„Wiejskie życie miało być sielskie i anielskie, a okazało się nudne jak flaki z olejem. Czuję się jak w więzieniu”

znudzona kobieta fot. Getty Images, Westend61
„Czułam się coraz bardziej samotna, przygnębiona i pozbawiona nadziei. Kto by pomyślał, że mój szczęśliwy azyl, bajkowe królestwo, o którym marzyłam przez tyle lat, zamieni się w moje więzienie i największą bolączkę?”.
/ 13.03.2024 19:15
znudzona kobieta fot. Getty Images, Westend61

Po latach pracy w wielkim mieście, emerytura na spokojnej wsi wydawała mi się być spełnieniem marzeń. Nie miałam pojęcia, z czym naprawdę wiąże się samotne życie na odludziu.

Marzył mi się święty spokój

Lubiłam swoją pracę, chociaż nie należała do łatwych i przyjemnych. Lubiłam zakładać biały kitel i mieć świadomość, że robię coś ważnego i odpowiedzialnego. Nie ukrywam, że karierze poświęciłam dużą część swojego życia, więc emerytura jawiła mi się jako stuprocentowo zasłużony wypoczynek po dekadach, które oddałam pracy.

Już po czterdziestce miałam serdecznie dosyć miasta, a po pięćdziesiątce, gdy zmarł mój mąż, byłam przekonana, że na stare lata chciałabym zupełnie odmienić swoje życie. Miałam sporo oszczędności, a także spadek po Adamie. Ostatnie lata przed emeryturą były dla mnie udręką: czekałam tylko na moment, kiedy w końcu uwolnię się od miejskiego zgiełku, od tempa życia, od spalin, wiecznie przepełnionej komunikacji miejskiej i wszystkiego, co w mieście po prostu mnie wykańczało.

„Już niedługo”, pocieszałam się, malując się rano przed pracą. Jak zaplanowałam, tak zrobiłam i od razu po przejściu na emeryturę spakowałam swoje rzeczy w pudła, pozbyłam się nadmiaru starych gratów i bibelotów, sprzedałam nasze duże mieszkanie położone w dobrej dzielnicy i zakupiłam nieduży domek na skromnej działce w Lubelskiem. Nie mogłam się doczekać dnia przeprowadzki: rozpakowania najpotrzebniejszych rzeczy i spędzenia pierwszej nocy w swoim własnym domku. W ciszy, bez dźwięków tramwajów, silników aut czy karetek.

Pierwsze miesiące były wspaniałe

I nie powiem, na początku było naprawdę wspaniale. Tak, jak sobie wymarzyłam. Mieszkanie na wsi wydawało mi się być prawdziwą sielanką: budziły mnie śpiew ptaków i promienie słońca wślizgujące się do mojej sypialni przez duże okno w drewnianej ramie. Wstawałam i niespiesznie piłam kawę na swoim niedużym ganku, napawając się ciszą, soczystą zielenią otaczającej mnie roślinności i poczuciem, że mam to, o czym przez tyle lat marzyłam.

Następnie zabierałam się za szydełkowanie albo czytanie książki. Miałam całą stertę pozycji, które gromadziłam całymi latami w oczekiwaniu na czas, energię i siłę, żeby je przeczytać. W końcu zaczęłam je odhaczać jedna po drugiej, co przynosiło mi niesamowitą satysfakcję. Co kilka dni wsiadałam na rower, zabierałam plecak i jechałam do pobliskiej mieścinki, żeby zrobić zakupy.

– Dzień dobry! – witałam się pogodnie z kobietami sprzedającymi warzywa na targu. – Jak tam życie leci?

– Aj, stara bieda, droga pani – narzekały.

Kompletnie nie mogłam tego zrozumieć. Mieszkać w tak spokojnym, wręcz rajskim miejscu i narzekać?

– A to dlaczego? – dziwiłam się.

– Aj, na giełdzie ceny niskie, czereśnie nam wyżarły szpaki, mało tych zbiorów jest w sezonie... Wszystko drożeje, zarobić możemy tylko to, co zbierzemy albo wyhodujemy, a żyć za coś trzeba – argumentowały trzeźwo.

– A tam, droga pani, trzeba się cieszyć tym, co się ma. Taki piękny dziś dzień! Ptaki śpiewają, słońce świeci – zachwycałam się.

Pewnie uważały mnie wtedy za kompletnie pomyloną, a może nawet nieuprzejmą. Dlaczego? Bo w życiu nie miałam takich problemów, jak one. Patrzyłam na wieś przez różowe okulary wakacji i wypoczynku. Całe życie pracowałam w ciepłym, stabilnym zakładzie, dostawałam pensję na czas i stopniowo awansowałam. Nie musiałam się martwić o to, co włożę do garnka i za co pojadę na wakacje. Ba, że w ogóle stać mnie było na wakacje!

Nie rozumiałam, jak bardzo uprzywilejowana jestem, gdy zamieszkałam na wsi. Potrzebowałam czasu, żeby pojąć, że sielankowe widoczki to atrakcja dla wymęczonego życiem mieszczucha... Dla osób, które spędziły tam całe życie, wieś była ciężką pracą, nierzadko biedą i brakiem perspektyw.

Co tu dalej robić?

To, jak patrzyłam na mieszkańców mojej wsi to jedna sprawa. Wkrótce moje życie w małej chatce z dala od cywilizacji przestało być takie bajkowe. Gdy skończyło się lato, dni się skróciły, a na dworze zaczęło się robić coraz chłodniej, spędzałam coraz więcej czasu w domu. Pewnie, z początku jeszcze więcej szydełkowałam czy czytałam, ale... ileż można w kółko robić to samo?

