„Miałam dość wiejskich prymitywnych zwyczajów. Nie mogłam znieść kolejnego rodzinnego zjazdu na pokaz”

Sąsiad wyrzucał śmieci do mojego ogrodu fot. Adobe Stock, caftor
„Wuj Klemens wypowiadał się soczyście, z prawdziwie sarmackim polotem i bez odrobiny względów dla słuchającego. Uwielbiał chwalić się swoim przybytkiem i tym, jak znamienitych gości miał w zwyczaju zapraszać. Te zjazdy były prawdziwą ucztą w stylu >>zastaw się, a postaw się<<. Jako dziecko mnie to ekscytowało, teraz jednak bawi”.
/ 28.07.2023 11:15
Sąsiad wyrzucał śmieci do mojego ogrodu fot. Adobe Stock, caftor

Do Haciszówki zjechaliśmy na początku lat 30. całą rodziną na krótkie odwiedziny, jak tylko słońce utwardziło miejscowe drogi, czyli pod koniec czerwca. Rozległy poleski dwór robił wrażenie. Wyłaniał się z ogromnego lasu, jak wysepka cywilizacji. Dookoła oblewały go mokre nieużytki, bagna i tereny zalewowe, które brat mamy, Klemens, czyli tutejszy dziedzic, podniósł do rangi prawdziwego bogactwa.

Majątek wuja Klemensa przez większą część roku zdawał się być zatopiony w poleskich błotach. Zasilane deszczami naturalne rozlewiska były rajem dla ptactwa, szczególnie wodnego, co czyniło je doskonałymi terenami łowieckimi. Jesienią Haciszówka stawała się celem pielgrzymek panów z towarzystwa, bo doroczne polowania na kaczki były sławne w okolicy.  Wujek Klemens dbał, by organizowane w jego majątku zastawy na ptactwo wodne, gromadziły najlepsze strzelby kraju, a wyjątek dla partaczy robił czasami tylko w rodzinie, z sentymentu. I tylko jeden raz – jak podkreślał. Nie zapraszał „gorących nazwisk” politycznej sceny, lecz dobrych, znających się na rzeczy strzelców, co to nie będą głupsi niż hodowane w Haciszówce springer spaniele, których ród wywodził się w prostej linii z psiarni Karola Radziwiłła. Wuj Klemens wypowiadał się soczyście, z prawdziwie sarmackim polotem i bez odrobiny względów dla słuchającego.

Uwielbialiśmy go z braćmi

Tak jak i jego wypieszczoną Haciszówkę, raj naszego dzieciństwa. Czerwcowa wizyta u wuja, jak było do przewidzenia, przedłużyła się. Najpierw musiał opuścić nas tatko, wezwany interesami, potem wyjechał do szkoły z internatem Zbyszko, najstarszy brat. My młodsi, od biedy mogliśmy jeszcze zostać, chociaż mama zaczynała przebąkiwać o powrocie.

– Ależ Maniu, co ty mówisz – wuj Klemens miał na to gotową odpowiedź – wydaje mi się, że za krzyżówką jeszcze nie całkiem wyschło, jakże tamtędy z dziećmi przejedziesz? Mój dom, to wasz dom. Zostańcie, oby jak najdłużej.

Tu wuj puszczał do nas oko, co miało znaczyć, że wystarczająco nastraszył mamę, żeby przestała myśleć o wyjeździe.

– Och, Klemensie – wzdychała pokonana mama – czasem mi się zdaje, że gdybym uparła się odjechać na kolej, okazałoby się, że w podjezdkach kół nagle zabrakło.

