„Wiedziałam, że ratunkiem dla mnie jest tylko przeszczep. Ze smutkiem i nadzieją czekałam na cudzą tragedię”

smutna młoda kobieta fot. Getty Images, Halfpoint Images
„Leżałam tam i zastanawiałam się, kim jest osoba, która jeszcze żyje, może się śmieje, może właśnie z kimś się kłóci albo patrzy na pierwsze kroki swojego dziecka, a na której tragiczny wypadek oczekuje z nadzieją cała moja rodzina, lekarze i ja sama”.
/ 30.10.2023 22:00
smutna młoda kobieta fot. Getty Images, Halfpoint Images

To była młoda, bardzo ładna i szczęśliwie zakochana kobieta. Dopiero co wyszła za mąż...  Miała mnóstwo planów i marzeń. Nie zdążyła ich zrealizować. Zginęła w wypadku. To dzięki niej ja żyję...

Choroba towarzyszyła mi od dziecka

Podobno jako dziecko byłam pełna energii i tryskałam zdrowiem. Rzeczywiście, ze starych zdjęć uśmiecha się mała, rumiana dziewczynka o zadziornym spojrzeniu. Ja jednak tego nie pamiętam. Moja pamięć obejmuje tylko męczące czekanie w kolejkach do lekarzy, niekończące się badania, nocny szloch mamy i wieczne zmęczenie, jakie towarzyszyło mi przy najmniejszej aktywności fizycznej…

– Zaawansowana wada zastawki – powiedział kardiolog dziecięcy, gdy miałam niecałe cztery lata, i przez całą drogę do domu zamęczałam mamę pytaniami, gdzie ja mam te „ławki” w sercu.

Nie rozumiałam, dlaczego zamiast odpowiedzieć, wzięła mnie na ręce i niosła, przyciskając do siebie z całej siły. Wolałabym iść na własnych nogach, jak zwykle, ale mama mnie nie puszczała. A potem kupiła mi kolorowankę i zamknęła razem z nią w pokoju, żeby porozmawiać z tatą. Kiedy wyszłam pokazać im obrazek, oboje mieli czerwone, zapłakane twarze. Miesiąc później tato był już zupełnie siwy.

– Ilonko, powoli! – wołała za mną mama, kiedy radośnie biegłam się przywitać z babcią.

– Kotku, nie możesz – mówił tato, łagodnie odbierając mi hulajnogę koleżanki.

– Słoneczko, dzisiaj jest za duży upał, więc nie pójdziesz do szkoły – ze sztuczną wesołością oznajmiała babcia.

Właściwie to nie musieli tego wszystkiego mówić, i tak nie byłam w stanie biegać, skakać ani jeździć na rowerze. Jakikolwiek wysiłek fizyczny powodował u mnie zadyszkę, zawroty głowy i trudności z oddychaniem. Kiedy miałam czternaście lat, zaczęłam straszyć rodziców omdleniami, podczas których siniały mi wargi.

– I jak się czujesz po nowych lekach? – zapytał raz kardiolog, którego znałam tak dobrze jakby był moim rodzonym wujkiem.

– Chyba tak samo – zawahałam się. – Ostatnio nie mdlałam, ale mam strasznie opuchnięte stopy i brzuch. Czy to od nich?

– Pokaż – polecił, a ja kątem oka zobaczyłam, jak twarz mamy zastyga w masce przerażenia. – Rzeczywiście obrzmiałe… – poruszył krzaczastymi brwiami.

Zrozumiałam, że to coś poważnego

Nie mogłam nie zauważyć, że wymienił z mamą znaczące spojrzenia. Wiedziałam, co oznaczają: znowu będę przechodziła serię badań, wysiadywała pod drzwiami gabinetów specjalistów, choć nie wierzyłam, że istnieją jeszcze tacy, do których mama mnie nie zabrała, no i będę przyjmowała nową garść pigułek we wszystkich kolorach tęczy…

Moje osiemnaste urodziny przeszły zupełnie niezauważone. Nie było wielkiej imprezy dla całej klasy, szampana ani nawet taniego wina na balkonie. Byłam wtedy w sanatorium.

– No, koniec na dziś – powiedziała fizjoterapeutka o godzinie dwudziestej w dniu moich urodzin. – Zjedz kolację i idź się wyspać. Pamiętaj, że musisz spać minimum dziesięć godzin na dobę – i to tyle jeśli chodzi o fetowanie pełnoletności.

