach, jest najlepszym prezentem, jaki otrzymałam od losu. I czuję w głębi siebie, że jeśli nie będziemy mieli wesela – choćby w formie uroczystego obiadu dla rodziny i tych resztek przyjaciół, jacy nam jeszcze zostali – umrę, bardzo tego żałując.
Więc powiedziałam Edkowi, że nie wywiązał się z obietnicy. Opuścił dłoń z widelcem, wyraz jego twarzy zmienił się. W oczach, takich już nieco wyblakłych, starczo załzawionych, pojawiło się to coś, co zawsze wywoływało we mnie falę ciepła wokół serca. Przypuszczam, że była to miłość…
– Mam lepszy pomysł, Jadziu – powiedział. – Pamiętasz ten amerykański film, który oglądaliśmy w zeszłym miesiącu? O tej parze staruszków, którzy zrobili sobie nie tylko drugie wesele, ale i drugi ślub?
– Odnowienie przyrzeczenia – moje serce zaczęło bić mocno. To było jeszcze lepsze!
– Tak. Jadziu, co ty na to? Potwierdzisz przed wszystkimi, że 50 lat temu dokonałaś dobrego wyboru? Prawie się popłakałam.
– Tak. A potem mogę nawet umrzeć – stwierdziłam.
– No no. Nie przede mną.
Decyzja zapadła
Ustaliliśmy, że całą imprezę urządzimy w pięknej restauracji z ogrodem. Nasz znajomy ksiądz przyjmie od nas odnowienie przyrzeczenia, a potem będzie obiad, Jacek zorganizuje muzykę.
Policzyliśmy, że będzie około 20 osób, i że wszystko kosztować nas będzie jakieś 7 tysięcy złotych. Wszystkie nasze oszczędności.
– No bo na co tu zbierać? – zapytał Edzio, kiedy sobie to wszystko policzyliśmy. – Dzieci sobie poradzą, a my… – wzruszył ramionami i popatrzył na mnie dziwnie; wtedy już wiedziałam, że on też czuje zbliżający się koniec.
Ustaliliśmy terminy. Przyszedł dzień, kiedy poszliśmy do banku, by wybrać pieniądze z konta. Następnego ranka, w sobotę, mieliśmy zapłacić za restaurację. Wróciliśmy z pieniędzmi do domu. Edzio włożył je do szuflady, w której zazwyczaj trzymaliśmy pieniądze na codzienne wydatki. I wtedy zadzwonił telefon. Odebrałam.
– Przepraszam panią – odezwał się jakiś młody, kobiecy głos. – Dzwonię z banku. Wzięli państwo z konta pieniądze, ale nie podpisali pewnego ważnego dokumentu. Gdybym mogła prosić o przyjście do oddziału, byłabym bardzo wdzięczna.
Czułam się zmęczona, bank nie był co prawda daleko, ale taki spacer dla nas to już niemal wyprawa. Zwłaszcza dla Edzika. – Pójdę sama – powiedziałam.
– Nie, może trzeba obu podpisów – stęknął i wstał z fotela. Poszliśmy. Doszliśmy do banku, idziemy do kasy, mówimy pani z okienka, w czym rzecz. A ona robi wielkie oczy.
– Ależ podpisali państwo wszystko, co trzeba. Inaczej nie wydałabym pieniędzy – oświadczyła. Tłumaczę, że dostałam telefon. Ale nikt z banku nie dzwonił!
Edzik pociągnął mnie za rękę. Był blady, na jego skroniach zauważyłam kropelki potu. To oznaczało, że jest bardzo wzburzony.
– Wracamy. – O czym myślisz? – spytałam.
– Ktoś nas tu obserwował i wiedział, że mamy gotówkę. Wyciągnął nas z domu, by okraść. Miałam jeszcze nadzieję, że Edek się mylił, bo drzwi mieszkania były zamknięte, żadnych śladów włamania.
Pierwsze, gdzie zajrzeliśmy w domu, to szuflada. Niestety, była pusta. Nie wierzyliśmy własnym oczom! Siedem tysięcy złotych zniknęło, wszystkie nasze oszczędności.
I pieniądze na życie w leżącym obok portfelu. A przecież jeszcze musieliśmy zapłacić za restaurację. I księdza. Myślałam, że dostanę ataku serca. Wezwaliśmy policję, zadzwoniliśmy do dzieci.
Nakrzyczały na nas, że bierzemy z banku gotówkę, zamiast robić przelewy.
– Przecież mówiłem tacie, że się tym zajmę – wkurzał się Janek. – Że powiem, co i jak, pójdę z wami do banku, złożymy zlecenie. Kto teraz za cokolwiek płaci gotówką?
– Ja – powiedział twardo Edzio.
Rzeczywiście, nowoczesna bankowość jakoś nigdy nie wzbudzała zaufania w moim mężu.
