„Wyjechałam zalana łzami na samotne wakacje. Na plaży znalazłam najcenniejszy skarb - miłość”

Szczęśliwa para na łódce fot. Adobe Stock, Grady Reese/peopleimages.com
„Mój mąż puścił mnie kantem trzy tygodnie przed urlopem. Postanowiłam sama pojechać na wczasy i spróbować uleczyć poranione serce. Duch młodego chłopaka pomógł mi znaleźć tam miłość”.
/ 16.08.2023 07:30
Szczęśliwa para na łódce fot. Adobe Stock, Grady Reese/peopleimages.com

Taki widok niejednego miłośnika natury powaliłby na kolana. Ja tylko wzruszyłam ramionami, pomyślałam, że ładny i zaczęłam wyciągać z walizki swoje rzeczy. Nie było tego za wiele, bo i nie miałam dla kogo się stroić. Wszystko zajęło raptem jedną trzecią szafy i robiło wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Świadomość, że miało być inaczej, że obok moich fatałaszków powinny wisieć ubrania Andrzeja, przebiła mi serce ostrym bólem. Poczułam cisnące się do oczu łzy, ale nie pozwoliłam im popłynąć.

– Uspokój się, głupia! – nakazałam sobie gniewnym tonem. – On nie jest tego wart! Jędrek mnie zdradził, okazał się skończonym draniem! Muszę o nim zapomnieć.

Zbliżyłam się do otwartego okna. Pomarańczowa kula słońca chyliła się ku zachodowi, tworząc na miniaturowych falach jeziora migotliwy, czerwonozłoty szlak, po którym poruszały się z wolna trzy żaglówki.

Rosnący po obu stronach las i wiszące nisko chmury odbijały się w zwierciadle jeziora z taką precyzją, że zacierała się granica między niebem a ziemią. Jedynie hałaśliwi turyści okupujący plażę przypominali mi, że nie trafiłam do raju, lecz do mazurskiego kurortu.

Samotne wakacje porzuconej kobiety

Nigdy nie wyjeżdżałam na urlop sama, dlatego pojęcia nie miałam, jak uda mi się przetrwać dwa tygodnie w tłumie obcych ludzi. Czułam się nieszczęśliwa, a pocztówkowe widoki ani trochę mnie nie cieszyły.

– Dasz radę – odezwał się w mojej głowie jakiś głos, lecz ja mu nie uwierzyłam. Samotne wakacje porzuconej kobiety z założenia nie mogły być udane. Po prostu nie mogły.

Dwa pierwsze dni zdawały się tę potwierdzać tę tezę. Spacery, kąpiele, wylegiwanie się na słońcu
i posiłki zjadane w samotności nie poprawiały mi humoru. Wieczorami, z miną lunatyczki snułam się po okolicy, rozpamiętywałam spędzone z Andrzejem chwile, zadręczając się jak masochistka. Potem zaś lądowałam w knajpie, topiłam żal w kilku lampkach wina i wracałam do pustego pokoju, w którym czekało na mnie puste łóżko.

Czwartego dnia przeholowałam i obudziłam się ze strasznym kacem. Nie pomogła mocna kawa ani litr wody mineralnej. Na plażę szłam szarpana mdłościami i dręczona potwornym bólem głowy.

Krzyczące wniebogłosy dzieciaki, szczekające psy, wyjące radia i motorówki śmigające po wodzie doprowadziły mnie w krótkim czasie do białej gorączki. Dlatego podniosłam się z koca i wrzuciwszy do torby rzeczy, ruszyłam zdecydowanym krokiem wzdłuż brzegu.

Liczyłam na to, że jakiś kilometr, dwa dalej tłum będzie mniejszy, a warunki do odpoczynku bardziej sprzyjające. I rzeczywiście po jakichś 15 minutach marszu znalazłam tuż nad wodą pas żółtego piasku, który na upartego mógł udawać plażę.

Najlepsze było jednak to, że zaludniały go tylko dwie dziewczyny, które nie miały ze sobą żadnego grającego sprzętu. Leżały plackiem na wielkich pastelowych ręcznikach w absolutnej ciszy i próbowały jeszcze bardziej opalić strzaskane na mahoń ciała.