Byłam wtedy już po pierwszej operacji. Wymieniono mi zastawkę serca i przez jakiś czas czułam się naprawdę dobrze. Szybko jednak okazało się, że problem leżał nie w samej zastawce, ale w ogólnej dysfunkcji serca. Termin „arytmogenna kardiomiopatia prawej komory” szybko stał się najczęściej używanym w mojej rodzinie zlepkiem wyrazów.

To nie były jeszcze czasy internetu, więc żeby dotrzeć do rokowań przy tej chorobie, musiałam wybrać się do trzech bibliotek. W końcu dowiedziałam się tego, co chciałam... „Poważne zagrożenie zgonem przed trzydziestym piątym rokiem życia” – przeczytałam.

– Tato, czy ja niedługo umrę? – miałam dziewiętnaście lat, ale kiedy siedziałam skulona pod kocem i walczyłam z ogarniającym mnie strachem, czułam się jak mała dziewczynka.

– Nie, kochanie, nie dopuścimy do tego – zapewniał ojciec, głaszcząc mnie czule po głowie.

Z każdą chorobą jest tak, że przebiega w rytmie sinusoidy: raz jest lepiej, raz gorzej. Tak też było w moim przypadku. Od kiedy skończyłam dwadzieścia jeden lat, ostre objawy przestały mnie męczyć. Kardiolodzy byli jednak zgodni: to chwilowa poprawa, choć „chwila” może potrwać nawet kilka lat. Potrwała równo pięć. Potem zaczęła się walka o każdy oddech, każde dziesięć równych uderzeń serca.

Przeszłam kolejną operację, wszczepienie kardiowertera, czyli maleńkiego urządzenia, które miało czuwać nad rytmem mojego zepsutego serca.

– Jest idealny na złamane serce – chirurg lubił żartować, może tak walczył ze stresem w pracy. – Jeśli kiedykolwiek się pani nieszczęśliwie zakocha, będzie jak znalazł!

Od razu powiedziałam mu o chorobie

Chyba był wtedy jakiś szczególny dzień i magia wisiała w powietrzu, bo tydzień później spotkałam Jarka i się zakochałam.

– Jestem bardzo chora – kawę na ławę wyłożyłam już na drugiej randce.
– Prawdopodobnie nie będę mogła mieć dzieci, muszę ostrożnie uprawiać seks i mogę nie dożyć czterdziestki. Nadal chcesz się ze mną spotykać?

Chciał. Wcześniej miałam kilku chłopaków, ale w porównaniu z tym, co łączyło mnie z Jarkiem, były to nic nieznaczące związki. Moja choroba i widmo wczesnej śmierci, którego nie odsunął nawet ostatni zabieg, przyspieszyły naszą decyzję o ślubie. Pobraliśmy się w górach, w małej kapliczce, w obecności najbliższej rodziny i przyjaciół.

– To był taki piękny ślub! – babcia płakała ze wzruszenia, składając nam życzenia. – Jesteście tacy młodzi, tak się kochacie, całe życie przed wami… och! – nagle chyba zdała sobie sprawę, kogo ma przed sobą, bo rozpłakała się jeszcze głośniej.

Poza tym incydentem jednak staraliśmy się udawać, że naprawdę będziemy żyli sto lat. Odważyłam się nawet zatańczyć dwa tańce, choć wiedziałam, że taki wysiłek może przeciążyć moje serce.

– Właściwie wszystko może mnie zabić – wzruszyłam ramionami, gdy mama chciała mnie powstrzymać. – Nigdy nie uprawiałam sportu, nie poszłam na całonocną imprezę ani nie zrobiłam nic szalonego. Chcę przynajmniej potańczyć na własnym weselu, zanim umrę!

To była prawda. Rzeczywiście żyłam jak pod kloszem. Każdy wysiłek czy skok adrenaliny mógł mnie zabić, więc nikt nie miał odwagi się nawet ze mną pokłócić. Rodzice nie zdecydowali się na kolejne dziecko, więc przez całe życie byłam jedynaczką. Do tego jedynaczką pod specjalną opieką – taką, przy której nie wolno się awanturować ani oglądać mocnych filmów. Dzięki temu byłam względnie bezpieczna, ale też straciłam wiele ze smaków młodości.