I tak, ku ogólnemu zadowoleniu, wizyta u wuja trwała nadal. Lato zaczęło chylić się ku końcowi, nadchodziła jesień, wyjątkowo, jak na te tereny, słoneczna i sucha. Wuj nie mówił o niczym innym, jak o otwarciu sezonu łowieckiego. Poprosił mamę, by robiła honory domu, ustaliła menu myśliwskiego śniadania oraz wieńczącej polowanie kolacji. Sam zajął się wyborem naganiaczy i najlepszych stanowisk strzeleckich. Myśliwi mieli stanąć półkolem nad brzegiem rozlewiska nazywanego Majchrówką, i wypatrywać płoszonych przez nagonkę kaczek. Przy takich okazjach odbywała się prawdziwa hekatomba ptactwa, co napawało dumą strzelających i budziło mój słuszny sprzeciw. Bo jakże to? Po co im aż tyle zabijać? Próbowałam zasiać wątpliwości w sercach braci, bo potrzebni mi byli sojusznicy, ale udało mi się tylko z najbardziej wrażliwym Januszem. Starszy Adrian nazwał mnie łzawą babą i już wiedziałam, że nie mam co na niego liczyć. Przygotowania do myśliwskiego wydarzenia ruszyły, można powiedzieć, dwutorowo.

Mieliśmy bowiem z Januszem plan

Jak się okazało, nie my jedni.

– Nieszczęście, Maniu – wujek opadł bezsilnie na fotel, ale zaraz zerwał się i zaczął krążyć po pokoju jak ranny dzik.

Nie spuszczałam go z oka.

„Łowczy się zorientował i naskarżył” – moje serce wybijało dziki rytm.

– Wiceminister ze świtą mnie zaszczyci – jęknął Klemens, a mnie ulżyło.

– To wspaniale – ożywiła się mama – Twoje polowania stają się sławne.

– Ale on nie potrafi strzelać – zgasił jej zapał wuj. – Łazi między stanowiskami, plącze się, gada, wychodzi ludziom pod lufy.  Dziwię się, że jeszcze nie zginął! Jakże mam go upilnować? Lepszym zaproszenia odmawiałem, a tu masz! Zygmunt go przywozi. Mówi, że musi, to jego szef, a wyraził chęć uczestnictwa. Rozumiesz, Maniu?

Mama rozumiała to całkiem inaczej, jako przyczynek do powstawania historii pisanej w Haciszówce. Dyplomata na polowaniu, rozmowy kuluarowe, sondaże, tajne uzgodnienia, budowanie zrębów porozumień. Tak to widziała. Wuj, po zastanowieniu, zwołał leśniczych na powtórną naradę. Postanowił zastosować wszelkie środki ostrożności i wybrać dla wiceministra stanowisko, które jak najmniej narażałoby go na utratę życia. Ustawiłby go gdzieś na uboczu, ale byłby to despekt dla tak znacznej persony, musiał zatem wymyślić salomonowe rozwiązanie. Nie byłam zainteresowana jego problemami, miałam własne. Musiałam zmylić czujność panny Jadwigi, naszej guwernantki, żeby pobiec do wsi i spotkać się ze wspólnikami. Niestety, zostałam zasadzona do francuskich słówek. Przeżuwałam gorycz porażki i zastanawiałam się, jak zawęzić wykonawstwo do dwóch osób – Januszka i siebie. Po namyśle doszłam do wniosku, że we dwójkę też damy sobie radę.

Do Haciszowki zaczęli zjeżdżać goście

Zajmowali wolne sypialnie, a wieczorem w salonie odbywały się wieczorki muzyczne, choć ja wolałam te poświęcone żywym obrazom patriotycznym. Wiceminister zapowiedział swe przybycie na dzień przed polowaniem. Wuj wysłał na stację linijkę, którą mieli przyjechać sportsmeni oraz kilka podwód po ich bagaże. Sam pozostał w domu, chociaż mama twierdziła, że polityczniej byłoby powitać znamienitego gościa na peronie.

– Ten zaszczyt rezerwuję dla prezydenta, jeśli zechce mnie odwiedzić – huknął wuj, wypinając dumnie pierś. – Chociaż on podobno też słabo strzela...