Co tu dużo mówić, po kilku miesiącach takiego „urlopu”, zaczęłam się po prostu nudzić! Do mojej sypialni przestały wpadać promienie słońca. Zastąpił je dźwięk bębniącego o szyby deszczu i smutne, pochmurne niebo. I ta permanentna, niepokojąca, dudniąca w uszach cisza...

„Rany, jaki ponury, okropny dzień”, myślałam coraz częściej po przebudzeniu i natychmiast traciłam ochotę na wstawanie z łóżka. W końcu nie miałam żadnych obowiązków. Ani zwierząt hodowlanych, ani pól uprawnych, ani nawet ogródka warzywnego. Po co więc miałam wstawać? Wcale nie musiałam! Niby wspaniale, prawda?

Ale po kilku następnych tygodniach zaczęłam dostawać już bzika. Pogoda pogarszała się równolegle z moim nastrojem. „Muszę się czymś zająć!”, myślałam gorączkowo. Niestety, szybko przekonałam się, że znalezienie sobie zajęcia czy nowego hobby w miejscu, w którym nie ma kin, teatrów, sal koncertowych, muzeów, księgarń czy nawet galerii handlowych, to właściwie bardzo trudne zadanie.

W domku zaczęło się też robić coraz zimniej, a ogrzewanie go wiązało się z dźwiganiem stosów drewna na opał, na co, szczerze mówiąc, rzadko miałam siłę i ochotę. „Ach, byle do wiosny”, myślałam przybita, ale zimne i mokre pory roku zdawały się trwać w nieskończoność, a wiosna jawiła się jako odległa, wręcz nierealna wizja.

Próbowałam znaleźć sobie znajomych

Któregoś dnia postanowiłam, że spróbuję wejść w jakieś lokalne towarzystwo. „Przecież ludzie muszą tu mieć jakieś życie towarzyskie! Jakieś biesiady, może spotkania przy kawie, może wspólne wycieczki do najbliższego miasta do kina albo coś? Stąd to faktycznie prawdziwa wycieczka, zwłaszcza bez samochodu, więc razem zawsze będzie raźniej”, myślałam optymistycznie.

Sąsiadki (z których najbliższa mieszkała aż kilometr ode mnie) przyjmowały mnie uprzejmie, ale żadna nie miała czasu na wielogodzinne posiadówki przy kawie. Wszystkie miały pełne ręce roboty.

– Pani Halinko, przepraszam, ale praca czeka. Mąż zaraz z pola wróci i muszę mu placki usmażyć, a jutro z samego rana na giełdę – zbywały mnie uprzejmie i zabierały się do obowiązków.

A gdy proponowałam kino, teatr czy koncert?

– Pani Halinko kochana, kto ma czas i pieniądze na takie rzeczy? – śmiały się tylko. – Kogo stać na takie fanaberie jak bilet na jakiegoś śpiewaka za dwieście złotych? Przecież można posłuchać z radia albo z telewizji. Za darmo i jechać nigdzie nie trzeba.

Chyba gdzieś pod koniec zimy zaczęłam sobie zdawać sprawę z tego, że zupełnie nie przemyślałam swojego życia na wsi. Dotarło do mnie, że rajska wieś byłaby dla mnie świetnym miejscem na długie wakacje, ale żeby tu na stałe mieszkać? „Co ja najlepszego narobiłam?”, płakałam w poduszkę, gdy zaczęły mnie uderzać konsekwencje swoich decyzji.

Nie miałam męża, dzieci, samochodu ani żadnych bliższych krewnych, którzy mogliby mi pomóc, gdyby coś się stało. „A jeśli zachoruję? Albo złamię nogę? Albo pęknie mi rura? Albo ktoś się do mnie włamie? Co wtedy zrobię? Nie wezwę tu sobie taksówki ani hydraulika z książki telefonicznej, który przyjedzie w godzinę”, martwiłam się.

Jak to odkręcić?

Czułam się coraz bardziej samotna, przygnębiona i pozbawiona nadziei. Kto by pomyślał, że mój szczęśliwy azyl, bajkowe królestwo, o którym marzyłam przez tyle lat, zamieni się w moje więzienie i największą bolączkę?

– Aj, napytałam sobie biedy tą przeprowadzką... Jestem zupełnie sama, utrzymanie domu to nie taka prosta sprawa jak w przypadku mieszkania, nie ma co robić... Mówię ci, żałuję, że sprzedałam wszystko i się wyniosłam. Teraz weź to odkręć! To nie takie proste – żaliłam się koleżance z byłej pracy przez telefon.

– Co ty opowiadasz! Wiesz, ile ja bym dała za to, żeby mieszkać w takim raju, jak ty? Żeby mieć tyle spokoju? – zaśmiała się.

„Ech, kobieto... Nie masz pojęcia, o czym mówisz!”, pomyślałam ze złością i szybko zakończyłam rozmowę. Tylko czemu tu się dziwić? Przecież ja myślałam kiedyś dokładnie tak samo...

Czytaj także:
„Nie miałam prawa głosu w sprawie swojego wesela. Wszystko zaplanowała teściowa, łącznie z bielizną na noc poślubną”
„Babcia wierzyła w świętą moc kapliczki i tego samego wymagała od rodziny. Nawet po swojej śmierci nie dała za wygraną”
„Zaangażowanie męża skończyło się na zrobieniu dziecka. Zamiast prowadzić wózek z córką, wolał wozić się z kochankami”

Redakcja poleca

REKLAMA