Spytałam, czy nie będę przeszkadzać, a kiedy odpowiedziały w zgodnym duecie, że nie, wyciągnęłam się z ulgą na rozgrzanej ziemi i wystawiłam twarz do słońca.

Duch Tomka

Z zasady nie przysłuchuję się rozmowom innych, lecz temu dialogowi zwyczajnie nie mogłam się oprzeć. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że konwersacja dziewczyn nie dotyczyła spraw prywatnych, że nie została przeprowadzona konspiracyjnym szeptem, no i że musiałbym zatkać uszy, aby jej w ogóle nie słyszeć.

– Ty, czy to przypadkiem nie jutro? – zagadnęła jedna drugą leniwym tonem.

– Co jutro?

– Piąta rocznica śmierci Tomka.

– O rany, faktycznie! Jak ten czas leci. Wypada kopnąć się z kwiatami na cmentarz.

– No. I lampkę zapalić.

– Ciekawe, czy ta z Warszawy przyjedzie.

– Przyjedzie, przyjedzie. Co roku przyjeżdża. Przecież uratował jej życie, nie?

– A sam poszedł na dno. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Oj, nie ma.

– Głupi był. Pływał jak beton, a pierwszy do wody wskoczył.

– Sama jesteś głupia, Andżelika. Zachował się jak bohater.

– I dużo mu z tego przyszło, he he.

– Najgorsze, że połowa świrów z miasteczka znów będzie opowiadać o tym, że ukazał im się w nocy duch Tomka. Jak jego matka to wytrzyma, nie mam pojęcia. Ja bym na jej miejscu dawno zwariowała.

– Przecież to głupoty i zabobony.

– Myślisz?

– A nie?

– Ciężko wyczuć. Stara Maryna klnie się na własne dzieci, że rok temu widziała białą zjawę wychodzącą z wody.

– Oj weź, nie gadaj!

– Powaga. Dziwnym trafem ta zjawa przypominała Tomka. A ten piekarz, co jeździ na motorze, widział to samo rok temu, jak wybrał się o świcie na ryby.

– Sraty-taty-pierdaty! Zwidy mieli albo specjalnie robią sensację, bo to wabik na turystów. Wiesz, u jednych straszy Biała Dama, u innych Diabeł Boruta, a u nas Tomasz Topielec – niech mu ziemia lekką będzie.

– Rozumiem, że nie wierzysz w te sprawy, że jeśli ktoś umrze nagłą śmiercią, to potem jego dusza nie może zaznać spokoju.

– Wierzę, że nasz kumpel trafił do raju, siedzi na niebiańskiej łące i sączy zimne piwo.

– Amen – skwitowała słowa koleżanki ta mniej sceptyczna i przekręciła się na brzuch.

Zabrakło mu sił, by wrócić na brzeg

Historia o bohaterskim wyczynie chłopaka mocno mnie poruszyła, bo kiedyś na spływie kajakowym utopiła się moja ciotka Wanda i – o ile było mi wiadomo – nikt jej się na pomoc nie rzucił. „Kto wie, gdyby obok znajdował się ktoś taki jak Tomek, może nadal by żyła” – pomyślałam i napiłam się wody.

Ból głowy ustąpił, mdłości również. Zrobiłam się głodna, więc zaczęłam się zbierać. Dziewczyny obserwowały mnie spod półprzymkniętych powiek, dziwnie się przy tym uśmiechając. Pewnie bawiła je moja świeża opalenizna i wałeczki tłuszczu na biodrach.

Skoro i tak wlepiały we mnie gały, postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o tragedii.

– Słyszałam niechcący waszą rozmowę. Gdzie to się stało? To znaczy, gdzie zdarzył się ten wypadek? – spytałam.

Jedna z dziewczyn zdjęła z nosa okulary i machnęła ręką w stronę jeziora.

– Za tą czerwoną bojką – odparła. – Z pięćdziesiąt metrów w linii prostej. Ta przyjezdna pływała na materacu. Niewykluczone, że zasnęła, bo nagle przekręciła się na bok, wpadła do wody i poszła na dno. Tomek siedział tam, gdzie pani teraz stoi. Obserwował laskę przez lornetkę, bo miał na nią oko. Resztę pani zna. Wskoczył do wody, zanurkował i wyciągnął ją na powierzchnię. Ona zdołała dopłynąć jakoś do brzegu, jemu zabrakło na to sił.

