„Lała ją kablem od żelazka... Katem mojej pacjentki okazała się jej własna matka, wyfiokowana żona ordynatora"

Dłonie lekarza fot. Adobe Stock, Bacho Foto
„Wiele w życiu widziałem, w końcu jestem lekarzem. Ale czegoś takiego nigdy! Te pogrubiałe pręgi na plecach... Ileż ta dziewczyna musiała wycierpieć... Ryzykowałem utratą pracy, ale nie mogłem jej nie pomóc".
/ 14.07.2021 14:16
Dłonie lekarza fot. Adobe Stock, Bacho Foto

Mój pierwszy motyl miał na imię Ewa i przez cudownych dziewięć lat był moją żoną. Odleciał pokonany przez nowotwór i zostałem sam. Motyle zwykle krótko żyją... Mówi się potocznie o efekcie motyla – trzepot motylich skrzydeł może wywołać tornado. Jestem normalnym facetem i daleko mi do rzewnego romantyzmu. Mocno stoję na ziemi, w dodatku sam jestem lekarzem, więc powinienem być odporny. Ale kiedy Ewa umarła, efekt motyla dotknął mnie boleśnie. Wszystko mi się posypało.

Zdziczałem, drażnili mnie koledzy ze szpitala, znienawidziłem śmierć i robiłem wszystko, by wyrwać z jej objęć swoich pacjentów. Z Ewą umarła moja radość życia. Dziękowałem Bogu, że mam pracę, która pochłania większość mojego czasu.

Czterdziestoletni wdowiec, bezdzietny, w dodatku już ustawiony, to niezły kąsek dla większości samotnych kobiet. Z początku nie zauważałem podchodów młodych pielęgniarek, pacjentek i niektórych lekarek. Zbyt mocno przeżywałem żałobę. Nie ominęła mnie ani faza żalu, ani faza wściekłości na Ewę, że nie chciała walczyć. Jako lekarz wiedziałem, że niektóre guzy mózgu zmiatają człowieka błyskawicznie.

Ale wystarczyło, że poszedłem na cmentarz i moja wiedza medyczna chowała się w kąt, a jej miejsce zajmowała uraza, że Ewa tak szybko się poddała i zostawiła mnie samego. Czas jednak robi swoje i gdzieś po roku przywykłem do pustych ścian mieszkania.

Poczułem się jak los na loterii

I dotarło do mnie, że niektóre kobiety wychodzą ze skóry, żeby mnie sobą zainteresować. Nie, nie poczułem się jak atrakcyjne ciacho. Prędzej jak los na loterii – niepewny, komu przypadnie, bo między paniami trwała zacięta rywalizacja, która przypominała walkę o smakowitą kość.

Ale powłóczyste spojrzenia, zalotne uśmiechy i erotyczne ruchy bioder nie robiły na mnie wrażenia. Dlaczego? Bo mężczyzna, który przez tyle lat kochał i był kochany, nie zadowoli się byle czym. Ciało zawsze mogło skorzystać z usług agencji towarzyskiej. Serce potrzebowało czegoś więcej. Ewę zdobywałem długo, wiedziałem już, że tylko to ma prawdziwą wartość, co wymaga zachodu.

Tu miałem kandydatek pod dostatkiem, wystarczyło wyciągnąć rękę. Tylko co dalej? Żadna z nich nie była Ewą. Po jakimś czasie kandydatki na panią doktorową dały mi spokój, bo nie reagowałem na sygnały. Człowiek to jednak niekonsekwentny stwór – poczułem jednocześnie ulgę i urazę. W końcu jednak minęło i to. Mogłem z boku obserwować szpitalne romanse i obojętnie wysłuchiwać lamentów, kiedy się kończyły.

To był ciężki, skwarny dzień…

Dni mijały podobne do siebie jak dwie krople wody, aż któregoś wieczoru podczas mojego dyżuru pogotowie przywiozło dziewczynę z wypadku… Był skwarny, duszny sierpniowy wieczór. Ciężki dzień. Przez izbę przyjęć przewinęły się tłumy starszych, schorowanych ludzi, którym upał dał się we znaki. Większość wróciła do domu, ale kilkoro zostało.

