Zanim cokolwiek wrzuci się do pralki, trzeba dokładnie obszukać kieszenie. Jeśli się tego nie zrobi, to może się okazać, że zniszczy się coś więcej niż kartkę z ważnym numerem telefonu.
Planowałyśmy z córką pojechać w sobotę na działkę. Owoce już dojrzały, szkoda byłoby ich nie pozbierać. Ale akurat w piątek wieczorem wnuk wrócił z obozu żeglarskiego, więc czekało ją trochę roboty.
– Mamo, zrobię tylko szybkie pranie, rozwieszę i dojadę do ciebie, dobrze? – powiedziała, rozpakowując rankiem plecak Olka. – Jabłka w tym roku tak pięknie obrodziły…
Gdy wróciłyśmy późnym popołudniem, już od progu widać, a raczej słychać było, że dzieje się coś niedobrego. Z kuchni dochodziły pokrzykiwania Olka, jego podniesiony głos słychać było w całym mieszkaniu.
– Mamo, uprałaś moje dżinsy – gdy weszłyśmy, młody wyciągnął w stronę Izy mokre jeszcze spodnie.
– No owszem, uprałam. Tak samo jak wszystko, co miałeś w plecaku – córka popatrzyła na niego trochę zdziwiona. – Dawno takich brudów nie widziałam, jak to, co…
– Ale w kieszeni miałem kartkę – przerwał jej Olek. – I teraz nic nie można odczytać – głową wskazał jakieś białe strzępy leżące na stole.
Popatrzyłyśmy obie po sobie zmieszane. Już miałam upomnieć córkę, że przecież zawsze trzeba kieszenie sprawdzać przed włożeniem brudów do prania, ale w tym momencie wtrącił się mój ślubny, Marek.
– Chłopak miał tam zapisany numer dziewczyny – powiedział to takim tonem, jakby oskarżał nas, nie wiem o jakie przestępstwo. – No i co teraz będzie, wielka miłość mu przejdzie koło nosa – zachichotał i poklepał Olku po ramieniu. – Nic się nie martw bracie, jak kocha, to sama się odezwie – w tym momencie, jakby sobie coś przypomniał, spojrzał na mnie spod oka. – A musisz wiedzieć, że w tym domu pranie spodni z pełnymi kieszeniami, to już tradycja. Babcia mi kiedyś całą wypłatę wyprała, jak wróciłem z szychty.
– Akurat, z szychty – obruszyłam się. – Z garażu, gdzie z Tadkiem mecz opijaliście! Poza tym to nie ja, a sam wrzuciłeś utytłane w błocie portki do Frani – machnęłam ręką.
– A szkoda gadać, same kłopoty tylko z tego waszego pijaństwa były. Dobrze przynajmniej, że cię wtedy milicja w areszcie nie zamknęła…
Dziadek snuł opowieść
Chyba w złą godzinę wypowiedziałam te słowa, bo Olek, wykazując już całkowity brak zainteresowania upraną kartką, przysiadł przy dziadku. Wiedziałam, że teraz to nie obejdzie się bez dłuższej opowieści. Nasz dorastający wnuk był bowiem szczególnie łasy na bardziej pikantne szczegóły z życia swojej rodziny.
– To policja cię chciała zamknąć? – wpatrzył się w Marka ciekawie. – Opowiadaj, to mnie interesuje.
– Wtedy to była milicja i nie mnie chcieli zamknąć, tylko mojego kumpla z familoka, jak jeszcze na kopalni robiliśmy i na górniczej kolonii mieszkaliśmy – odparł mój mąż.
– A kogo po komisariatach ciągali, co? – zaśmiałam się ironicznie. – Wstydu się tylko przed kumami najadłam przez ciebie. W sklepie, jak płaciłam, to pod światło na pieniądze patrzyli – uśmiechnęłam się na tamto wspomnienie. – Ty wiesz, Olek, że twojego dziadka to na całej naszej kolonii za fałszerza pieniędzy mieli?
– O rany – jęknął Olek. – Naprawdę kasę fałszowałeś?