– Cholera. Co za pech – westchnęłam.

– No – przytaknęła i ukryła twarz w zagięciu łokcia, dając mi do zrozumienia, że nasza  rozmowa jest skończona.

Po obiedzie zagadnęłam na ten temat sympatycznie wyglądającą kelnerkę, która odradziła mi rybę i zaproponowała konspiracyjnym szeptem „coś bardziej świeżego”.

– Tomek? – uniosła brwi i natychmiast spoważniała. – No, niestety, to prawda. Szkoda chłopaka. Ale w te duchy to niech pani nie wierzy. Ludzie czasem klepią, co im ślina na język przyniesie.

Ta historia odwracała uwagę od mojego cierpienia

Dramat sprzed lat zaprzątał moje myśli przez całe popołudnie i pozwolił zapomnieć o własnych problemach. Dalej byłam smutna, ciągle czułam się jak zbity pies, ale serce bolało mnie jakby mniej.

Wieczorem, zamiast jak zwykle iść do knajpy i użalać się na swoim losem, wysłałam do rodziny i znajomych kartki z pozdrowieniami, a potem wybrałam się nad jezioro.

Wieść gminna niosła, że w porcie zacumował jacht wyjątkowej urody, grzechem byłoby go więc nie zobaczyć. Przy okazji pogapiłam się trochę na inne jednostki pływające, objadłam goframi z bitą śmietaną i pogadałam z grupą wodniaków z Lęborka.

Ten całkiem udany dzień uwieńczył przepiękny zachód słońca i stado białych łabędzi, które postanowiło przenocować w pobliskich szuwarach. Było ciepło, pogodnie; niebo rozbłysło światłem miliardów gwiazd, grały świerszcze, a jezioro wyglądało jak ogromna plama atramentu. Tylko od czasu do czasu pojawiały się na nim tajemnicze kręgi.

Przypomniałam sobie słowa śpiewanej na biwakach piosenki, która kończyła się pytaniem: „Jak można w taką piękną noc iść spać?”. No i zamiast wrócić do hotelu, ruszyłam niespiesznym krokiem wzdłuż brzegu, aż wreszcie dotarłam do miejsca, gdzie rano zażywałam słonecznej kąpieli.

Tam na widok zakochanej parki, którą spłoszyła moja obecność, znowu dopadła mnie chandra. Zrobiło mi się żal, że to nie ja jestem tą ubierającą się w pośpiechu kobietą i że to nie moje pośladki pogryzły komary.

– Do bani z takim urlopem – westchnęłam i zapatrzyłam się na jezioro.

Zjawa wynurzyła się z wody

Droga Mleczna obijająca się w wodzie musiała mnie chyba zaczarować, bo straciłam poczucie rzeczywistości. Z tego osobliwego stanu podobnego do hipnozy wyrwał mnie nagły chłód. Drgnęłam i skuliłam ramiona.

Po mojej lewej majaczyły w mroku oświetlające przystań latarnie, po prawej miałam ścianę lasu, a na wprost… miejsce, w którym utopił się ten nieszczęsny chłopiec. Przypomniałam sobie o nim
w najmniej odpowiednim momencie: mój zegarek pokazał północ, czyli godzinę duchów.

Nie wierzyłam w takie rzeczy, ale i tak zrobiło mi się nieswojo. Dlatego otrzepałam stopy z piasku i włożywszy buty, zrobiłam krok w stronę ścieżki. Wtedy na wodzie, kilka metrów od brzegu, pojawiły się syczące bąble, jezioro rozstąpiło się, a z głębin wychynęła blada jak księżyc zjawa – niechybnie duch tego Tomka.

Prezentował się strasznie: był mokry, łysy, miał wielkie, czarne, wyłupiaste oczy i mieniące się srebrem, eteryczne ciało. Co gorsza, wydawał z siebie dźwięki przypominające dyszenie i sunął wyraźnie w moją stronę.