– No to ma tata, co chciał! Danusi udało się odkręcić sprawę z restauracją, mieliśmy tylko zapłacić koszty manipulacyjne, tysiąc złotych. Ratalnie, z emerytury. Ksiądz też okazał się chrześcijaninem. Następnego dnia przyszedł do nas dzielnicowy. Miał dziwną minę.
– Nie wiem, czy wiecie, ale pół roku temu spółdzielnia zamontowała kamery przy wejściu do budynku. Sprawdziliśmy nagrania z tego czasu, gdy nie było was w domu. Od razu ogarnęły mnie złe przeczucia.
Usiadłam przy stole i chwyciłam Edzia za rękę. Dzielnicowy postawił na stole laptop i włączył nagranie. Przez chwilę widzieliśmy wejście na klatkę, na górze pokazywany był czas. Zobaczyłam siebie i męża, jak powoli wychodzimy z bloku.
Krok za krokiem.
Mimo woli przyjrzałam się ruchom nas obojga. Kamera jakoś dziwnie wszystko wyostrza. Wydobywa na jaw to, co normalnie oku umyka. Patrzyłam na chód Edzia i ogarniało mnie przerażenie. To już niedługo… Zniknęliśmy z widoku.
Może dwie minuty później pojawili się oni – młoda dziewczyna i chłopak. Jacek.
Rozejrzeli się szybko, Jacek wbił kod do domofonu, który oczywiście znał, i weszli na klatkę. To zrozumiałe, że nie było śladów włamania. Wszystkie dzieci mają przecież klucze do naszego mieszkania. W razie gdyby… rozumiecie.
U Janka klucze wisiały zawsze w szafce w przedpokoju
– To niemożliwe – wyszeptał Edek. Ale obraz był bezlitosny. Kwadrans później nasz wnuk i dziewczyna wybiegli z klatki – oboje radośni jak skowronki. Dzielnicowy zdecydowanym ruchem zamknął klapę laptopa.
– To państwa wnuk. Teraz od państwa zależy, co będzie dalej. Moja rada? Powinien za to zapłacić. Bo to równia pochyła. Jeśli dziś jest w stanie okraść własnych dziadków, to do czego będzie zdolny jutro? To trzeba zatrzymać natychmiast.
Wieczorem pojechaliśmy do Janka, ojca Jacka. Był innego zdania. Kategorycznie zabronił nam oskarżać Jacka, kazał powiedzieć policji, że daliśmy mu te pieniądze.
– To wasz wnuk – powiedział ze złością. – Jeszcze dziecko. Macie wobec niego obowiązki.
– To prawda… – odparł Edek.
Wyrzekli się nas, nic nie zrozumieli
Wtedy wrócił Jacek – w nowej kurtce, w śnieżnobiałych adidasach. Na nasz widok stanął jak wryty, pobladł.
– Hej, dziadki! Co tam? – rzucił. No i wybuchła awantura. Jacek powiedział, że nie ma już naszych pieniędzy, był komuś coś winien. Oddał, kupił sobie też coś, czego potrzebował.
– Po co wam taka forsa? Wesele, ślub? Przecież wy zaraz się przekręcicie. A ja potrzebowałem ich bardziej! – oświadczył i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Edek wstał, wziął laskę. – Jadzia, wychodzimy.
– Tato! – odezwał się Janek niepewnym tonem. – Oddam wam te pieniądze. Wezmę pożyczkę.
Nie odezwaliśmy się już słowem, poszliśmy prosto na policję. Dzielnicowy miał rację. Jeśli teraz czegoś nie zrobimy, nasz najmłodszy wnuk nie będzie miał żadnych szans – dzisiaj kradzież, jutro dilerka albo coś gorszego.
A tak, może coś do niego dotrze. Niestety, dzieci tego nie zrozumiały, chociaż próbowaliśmy im wyjaśnić, że robimy to z miłości, nie z zemsty. Oboje obrazili się śmiertelnie.
Dwa miesiące później Edek zmarł we śnie
Trzymając mnie za rękę. Wiem, że i mnie śmierć już zauważyła. A może raczej to ja zwróciłam jej uwagę na siebie swoją tęsknotą za mężem… Ale nie boję się. Tu już nic mnie nie trzyma. Żałuję tylko tego, że nie miałam wesela.
Czytaj także:
„Wieloletnia przyjaźń skończyła się kłótnią przez sprzedaż auta. Okazało się, że w przyjaźni nie ma miejsca na biznesy”
„Zaszłam w ciążę w wieku 16 lat. Gdyby nie moja mama, Cecylki prawdopodobnie nie byłoby na świecie...”
„Myślałam, że syn sąsiadki jest rozpieszczony. Źle ich oceniłam. Okazało się, że od urodzenia jest poważnie chory”