Chciałam żyć normalnie

– Wiesz, o czym marzę? – szepnęłam do męża niedługo po ślubie. – O skoku ze spadochronem! I o nurkowaniu głębinowym. Strasznie bym chciała zobaczyć, jak to jest wyskoczyć z samolotu na pięciu tysiącach metrów i wpłynąć do wraku zatopionego statku…

– Może kiedyś… – zaczął, przygarniając mnie do siebie.

– Nie – przerwałam mu obcesowo. – Mówię ci to tylko po to, żebyś wiedział, co mi się śni po nocach. Ale oboje wiemy, że nigdy tego nie doświadczę. Dla mnie każdy sport, łącznie z joggingiem i przysiadami, jest ekstremalny. Mój Boże, czasem myślę, że prędzej umrę z nudy niż z powodu choroby…

Depresja bardzo często towarzyszy kardiomiopatiom. Po mnie także wyciągnęła swoje szpony. Kiedy żyje się na absurdalnie zwolnionych obrotach, rezygnuje z większości przyjemności i ma się świadomość, że ucisk pojawiający się praktycznie codziennie w piersi może być ostatnim doznaniem, które się poczuje w życiu, trudno o optymizm. Do tego zaczęły ogarniać mnie lęki związane z trzydziestymi piątymi urodzinami, które niebawem miałam obchodzić.

– Lekarka powiedziała, że kardiowerter jeszcze bardziej zrujnował mi serce
– przekazałam mężowi po kolejnej wizycie kontrolnej. – Zbyt często musi przerywać częstoskurcz, a każde wyładowanie osłabia tkanki – wyrecytowałam, próbując ukryć, jak bardzo przeraziła mnie ta diagnoza.

Moje rokowania były coraz gorsze i wpisano mnie na listę osób oczekujących na przeszczep. Trudno mi było uporać się ze świadomością, że moje dalsze życie zależy od dramatu kogoś innego.

– Mamo, ja nawet nie umiem mieć nadziei, że znajdzie się dla mnie dawca – zwierzyłam się raz. – Kiedy pomyślę, że czekam na serce, które teraz bije w czyjejś piersi i że jest to jakiś normalny człowiek, który ma rodzinę, marzenia, plany… to czuję się, jakbym miała strzelić mu w skroń. Jak można liczyć na to, że ktoś umrze tragiczną śmiercią? Czy to w ogóle normalne?

Powiedziałam także mężowi o dręczących mnie wątpliwościach.

– Pomyśl – mówiłam prawie co wieczór, skulona pod kocem. Teraz już nie tato, ale Jarek głaskał mnie i poskramiał mój strach przed śmiercią. – Może dzisiaj minęłam jakąś kobietę albo mężczyznę, który będzie moim dawcą. Może ten ktoś dzisiaj jest szczęśliwy, a za miesiąc zginie w wypadku. Jak mam na to czekać? Przecież śmierć zawsze jest czymś strasznym… Czy można więc na niej skorzystać i budować swoje życie?

– Nie myśl o tym, maleńka. To, że czekasz na serce, nie oznacza, że życzysz komuś śmierci – Jarek próbował racjonalizować moje lęki. – Nie my decydujemy o życiu i śmierci…

To była moja ostatnia szansa

Rzeczywiście, gdybym miała o tym decydować, nigdy nie dopuściłabym do omdlenia w trakcie korzystania z toalety w centrum handlowym. Nie miałam jednak wpływu na salto, jakie wykonało moje serce i ratownicy wynieśli mnie z kabiny w rozpiętych dżinsach, które ktoś litościwie naciągnął mi na biodra, gdy leżałam z sinymi wargami na zimnej łazienkowej posadzce.

– Jest pani podłączona do płucoserca – to były pierwsze słowa, jakie usłyszałam po ocknięciu się w szpitalu. Maszyna podtrzymująca krążenie pozaustrojowe szumiała cicho, jakby na potwierdzenie tych słów. – Przesunięto panią na szczyt listy osób do transplantacji. Czekamy na serce.

– Ile… – przełknęłam ślinę. – Ile będziemy czekać?

– Proszę się nie martwić – uśmiechnęła się z chłodnym profesjonalizmem lekarka, ale nie dodała nic więcej.