Przebiegło mi przez głowę, że duch nie powinien sapać ani mącić wokół siebie wody, ale i tak spanikowałam. Rzuciłam się do bezrozumnej ucieczki, a ściślej mówiąc, chciałam się rzucić, lecz zawadziłam o coś stopą. Poczułam ból, krzyknęłam, zamachałam rozpaczliwie rękami i zaryłam twarzą w piasek.

Upadek trochę mnie oszołomił, a rwąca bólem kostka i łzawiące oczy nie pozwoliły tak od razu się podnieść. Spojrzałam z lękiem na zbliżającego się upiora i znów odniosłam wrażenie, że jest jakiś dziwny…

Wszystko w porządku? – spytał z troską i przyklęknął tuż obok.

Nie odpowiedziałam, bo zastanawiałam się właśnie, czy moje serce to wytrzyma, i czy nie umrę za moment na zawał.

 

Tymczasem duch ściągnął sobie z czaszki skórę… to znaczy czepek i zsunął na szyję wielkie ślepia, czyli pływackie okulary.
Dotarło do mnie z niejakim trudem, że to nie duch, tylko żywy człowiek – mężczyzna, w dodatku wysoki, i – co zauważyłam mimo ciemności – szalenie przystojny.

– Noga mnie boli. Prawa. W kostce – udało mi się wreszcie wykrztusić.

Facet przykucnął, fachowo obmacał moją stopę i stwierdził, że skręcona. – Chyba – dodał. – Powinien ją obejrzeć lekarz. Sugeruję zimne okłady i zero chodzenia.

– Zero chodzenia? – jęknęłam. – To jak mam wrócić do hotelu? Pofrunąć? A w ogóle, to co pan tu robi? Wodnika Szuwarka udaje?

Nieznajomy parsknął śmiechem, po czym dał nura w pobliskie krzaki i raz-dwa włożył na siebie schowany tam dres.

– Pływam. Trenuję do triatlonu – wyjaśnił lekkim tonem. – Mam na imię Darek. I nie musi pani latać. Chętnie panią zaniosę, tylko proszę powiedzieć, do którego hotelu.

Nie wiem, jakim cudem nie dostał ruptury, bo atletą raczej nie był, ale fakty są takie, że zapewnił mi transport pod same drzwi i nawet specjalnie się nie zmęczył.

– Da pani sobie dalej radę? Może zorganizuję lód albo drinka? Albo jedno i drugie? – zaproponował.
Miał blond włosy, zielone oczy, budzący zaufanie uśmiech i wyraźnie na mnie leciał.

– Nie, dziękuję – powiedziałam, bo jak na mój gust, to wszystko działo się za szybko.

– No trudno – westchnął. – Wpadnę rano, koło dziewiątej i pojedziemy do przychodni. Zdradzi mi pani w końcu swoje imię?

– Zdradzę. Martyna.

– Bardzo mi miło – zaszurał butami, cmoknął mnie szarmancko w mankiet i tyle go wiedziałam.

Kiedy zniknął za zakrętem korytarza, weszłam do pokoju, dokuśtykałam do łóżka i popadłam w zadumę. Od nadmiaru emocji kręciło mi się w głowie. Serce biło dziwnym, nierównym rytmem. Najpierw doszłam wniosku, że nie jestem na „to” gotowa. Potem zmieniłam zdanie i pomyślałam sobie: „A co mi tam! Przecież klin czasem pomaga – i na kaca, i na nieszczęśliwą miłość”.

Przyszłość pokazała, że miałam rację. Darek wyleczył mnie z Andrzeja na tyle skutecznie, że niecały rok później wzięliśmy ślub. Trzy miesiące temu urodził nam się syn. Daliśmy mu na imię Tomasz. Po duchu.

Czytaj także:
„Widziałam zjawę, która rzuciła na mnie klątwę. Metalowa barierka uchroniła mnie przed upadkiem, gdy byłam w szoku”
„Zjawa przepowiedziała mi, że mój synek będzie miał atak. Dzięki niej byłam przygotowana i uratowałam mu życie”
„Cwany bogacz chciał wyłudzić od państwa pieniądze. Nie mogłam uwierzyć, gdy usłyszałam bajkę o krwiożerczym duchu”

Redakcja poleca

REKLAMA