Na mój dyżur trafiło dwóch krewkich chłopaków, którzy wypili za dużo i poczuli się panami świata. Jeden miał pęknięty łuk brwiowy, drugi rozharataną rękę. Obu przekazałem chirurgowi i już miałem skorzystać z chwili spokoju, by napić się kawy, kiedy dobiegł mnie dźwięk karetki.

– Zaczyna się – mruknęła Lilka, jedna z moich ulubionych pielęgniarek.

– Mamy dwójkę z wypadku – zaraportował zdyszany młody lekarz, który prowadził pod ramię pokiereszowanego mężczyznę w średnim wieku.

– Stan obojga stabilny. Dziewczyna nieprzytomna, złamanie lewej ręki i żebra, może mieć krwotok wewnętrzny, bo ciśnienie spada. Panu strzeliła poduszka powietrzna, dlatego…

– Dobra – poderwałem się. – Lilka, pan na rentgen, a dziewczyna na tomografię. Tylko najpierw sprawdzę, co z ciśnieniem. Było rzeczywiście niskie, ale jeszcze nie alarmujące. Sanitariusze pognali do windy i pojechali na górę, a Lilka już dzwoniła do pracowni rentgenowskiej. Po chwili posadziła rannego na wózek i pojechali zrobić zdjęcie. Lekarz z pogotowia przysiadł na leżance, czekając na powrót załogi.

– Co te dzieciaki mają w głowach – westchnął. – Widział pan? Nie dość, że sobie krzywdę zrobiła, to jeszcze na chłopinę nieszczęście ściągnęła. Przez całą drogę powtarzał, że nagle wybiegła mu pod maskę. Dobrze, że wolno jechał…

– Co tam na oddziale? Wszystko gra? Powinienem o czymś wiedzieć? – zapytałem dwa dni później Łukasza, który schodził z dyżuru.

– Może być – ziewnął i potarł policzek, na którym już zaczynał pojawiać się zarost. – Powinienem nosić ze sobą maszynkę – mruknął niechętnie.

– Ta spod jedenastki dostała w nocy krwotoku, ale opanowaliśmy sytuację… A, słuchaj! – ożywił się nagle. – Masz pojęcie, kogo goszczą nasze skromne progi? Ta mała z wypadku to córeczka szefa!

– To pewnie wszyscy chodzą koło niej na paluszkach – stwierdziłem obojętnie. – Dokuczliwa?

– W ogóle. Leży w jedynce, ale to już nadgorliwość kogoś ze szpitala… Wiesz, co? W niej jest coś dziwnego – Łukasz zakładał świeżą koszulę. – Kiedy odzyskała przytomność i dotarło do niej, że jest w szpitalu, dostała histerii i Marzena musiała jej zrobić zastrzyk, żeby się uspokoiła. A teraz nic. Zero kontaktu. Leży i gapi się w sufit. W czasie badania odpowiada „tak” lub „nie”… Obejrzałem wyniki: czysta. Zero alkoholu, zero prochów.

Coś z nią jest nie tak…

– Złamane żebro do przyjemności nie należy – wzruszyłem ramionami. – Pewnie ją boli.

– Pytałem – Łukasz pokręcił głową. – Powiedziała, że nie. Jedyne, o co sama zapytała, to czy rodzina wie. Szef dopiero jutro wraca z Warszawy, ale matkę powiadomiliśmy. Lilka do niej dzwoniła. Kiedy jej to powiedziałem, w ogóle przestała się odzywać.

– Może trzeba pogadać z matką? – zasugerowałem.

– Ta mała chyba jeszcze jest przed maturą. Może wpakowała się w jakieś tarapaty i boi się przyznać…

– Kogo mam zapytać, jeśli mamuśka do tej pory się nie pokazała? – w głosie Łukasza dźwięczała zgryźliwość.