Rozpoczął się taniec śmierci. Ktoś musiał wejść w jej objęcia, by odstąpiła od zamiaru zaproszenia mnie do tańca. Leżałam tam i zastanawiałam się, kim jest osoba, która jeszcze żyje, może się śmieje, może właśnie z kimś się kłóci albo patrzy na pierwsze kroki swojego dziecka, a na której tragiczny wypadek oczekuje z nadzieją cała moja rodzina, lekarze i ja sama.

– I co? – zapytał Jarek czuwający przy moim łóżku. – Wiadomo coś?

– Był jeden wypadek we wschodniej Polsce – odpowiedział wizytujący mnie chirurg-transplantolog – ale nie ma zgodności. Czekamy dalej.

Potem czas zaczął liczyć się w kolejnych zgonach osób w całym kraju. Sprawdzano też systematycznie bazę europejską. Niestety, wszyscy, którzy wykazywali zgodność tkankową ze mną, uporczywie żyli.

– Będę chciała wiedzieć, kto to – wymamrotałam, czując, że drętwieją mi usta. Czułam się coraz gorzej, maszyna naprawdę nie może żyć za człowieka. – Kto będzie moim dawcą. Będę chciała poznać jego rodzinę. Przeprosić…

Wreszcie nastał „ten dzień”

Kiedyś bym się rozpłakała, ale w tak ekstremalnej sytuacji organizm ogranicza funkcje rozmaitych układów, w tym nerwowego, więc zamiast emocji czułam tylko zmęczenie i otępienie. Nie wiem, ile czasu trwałam między światami, ale pamiętam moment, kiedy do mojej sali wpadł lekarz i dwie pielęgniarki, a po chwili zaroiło się od „zielonego personelu”, czyli ludzi z chirurgii.

– Wieziemy ją na blok! – krzyczał lekarz prowadzący. – Organ będzie za dwadzieścia osiem minut! Siostro, niech doktor M. już się przygotowuje do operacji!

Wieźli mnie na łóżku chyba przez cały szpital, choć dla mnie ta droga była tylko rozmazaną smugą światła z jarzeniówek na suficie. Przez kilkanaście metrów towarzyszył mi Jarek i ojciec, ale nie wpuszczono ich do windy. Dalej pojechałam już tylko z zespołem medycznym.

– Poczuje pani ukłucie, a potem rozlewające się ciepło – anestezjolodzy zawsze mówią spokojnym, przyciszonym głosem.

– Wiem, przeszłam dwie operacje w znieczuleniu ogólnym – próbowałam powstrzymać drżenie głosu.

– Potem będę odliczać.

Poczułam, że igła wbija się w mój kręgosłup i pozwoliłam łagodnie się położyć na stole operacyjnym.

– Dziesięć, dziewięć, osiem, serce… – powiedziano mi, że tak właśnie liczyłam tuż przed utratą przytomności.

Operacja się udała. Kiedy się ocknęłam, miałam już nowe serce i ogromną szramę między piersiami. Przez pierwszy tydzień leżałam w całkowicie sterylnej sali pod czujną obserwacją zespołu medycznego. W końcu uznano, że przeszczep się przyjął. Dostałam nowe życie!

Dla osób z przeszczepionymi organami początki tego nowego życia są jednak bardzo trudne. Cały organizm jest w szoku, nieraz usiłuje odrzucić intruza; konieczne jest przyjmowanie leków immunosupresyjnych i to do końca życia. Bierze się wiec sporo pigułek, przebywa w sterylnym otoczeniu, ciągle jest się poddawanym badaniom – to wszystko powoduje, że człowiek zwyczajnie chce stamtąd uciec.

– Witaj w domu, kochanie! – kiedy mąż wreszcie mnie przywiózł do naszego mieszkania, miałam w oczach łzy ulgi.

Chciałam poznać tę rodzinę

Po tylu latach chorowania, doszłam do siebie po operacji zaskakująco szybko. Moje nowe serce sprawowało się znakomicie. Po czterech miesiącach mogłam powrócić do normalnej aktywności, a wręcz zalecono mi więcej ruchu, by utrzymać niską masę ciała, bo to jest konieczne dla dobrej pracy serca.

– A podróże? – zapytałam mojego lekarza prowadzącego. – Mogę lecieć gdzieś daleko?

– Naturalnie! Może pani podróżować, uprawiać sport i robić setki rzeczy, o których kiedyś pani tylko marzyła. Miałem pacjenta, który po przeszczepie trenował judo na poziomie zawodowym, a pewien Kanadyjczyk nawet ukończył maraton 22 lata po przeszczepie!