– A zawracanie głowy tylko, wszystko przez te baby – mój chłop popatrzył na mnie gniewnie. – A ty jeszcze dzieciakowi wciskaj te głupoty do głowy. Na stare lata mi to potrzebne – podniósł się i wyraźnie obrażony wyszedł z kuchni.
Ale nasz wnuk był upartym młodzieniaszkiem i tak łatwo nie odpuścił. Zaczęłam więc opowiadać mu tę starą pocieszną historię, która tyle zamieszania wprowadziła swego czasu w nasze spokojne życie.
A wszystko przez to, że drużyna piłkarska kopalni, w której robili Marek i sąsiad mieszkający w familoku nad nami, Tadeusz, wygrała jakieś tam okręgowe finały. No więc chłopy, po meczu, jakby im te parę kufli piwska w barze nie wystarczyły, poszli jeszcze potem do garażu i poprawili sobie bimbrem, który ten nasz sąsiad pędził w swojej komórce.
Wtedy, przed laty, w przykopalnianych familokach, czyli czymś w rodzaju dzisiejszych bloków, na podwórkach pobudowane były komórki. Ludzie trzymali tam króliki, czasem nawet kozy, ziemniaki albo nawet użytkowali te boksy jako gorzelnię tak, jak ten Tadek.
Tamtego wieczoru wróciłam z roboty, patrzę, a mój chłop zawiany na kanapie w kuchni chrapie, a w łazience pralka chodzi, taka stara Frania, aż ją w całym mieszkaniu słychać.
Wyłączyłam ją szybko, a wodzie kabat i portki mojego chłopa. No to powiesiłam je nad blachą w kuchni i wtedy wypadł z kieszeni rulon banknotów, znaczy ta wypłata Marka.
Trzeba było wysuszyć
Bóg nade mną chyba czuwał, że jeszcze pod kuchnią nie rozpaliłam, bo jak nic, wypłata by się spaliła. Wtedy to gazu nie mieliśmy, tylko piece na węgiel. I chociaż lato było, to się rozpalało na wieczór, żeby co ugotować. Dołożyłam więc do pieca, pod sufitem rozwiesiłam kawałek sznurka, poprzyczepiałam te banknoty, żeby trochę wyschły. Potem je chciałam żelazkiem przeciągnąć. No i na ten moment przyszła baba tego Tadka z góry, Danka, niby z pretensjami, że mój chłop jej chłopa rozpija w garażu. Cóż, wprawdzie garaż był nasz, ale bimber ich…
Danka zobaczyła te poprzypinane na sznurku banknoty, a widziałam, że zła była okropnie. Tylko czekałam, aż zacznie się wydzierać. Ale ją bardziej interesowały te wiszące pieniądze, a trochę ich było, Marek jakąś premię wtedy też dostał.
– Co ty to robisz? – spytała mnie.
– Suszę – wzruszyłam ramionami.
– Pieniądze suszysz? – popatrzyła na mnie podejrzliwie. – A czemu?
– Bo mokre – odburknęłam i chciałam już jej opowiedzieć, jak to chłop z portkami całą wypłatę z premią uprał. Ale nagle złość mnie wzięła. Nie dość, że jej stary uchlał swoim bimbrem mojego, że o mało co tych pieniędzy nie spaliłam, to jeszcze ona tu przychodzi jak na przeszpiegi. No i wypaliłam… – Wy bimber pędzicie w komórce, a mój taką zmyślną maszynkę do drukowania banknotów ma i właśnie trochę ich zrobił, no to wyschnąć teraz muszą z tej farby.
– Babciu i ta kobieta uwierzyła w te bzdury? – spytał ze śmiechem Olek.
– A ty wiesz, że uwierzyła – sama się teraz roześmiałam. – Nie tylko uwierzyła, ale z zawiści, że dziadek drukuje fałszywe pieniądze, milicję na nas nasłała.