– Cholera, jestem lekarzem, ale gdyby mój dzieciak leżał w szpitalu po wypadku, panikowałbym tak samo, jak każdy rodzic! Jezu, co to za matka… Dobra, spadam. Trzymaj się, Marek.

Włożyłem fartuch, umyłem ręce i wezwałem przełożoną pielęgniarek, żeby zorientować się w sytuacji na oddziale.

– Powinniśmy mieć dziś spokój – oznajmiła Krysia, kiedy już omówiliśmy wszystkie przypadki.

– Jedna rzecz mnie tylko martwi. Mam problem z Martą. Nie daje się dotknąć. Rękę ma w gipsie, opaskę z powodu tego żebra, powinna leżeć. Nie chce basenu, korzysta z łazienki, a po powrocie jest blada z bólu…

– A prosiła o jakieś środki przeciwbólowe? – zapytałem, tknięty podejrzeniami.

– Myślisz, że to nie był wypadek? – Krysia spojrzała na mnie czujnie. – Że może spróbować w szpitalu? Cholera, możesz mieć rację. Nikomu o tym nie mówiłam, ale… Czasem lepiej palnąć coś głupiego, niż potem pluć sobie w brodę z powodu przesadnej dyskrecji… Była nieprzytomna, kiedy ją przyjmowaliśmy na oddział. Poznałam ją od razu, bo z moją Magdą chodzi do liceum. Pomyślałam, że pewnie matka przyleci sprawdzić, czy z córką wszystko w porządku, więc uznałam, że trzeba ją trochę ogarnąć.

Już nie wołałam nikogo, tylko sama jej tę pokiereszowaną twarz przemyłam. Lilka akurat weszła po coś, przytrzymała ją, a ja podwinęłam koszulę i… – wzdrygnęła się. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Sine pręgi przez całe plecy. Jak po bacie… Nikomu nie powiedziałam, a Lilka nie widziała, ale chyba…

Wiem, teoretycznie Marta jest pełnoletnia, ale osiemnaście lat to jeszcze nie dorosłość. Kto mógł jej coś takiego zrobić? Wczoraj ostrożnie podpytywałam Magdę o szkołę. Bo może jakiś zwyrodnialec dziewczynę prześladuje, a ona nie wie, co z tym zrobić… Jezu, te dzieciaki mają teraz takie głupie pomysły, że nóż się w kieszeni otwiera. Ale takie rzeczy…

Słuchałem uważnie, bo znałem Krysię i wiedziałem, że sprawa musi być poważna, jeśli zdecydowała się komuś o tym powiedzieć.

– Zbadam ją – zdecydowałem. – Sam do niej zajrzę. Może uda mi się coś z niej wydusić. A ty dalej nikomu nic nie mów. Może trzeba będzie zgłosić to policji. Ale…

– … lepiej, żeby szef o tym wiedział – dokończyła Krysia i skinęła głową.

– W porządku. Idź i działaj.

Masz milczeć, rozumiesz? Inaczej zniszczysz ojcu karierę

Trochę czasu mi zeszło, nim dotarłem do pokoju, w którym leżała Marta, bo zacząłem obchód od najcięższych przypadków. Wierzyłem Łukaszowi, że wszystko jest pod kontrolą, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Drzwi do separatki były lekko uchylone. Już miałem wejść do środka, gdy usłyszałem syczący kobiecy głos. Zwykle tego nie robię, ale coś mnie tknęło. Przystanąłem, zasłonięty drzwiami i zacząłem słuchać.

