Od prawie zawsze czułam, że w Wigilię może wydarzyć się coś niezwykłego. Zapowiedzi cudu szukałam w roześmianej buzi Shreka czy innych Smerfów. Miało się wrażenie, że z kominka zaraz wyjedzie Mikołaj na elektrycznej hulajnodze. Ale dopiero wtedy, kiedy w wypadku samochodowym zginęli moi rodzice, poczułam, jak to jest oczekiwać czegoś naprawdę niezwykłego.
– Portale do innego świata wydają się wtedy otwierać nawet w szklankach. Patrzysz w szklankę niczym w szklaną kulę i myślisz, że może jednak świat się zreflektuje. Powie, że się pomylił. I czujesz się w tej nadziei tak odświętnie, jakbyś założyła nie tyle czerwoną sukienkę w zielone reniferki, co sukienkę z mgły – mówiłam do siebie całymi dniami.
Tak, może jestem samotną dziwaczką. Niestety, mój jeden były partner lubił zaglądać do kieliszka. Drugi natomiast próbował rządzić twardą ręką. Wolę już chodzić na prawdziwe groby niż pielęgnować groby w sercu.
Robić Wigilię czy nie?
– Kiedy rodzice umierają w okolicach Bożego Narodzenia, nadzieja miesza się ze smutkiem. Nie jesteś zdecydowana, czy masz się bezdennie smucić, czy jarać na przykład melodią pozytywki. Czy nie nakrywać do stołu i masochistycznie delektować się ascezą tej pustki? Siedząc przy ostentacyjnie samotnym, białym obrusie, a wręcz przy zakruszonej ławie. Czy może jednak przygotować Wigilię? I mieć do końca, do ostatniej gwiazdki tego wieczora, nadzieję, że odwiedzi cię ktoś lub coś, co nie umie odwiedzać zwykłego dnia – naprawdę lubiłam tak mówić do siebie na grobie.
No właśnie. Bo można też spędzić Wigilię na grobie. Czego już w ogóle zdają się nie rozumieć bliscy:
– Gdzie spędzasz święta?
– Na grobie.
– Niee, no co ty?
– Tak, właśnie.
– Słuchaj, przyjedź do nas na Wigilię. Będzie ciocia Jadzia i Wandzia z Leszkiem i jeszcze...
– Ok, to jeszcze pomyślę.
Ale ja zawsze wiedziałam, że nie przyjadę. Rodzice zginęli tuż przed świętami dziesięć lat temu. Jeszcze dzień przed wcześniej planowaliśmy święta Bożego Narodzenia. Kupowaliśmy makowiec z Lidla. Pierożki z borowikami. Zaniosłam je potem na grób. Sama.
To znaczy, podgrzałam i jadłam te pierogi na grobie. Jak smakują pierogi jedzone na grobie? Smakują wspomnieniami. Doprawione słonymi łzami. Z grzybami. Jedzone samymi palcami. Bo zapomniałam widelca. Z barszczem trochę już zimnym. Ale kiedy rodzice żyli, to maczałam w tym barszczu kawałki opłatka. Dziwne, ale nie jest zimno, kiedy je się na grobie wigilijną kolację. A taka kolacja zapowiada się zupełnie zwyczajnie. Idzie się do osiedlowego sklepu.
– Poproszę kartonik barszczu.
– Coś jeszcze?
– Tak, są pierogi z grzybami?
– Oczywiście. – Ekspedientka uśmiecha się swojsko, jakby chciała powiedzieć „tak, tak, ja swoje już wczoraj kupiłam”. – Coś jeszcze?
– Chleb, masło, marmoladę truskawkową, jajka... – ot, robię zwyczajne zakupy.
– Polecam jeszcze tę wanilię w promocji. Dodać do ciasta i rodzina będzie zachwycona – mówi podekscytowana świątecznym klimatem kobieta stojąca za ladą.
– Nie, to na razie wszystko – odpowiadam. Płacę i szybko wychodzę ze sklepu.