Mogłam zrobić jeszcze jedno: zajść w ciążę i urodzić dziecko! Powiedziałam to Jarkowi, wywołując jego niemal religijne uniesienie.

– Ale najpierw muszę zrobić coś innego – dodałam. – Dali mi dane dawcy, właściwie dawczyni. Nic o niej nie wiem, ale chcę spotkać się z jej rodziną. Już wyrazili zgodę.

Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Jechaliśmy do pana Michała, męża dwudziestoczteroletniej kobiety, która zginęła w wypadku. W domu miała też być jej matka i młodsza siostra. Dzieci na szczęście nie miała.

– Dzień dobry – przywitałam się z bliskimi kobiety, której serce nosiłam w piersi.

Mąż siedział bez ruchu, patrząc na swoje buty, ale matka tej dziewczyny podeszła do mnie i położyła dłoń na mojej klatce piersiowej. Rozumiałam, co czuje, więc się nie cofnęłam. Nie drgnęłam nawet wówczas, gdy przytuliła swoją mokrą od łez twarz do mojej bluzki, wyraźnie słuchając bicia mojego serca. Mojego?

– Agniesia… – wyszeptała, a ja ją objęłam i przez chwilę bujałam w ramionach. – Miała tyle planów – wykrztusiła w końcu. – Uwielbiała ruch i przygody! Chciała się nauczyć jeździć konno i spłynąć Biebrzą. Zapisała się na prawo jazdy na motocykl…

– I marzyła o Indiach… – z głębi fotela odezwał się mężczyzna, który tak wcześnie stracił żonę. – Mieliśmy tam jechać w podróż poślubną, ale wciąż były ważniejsze wydatki… Nasz ślub… – załamał mu się głos – wszyscy mówili, że był taki piękny… mieliśmy tyle planów, tyle planów…

Nie powiedział nic więcej. Dalej rozmawiałam już tylko ze starszą panią i nastolatką, która pokazała mi zdjęcia siostry. Agnieszka była wesołą, pełną życia dziewczyną, która uwielbiała wyzwania i szaleństwa, ale w tym dobrym znaczeniu. Na kilku zdjęciach była ruda, na innych czarnowłosa, na jednym miała niebieskie loki.

– Ona by się cieszyła, że pani dostała jej serce – powiedziała w końcu matka. – Wiele razy mówiła, że chciałaby, by jej narządy po śmierci uratowały komuś życie. W jakimś sensie dzięki temu jej cząstka nadal żyje…

– Czuję to – powiedziałam bardziej do siebie niż do niej. – Czuję jakoś jej obecność. I wiem, że jestem jej coś winna. Niech pani mi jeszcze raz opowie o jej planach.

Wszystko sobie zapisałam. Prawo jazdy na motocykl, Indie, jazda konna, spływ Biebrzą i wiele innych rzeczy, których Agnieszka nie zdążyła zrobić przed śmiercią . A potem obiecałam, że zrobię to wszystko w jej imieniu. By uczcić jej pamięć i okazać wdzięczność.

– Na pewno chcesz w to wszystko wejść? – zapytał Jarek.

– Tak – uśmiechnęłam się. – Ja żyję dzięki niej, więc niech jej marzenia przeżyją dzięki mnie.

A potem spełniłam je wszystkie. Indie były ostatnim punktem tej nieco duchowej podróży. Byłam tam z mężem i tam poczęła się nasza córka. Pod wpływem impulsu zadzwoniłam do pana Michała i zapytałam, czy Agnieszka kiedyś mówiła, jak chciałaby nazwać swoją córkę.

– Ewa – odpowiedział.

Spodobało mi się to imię. Mam nadzieję, że moja córeczka również będzie z niego dumna.

Czytaj także:
„Mąż zostawił mnie dla młodszej. Przygodną autostopowiczkę najpierw wziął do auta, a później w swoje pielesze”
„Aby mąż mnie nie zostawił, przekupywałam go prezentami. Zgodziłam się też, by jego łóżko rozgrzewały wynajęte panny”
„Bezduszny ksiądz zlikwidował grób mojej babci. Po raz drugi musimy zorganizować jej pogrzeb i odprawić ją z padołu łez”

Redakcja poleca

REKLAMA