– Nie masz żadnych dowodów. Nikt ci nie uwierzy – mówiła półgłosem kobieta. – Masz milczeć, rozumiesz? Inaczej zniszczysz ojcu karierę, a jak on straci pracę, obie wylądujemy na ulicy. – Chwila ciszy i dodała z naciskiem: – Dobrze wiesz, że na to zasługujesz. Jesteś głupia i niewdzięczna, ale nie pozwolę ci pogrążyć ojca. Gdyby ktoś pytał, masz mówić, że pobili cię w szkole, rozumiesz? Nie wiesz, kto, bo nie widziałaś twarzy.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nasz ordynator, dobry człowiek i świetny lekarz znęca się nad własną córką?! A żona go osłania kosztem własnego dziecka?! W pierwszym odruchu miałem ochotę wpaść do środka i w oczy wykrzyczeć tej wyrodnej matce, co o niej myślę.

Nie wiem, czy dbała o pozycję małżonka, czy o własną wygodę, bo gdyby tatusiowi wytoczono sprawę, z pewnością i do niej by się dobrali. Nie ma takiej możliwości, by matka, która ma jedno dziecko i sama nie pracuje, nie miała pojęcia, że dzieje mu się krzywda. Oskarżono by ją przynajmniej o współudział w ukrywaniu przestępstwa.

Błyskawicznie jednak przekalkulowałem w myślach zyski i straty i uznałem, że lepiej się przysłużę Marcie, jeśli uśpię czujność jej rodziców. Z wysiłkiem przywołałem uśmiech na twarz i wszedłem do pokoju.

– O, doktor Marek! – zaszczebiotała na mój widok zadbana blondynka. – To pan się zajmuje naszą Martusią? Przepraszam, że tak wpadłam poza godzinami wizyt, ale siostra Lila mówiła, że córka była nieprzytomna, więc uznałam, że będę tylko przeszkadzać… Pójdę już – wstała i ruszyła do drzwi krokiem modelki.

– Marta, nie zapominaj, że ojciec ma słabe serce – upomniała na pożegnanie. – Nie wolno go denerwować. Wyszła z pokoju, zostawiając za sobą woń drogich, duszących perfum. Podszedłem do okna.

– Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli otworzę? – spytałem, udając, że nie widzę śladów łez na bladych policzkach dziewczyny.

– Duszno tu, a to złamane żebro pewnie ci utrudnia oddychanie… Marto, chciałbym cię obejrzeć – usiadłem na taborecie, który przed chwilą zajmowała jej matka.

Nigdy czegoś takiego nie widziałem

– Muszę osłuchać serce i płuca. Po wypadku miałaś bardzo niskie ciśnienie. Może to był objaw pourazowy, a może coś nie działa tak, jak powinno. Wolałbym się upewnić. Bez słowa usiadła i uniosła z przodu koszulę. Żebro musiało ją boleć, bo zacisnęła zęby, ale nawet nie jęknęła. Jej spojrzenie nie wyrażało żadnych uczuć.

– Dobrze. – Pomogłem jej naciągnąć koszulę. – To teraz zobaczymy, jak się mają płuca. Nie ruszaj się, bo cię zaboli. Podniosę koszulę z ty…

– Nie! – Marta gwałtownym ruchem ściągnęła ramiona. – Nie trzeba, nic mnie nie boli…

– Dziewczyno, to nie jest moje widzimisię – powiedziałem spokojnie. – Masz złamane żebro. Chcę usłyszeć, jak oddychasz.

– Nie można przez koszulę?

– Nie mam aż tak dobrego słuchu… Siedź spokojnie, za chwilę będzie po wszystkim i dostaniesz cukierka w nagrodę – zażartowałem. Uniosłem koszulę i odsłoniłem jej plecy. Z wysiłkiem powstrzymałem się, by w głos nie zakląć.

Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Jej ciało pokrywały sine pręgi, a pod nimi dostrzegłem zgrubienia, które wskazywały na to, że była w ten sposób bita od lat. Wiedziałem już, że nie powie, kto się nad nią znęca, ale byłem przekonany, że znam sprawcę. Nie zamierzałem tego tak zostawić. Nikt nie zasługuje na takie męczarnie. Bez słowa osłuchałem jej płuca, ale nie wykryłem żadnych anomalii. Ciężki oddech spowodowany był uciskiem złamanego żebra.