Zwyczajny esemes
Bardzo dziwnie wyświetlają się te białe litery nazwiska na ciemnym tle pomnika. Jakby chodziło o kogoś innego. Każda literka jest tak ciężka, jakby się dziwiła sama sobie, że tam jest. Z ich śmiercią wiąże się w ogóle dziwna historia rodzinna.
Był 20 grudnia 2013 roku. Moja mama i mój tato postanowili zrobić sobie przedświąteczną wycieczkę do miasta. Pochodzić po sklepach, galeriach, wstąpić na ulubione żeberka. Kupić coś, nie kupić niczego, po prostu razem spędzić czas.
Byłam akurat w pracy, kiedy mama wysłała radosnego esemesa okraszonego zdjęciem „właśnie dokańczamy pieczone ziemniaczki i do domku”. Zdjęcie przedstawiało mamę i tatę przy restauracyjnym stoliku. Teraz stoi wydrukowane i oprawione w ramkę za szybką kredensu.
Tymczasem za około półtorej godziny znowu dzwoni telefon, ale tym razem taty.
– Słucham tatusiu, jedziecie już? – pytam, ale odpowiada mi cisza – tato, coś się stało?
– Czy to córka właściciela tego telefonu? – W życiu nie pomyślałabym, że z telefonu taty może do mnie mówić inna osoba.
– Tak, a kto mówi?
– Sierżant Komendy Stołecznej Policji, Mateusz jakiśtam. Właściciel tego telefonu i prawdopodobnie jego żona mieli wypadek. Niestety, oboje nie żyją – zamieniłam się w kamień.
Po chwili odzyskałam nadzieję:
– To chyba jakaś pomyłka – powiedziałam.
– Czy jest pani córką... zaraz, Karola S.? – zapytał policjant, a raczej rzucił we mnie kolejnym, tym razem chyba kilogramowym, kamieniem.
– Tak – powoli traciłam resztki złudzeń.
– I Moniki S.? – zapytało w telefonie.
– Nie..? –- odpowiedziało chyba moim głosem.
– Proszę przyjechać na miejsce, jeśli pani jest w pobliżu – powiedziało jeszcze bardziej obcym głosem, bo skoro moja mama nie jest moją mamą, to ja już naprawdę nie wiem, czy ja dzisiaj jestem Pauliną S..
Odnaleźliśmy ciało
Pojechałam i co się okazało? Zawsze przecież coś się okazuje. Wyglądało na to, że tata miał romans z jakąś Moniką. Ale dlaczego jeszcze godzinę temu mama pisała, że zaraz wychodzą z restauracji? Dojechałam więc na miejsce. Auto kołami do góry. Porozrzucane fragmenty czegoś. Chyba dotychczasowego świata rozbitego na kawałki. Podchodzi do mnie policjant:
– Już wszystko wyjaśnione. Odnaleźliśmy jeszcze jedno ciało. Z dowodem Maryli S, czy to pani mama? – Czułam, jak z moich pleców spływa zimny pot, mimo końcówki grudnia.
Potem okazało się, że Monika to koleżanka, którą wzięli ze sobą do auta. Dziwnie poplątane są ludzkie drogi. Jak przypadkowo splątane wymiary. Jakiejś gry? Cóż, mam nadzieję, że nie będę do końca życia samotną bohaterką mojej gry.
Póki co, dwa groby dalej przychodzi, zazwyczaj we wtorki i soboty, pewien mężczyzna w eleganckim płaszczu. Nie wygląda na szuję. Podoba mi się.
– Też myślę, że żyjemy w tej samej grze – wprawił mnie ostatnio w osłupienie, przechodząc obok i wypowiadając mi te słowa do ucha.
To pewno historia na zupełnie inną opowieść. Tak myślę. I może kiedyś upiekę dla kogoś to ciasto pachnące wanilią.
Czytaj także:
„Mąż w ataku furii zepchnął mnie ze schodów i straciłam swojego synka. Nie umiem mu wybaczyć, ani od niego odejść”
„Sąsiadka zaczęła rodzić na klatce schodowej. Pomogłam jej, bo wszystko jest ciekawsze od samotnej Wigilii”
„Jako 14-latka opiekowałam się chorą mamą. Zmieniałam jej pieluchy, a w tym czasie ojciec szukał już sobie nowej baby”