Bo nie minęła chyba nawet godzina, gdy do drzwi zadzwonił nasz dzielnicowy i jeszcze dwóch mundurowych. I od razu się zabrali za te wiszące jeszcze pod sufitem pieniądze. Zarekwirowali je, nie chcieli słuchać moich tłumaczeń, że to wypłata starego, a się suszy, bo ją niechcący w pralce uprał.
Wzięli się za budzenie Marka. Ten w ogóle najpierw nie wiedział, o co chodzi, a potem jak się nie zezłościł na babę tego Tadka i na niego samego! No mówię wam, takim mięsem po domu rzucał, że aż wstyd powtarzać. No i oczywiście wkurzony był, bo dzielnicowy mu całą wypłatę zarekwirował do wyjaśnienia. Dlatego, gdy spytali go, gdzie ma tę drukarkę do banknotów, to powiedział, że sąsiadowi z góry pożyczył…
– A co miałem gadać? – Marek wszedł do kuchni, słyszał moje ostanie słowa. – Nie doszedłem jeszcze całkiem do siebie po tym bimbrze, a poza tym zdenerwowało mnie, że mi wypłatę zarekwirowali. No i jeszcze pomyślunek miałem trochę do tyłu – pokręcił głową. – Wiedziałem, że jak do niego pójdą, zajrzą do tej jego komórki, to destylator znajdą i zacier, bo parę dni wcześniej świeży nastawił. Nie powinienem był wsypywać kumpla, ale na zwolnionych obrotach byłem jeszcze… – Marek machnął ręką. – Oj tam, bardzo stare czasy, nie ma o czym mówić.
– Pewnie – sarknęłam. – Tylko że ludzie z całego familoka oknami wyglądali, jak was z Tadkiem wyprowadzali milicjanci. Wstyd taki przecież, a i dzieci małe jeszcze były, za ojcem płakały tak, że serce pękało…
– Ale obciach – Olek pokręcił głową. – Gdybyś chociaż dziadku naprawdę tę lewą kasę drukował…
– No, no, żeby tylko tobie do głowy takie głupoty nie przyszły – odezwała się moja córka, przysłuchując się mojej opowieści.
– Spoko mamo – zaśmiał się Olek. – Ale w końcu dziadku, wypuścili cię chyba z tego aresztu, co?
– A niby za co mieli mnie trzymać? – obruszył się Marek. – Pranie własnych pieniędzy to nie było żadne przestępstwo. I nadal nie jest.
– To zależy, z jakiego punktu widzenia na to patrzeć – odparł poważnie Olek, zaraz jednak umilkł pod groźnym spojrzeniem matki.
Morał jest jeden: sprawdzać kieszenie
Wszystko dobrze się skończyło, pewnie, pieniądze oddali, chłopa mi wypuścili zza krat, tylko ludzie długo jeszcze dziwnie na nas patrzyli. A w sklepie sprzedawczyni z dziesięć razy każdy mój banknot obejrzała, zanim wrzuciła go do kasy.
Tyle tylko, że mój chłop stracił kumpla, bo Tadek i jego żona przestali się do nas odzywać. Ale myśmy i tak kilka lat potem wyprowadzili się do innej dzielnicy, kupili domek, to i przyjaźnie się pokończyły.
– Tak czy owak, zawsze trzeba pamiętać, żeby przetrząsnąć dokładnie wszystkie kieszenie, zanim się cokolwiek wrzuci do pralki – powiedziałam na koniec z uśmiechem.
– No właśnie babciu, święta prawda – przytaknął mi Olek, z prawdziwym żalem patrząc na resztki kartki, na której miał zapisany numer telefonu nowej miłości.
Czytaj także:
„Szwagierka nam zazdrości, bo nam się dobrze powodzi. Lafirynda ma chrapkę na naszą część spadku po rodzicach”
„Chciałam pomóc synowi i zostałam na lodzie. Gdy ja potrzebowałam finansowego wsparcia, odwrócił się do mnie plecami”
„Teściowa na rodzinnych obiadach wiecznie kręciła nosem. Miałam dość jej marudzenia, ciekawe, czy zasmakuje jej świńska pasza”