– Dziękuję – starannie obciągnąłem jej koszulę i obiecałem: – Nikomu nie powiem. Poproszę tylko siostrę Krysię, żeby ci to posmarowała maścią gojącą, dobrze? To musi boleć…

– Ale…

– Ona wie. Widziała, kiedy byłaś nieprzytomna i zachowa tajemnicę. Nie bój się. O nic nie będzie pytać. Dziewczyna skinęła głową i odetchnęła z ulgą.

Zachowywał się jak normalny, zatroskany ojciec

Krysia umiała zachować dyskrecję. Wiedziałem, że mogę jej ufać, więc powtórzyłem treść podsłuchanej rozmowy i wyznałem, co zamierzam zrobić. Oboje lubiliśmy szefa i jako uczciwego człowieka, i jako świetnego fachowca, ale nie mogliśmy się pogodzić z tym, jak traktował własną córkę. Czy ktoś o tak sadystycznych skłonnościach może leczyć ludzi? Uzgodniliśmy, że najlepsze będzie działanie przez zaskoczenie. Zwykle w takich sytuacjach maska pęka i ludzie nie są w stanie ukryć emocji.

Przy okazji konfrontacji Marta też miała przeżyć szok, ale pocieszała nas myśl, że już po raz ostatni. Nawet gdyby oprawcy udało się wykręcić kaucją lub wyciszyć sprawę, byliśmy oboje zdecydowani pomóc dziewczynie za wszelką cenę. Zamieniłem się z kolegą na dyżury, żeby być w szpitalu, kiedy przyjdzie ordynator. Podejrzewałem, że pierwsze kroki skieruje do pokoju córki. Miałem rację.

– Witam, doktorze – wyciągnął rękę na mój widok i natychmiast przesunął wzrok na posiniaczoną twarz Marty.

– Mama mówiła, że miałaś wypadek. Gdyby mnie wcześniej powiadomiła, urwałbym się z tej nudnej konferencji i natychmiast przyjechał – drżącą dłonią wziął kartę z łóżka, przeleciał ją wzrokiem i odetchnął z ulgą. – Dzięki Bogu, nic poważnego… Kto jej składał rękę? Złamanie było bez przemieszczenia? A żebro? Zalewa się? Powtarzaliście tomografię? Zachowywał się jak normalny, zatroskany ojciec.

Co pan powie na to, profesorze?

Gdybym nie podsłuchał wcześniej słów jego żony, uwierzyłbym w ten niepokój. Opanowałem odrazę i spokojnie odpowiedziałem na wszystkie pytania. Wysłuchał uważnie, nie spuszczając oka z milczącej córki, a potem przeniósł wzrok na mnie, dając mi do zrozumienia, że chciałby zostać z nią sam. Postanowiłem działać. Marta ułatwiła mi sprawę, bo na widok ojca ostrożnie usiadła na łóżku.

Stanąłem teraz za jej plecami i nim ktokolwiek zdążył zareagować, jednym ruchem obnażyłem jej plecy, mówiąc: – Jest coś jeszcze. Co pan powie na to, profesorze? Marta zdrętwiała i pobladła jeszcze bardziej, a ordynator jednym skokiem znalazł się przy mnie, spojrzał i głośno wciągnął powietrze. Poczerwieniał, jakby za chwilę miał dostać zawału i z furią w głosie zapytał: – Kto ci to zrobił? Po twarzy dziewczyny popłynęły łzy.

– Chłopcy w szkole – wyszeptała. – Ale ja… Nie znam ich… Nie widziałam… Tatku, nie denerwuj się. To minie… Już mnie nie boli…

– Ile razy? – głos mu się łamał. – Marta, od kiedy to trwa? Patrzyłem na jego twarz, na oczy, które ciskały gromy, zaciśnięte pięści i widziałem, że jest na granicy wybuchu. Psychologiem byłem niezłym – nie udawał. Naprawdę przeżywał szok.