W dniu polowania wymknęliśmy się z Januszem z domu, gdy było jeszcze ciemno. Przyczailiśmy się w lesie, na wzgórzach, na przeciwko stanowisk strzeleckich. Miejsce było trochę niebezpieczne, ale założyliśmy, że myśliwi będą strzelać z dwururek w górę, a na nas co najwyżej spadnie deszcz śrutu.  Ledwie zaczęło się rozwidniać, usłyszeliśmy głosy nagonki. Niektórzy nieśli drewniane kołatki, których dźwięk niósł się po wodzie, w porannej ciszy płosząc wszystko, co żyje. Spłoszone kaczki zrywały się do lotu i ginęły w powietrzu powalone kanonadą, którą na ich widok eksplodował przeciwległy brzeg jeziora. Poczułam, że nadeszła nasza wielka chwila.

Już, gwiżdżemy – szepnęłam do brata, przytykając do ust psi gwizdek, który wcześniej podkradłam łowczemu.

Niesłyszalny dla człowieka dźwięk wywabił ze stanowisk strzeleckich cztery springer spaniele. Powtórzyłam komendę. Kwiat wujkowej hodowli, niezwykle cenne psy, wybiegły na otwartą przestrzeń.

– Wstrzymać ogień! – krzyknął wuj, zobaczywszy, co się dzieje.

Kanonada cichła, myśliwi odkładali niechętnie strzelby, wodząc wzrokiem za przelatującymi na drugie jezioro kaczkami.

Co się dzieje? – podawano sobie pytanie ze stanowiska na stanowisko.

I wtedy z kępy olch wyłonił się, całkowicie nieświadomy sytuacji, wiceminister. Szedł powoli, rozmawiając z ożywieniem z dwoma innymi panami. Spacerowym krokiem mijał stanowiska, aż w końcu dotarł do gospodarza.

– Pięknie tu u pana – wiceminister uśmiechnął się do Klemensa. – Chyba zdążyłem na czas? Kiedy zaczynamy?

Wuj otarł pot z czoła

Gdyby nie cenne springer spaniele, wiceminister właśnie kluczyłby pod zmasowanym ogniem z kilkudziesięciu luf... Całe dwa dni pozostawaliśmy z bratem w przekonaniu, że nam się udało. Polowanie, co prawda, wznowiono, ale po wybryku wiceministra, strzelcy zrobili się nerwowi i zamiast w niebo, ślepili po krzakach w poszukiwaniu przypadkowych spacerowiczów. Wielu kaczkom udało się tego dnia ujść z życiem. Wuj Klemens wezwał nas wieczorem do myśliwskiego gabinetu. Poszliśmy jak na ścięcie, pewni, że tym razem sprawa oprze się o naszą mamę, a ona nie będzie tak wyrozumiała, jak jej brat.

– Oddajcie psie gwizdki – wyciągnął rękę wuj, przechodząc tym samym do rzeczy.

Co było robić, byliśmy na przegranej pozycji. Zamiast wygłosić pogadankę o braniu cudzych rzeczy, wuj zapytał znienacka:

– Tylko tyle wymyśliliście? Czy była jakaś druga część planu?

– Zajączki – odpowiedzieliśmy karnie i jednocześnie.

Wuj potarł bezradnie czoło.

– Mieliśmy oślepiać myśliwych, puszczając zajączki zza wzgórza, ale nie było słońca – wyjaśniłam, bo zrobiło mi się go żal.

Jak by nie było, zepsuliśmy rozpoczęcie sezonu łowieckiego. Klemens nie pozostał nam dłużny. Do końca pobytu mieliśmy zakaz wchodzenia do stajni i psiarni, a zapewniam, że była to dotkliwa kara. Haciszówki, krainy słonecznych wybryków dzieciństwa, już nie ma. Ten świat żyje tylko we wspomnieniach, które czasem przywołuję, grzejąc się w ich cieple. Tylko tyle i aż tyle. 

Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”

Redakcja poleca

REKLAMA