– Raz… – powiedziała Marta prawie bezgłośnie. – Przed tym wypadkiem… Oni już więcej… Usiadł na łóżku i położył ręce na jej drobnych ramionach i zajrzał w zapłakane oczy.

– Marta, dziecko, nie kłam. Nie osłaniaj ich. Zrobimy obdukcję i zgłosimy to na policję. To nie był jeden raz. Masz blizny na plecach… Powiedz mi, kto ci to zrobił? Nie pozwolę, żeby ktoś krzywdził moje dziecko! Marta przytuliła się do niego i rozpłakała w głos.

– Tatku, przepraszam… Naprawdę nie mogę…

Udawała kochającą matkę. Gdy znikał, wyładowywała swoje frustracje na córce

W tym momencie zrozumiałem.

– Czym cię biła? – zapytałem cicho.

– Sznurem od żelazka – wyszlochała Marta i spojrzała na mnie z przerażeniem.

– Ale to nie mama! – Jezus, Maria – ordynatorowi opadły ręce, a twarz zbielała; w jednej chwili postarzał się o dziesięć lat. Przeciągnął dłonią po czole, wziął głęboki oddech i poprosił cicho: – Panie Marku, chciałbym zostać z córką sam. I proszę o dyskrecję.

– Oczywiście, panie profesorze. Tylko… – zawahałem się, ale dokończyłem: – Obiecałem Marcie, że nikt jej więcej nie skrzywdzi…

– I dotrzyma pan słowa – spojrzał mi prosto w oczy. – Ale ja muszę sam… to załatwić… Rozumie pan, prawda?

– Tak, rozumiem – było mi go naprawdę żal.

– Dziękuję…

Marta była bita, odkąd skończyła pięć lat. Kiedy ojciec był w domu, wszystko wyglądało idealnie, ale gdy wyjeżdżał, matka wpadała w furię z byle powodu. Chciała jeździć z mężem, bywać na salonach, a nie siedzieć w domu z dzieckiem. Winiła ją za wszystko i lała sznurem od żelazka po plecach. Myślała, że nikt tego nie zauważy. Kiedy Marta poszła do szkoły i nie chciała rozebrać się na wuefie, powiadomiona o jej oporze matka przestraszyła się, że kogoś może zainteresować niecodzienny widok blizn na plecach i załatwiła córce zwolnienie z ćwiczeń.

Uznała, że teraz jest bezkarna. Kiedy mąż był w domu, udawała kochającą matkę. Gdy znikał, wyładowywała swoje frustracje na córce. Ostrzegła ją, że – gdyby przyszło jej do głowy komuś się poskarżyć – zrzuci winę na męża. Przecież nikt nie uwierzy, że matka jest zdolna do takich rzeczy. Marta bała się jej panicznie i trzęsła się o ojca, którego naprawdę kochała. W odruchu rozpaczy rzuciła się pod samochód z nadzieją, że śmierć zakończy jej gehennę.

To codzienne trzepotanie w sieci perfidnej i sadystycznej matki spowodowało w końcu ciąg zdarzeń, który ujawnił prawdziwe oblicze tej kobiety i wyzwolił jej córkę z kokonu.

Miło patrzeć, jak Marta wyrasta na pięknego, radosnego motyla. Oboje z ojcem starają się jak najwięcej czasu spędzać ze sobą. Często bywam w ich domu. Marta traktuje mnie jak ulubionego wujaszka, a z profesorem łączy mnie przyjaźń. No i to, że obaj unikamy kobiet. 

Czytaj także:
„Mąż próbował rozbić małżeństwo naszej córki, bo nie zaakceptował zięcia. Pogodziła ich dopiero życiowa tragedia..."
„Cieszę się, że mój syn nie żyje. Jego synkowi i partnerce będzie dużo lepiej bez niego, niż z nim”
„Mąż zostawił mnie z dwójką dzieci, ale nie żałuję tego zwyrodnialca. Poradziłam sobie, matki już tak mają”

Redakcja poleca

REKLAMA