To miał być cudowny, radosny dzień ślubu mojej córki. I był. Tyle że w pewnym momencie trafiłam do jakiegoś koszmarnego labiryntu jak ze strasznej bajki. Od rana chodziłam podenerwowana. Moja córka miała dziś wyjść za mąż, co już samo w sobie było stresujące, a tu jeszcze w dopiętym na ostatni guzik grafiku pojawiły się rysy. Makijażystka utknęła w korku i miała spore spóźnienie. Na dodatek niebo zasnuły ciemne chmury, choć według prognoz miało być pięknie, a przynajmniej nie miało padać.
– Spokojnie, zostało jeszcze trochę czasu, będzie dobrze, nie denerwuj się – pocieszałam córkę, choć sama nie mogłam się uwolnić od uwierającego przeczucia, że to nie koniec przykrych niespodzianek.
Przygotowania do wesela trwały ponad 2 lata
Od rana po korytarzach urokliwego dworku kręciło się mnóstwo ludzi. Nad całością przygotowań czuwała specjalnie zatrudniona do tego zadania asystentka ślubna. Daria zadbała o najdrobniejsze szczegóły, by ślub i wesele były idealne. No ale… Jak to się ładnie i poetycko mówi? Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach?
– Denerwujesz się bardziej niż panna młoda – zauważyła moja siostra.
Denerwuję, no denerwuję... I co w tym dziwnego? Na żwirowanym podjeździe co rusz rozlegało się chrzęszczenie opon. Z podjeżdżających samochodów wysypywali się kolejni goście, którzy wypełniali hol gwarem rozmów i śmiechów. Cicho zapukałam do pokoju nowożeńców, gdzie Daria kończyła się robić na bóstwo.
– Och, to ty – odetchnęła.
Fryzjerka właśnie wpinała w jej włosy prześliczny długi welon.
– Już się bałam, że to Piotrek chciał mnie podejrzeć – dodała.
– Ze 100 razy mówiłaś mu, że to przynosi pecha. Zdążył chyba zapamiętać! – roześmiałam się.
Nie mogłam oderwać oczu od córki, która w śnieżnobiałej sukni wyglądała jak anioł. Pukle jasnych włosów zostały upięte nad karkiem, a na plecy spływał jak mgła półprzezroczysty welon. Do oczu napłynęły mi łzy …
– To będzie wspaniały dzień – szepnęłam, poprawiając ścielący się na czerwonej wykładzinie tren, w którego fałdach lśniły drobne cyrkonie.
Ślub i przyjęcie odbywały się w zabytkowym dworku, położonym w malowniczej okolicy, z dala od miejskiego gwaru. Darii bardzo zależało właśnie na tej lokalizacji. Świeże kwiaty, dekoracje, kryształowe żyrandole i czerwone dywany sprawiały, że budynek wyglądał jak z bajki. W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że moja córka będzie miała tak cudowny ślub, tak magiczny…
Godzinę później wpatrywałam się z przejęciem, jak z błyszczącymi oczami wsuwa obrączkę na palec swojego męża. Uroczystość była piękna i wzruszająca nie tylko dla mnie. Potem nadszedł czas na wystawne przyjęcie, które urządzono w największej sali dworku. Korytarze, hol, ogród – wszędzie panował radosny gwar i tętniło życie. Dzieci śmiały się i biegały dorosłym pod nogami. Pierwszy taniec – efektowny walc, podczas którego młodzi zdawali się płynąć po eleganckiej sali – zapoczątkował całonocną zabawę…
Wtedy nieoczekiwanie wróciło do mnie to dziwne, nieprzyjemne przeczucie, które towarzyszyło mi od samego rana. Sala weselna lśniła – oświetlona mieniącymi się kryształowymi żyrandolami i reflektorami, których używał zespół muzyczny – a jednak, kiedy spojrzałam ku drzwiom, wiodącym do holu, dworek wydał mi się nagle zimny i mroczny. Jakby za drzwiami tej pełnej szczęścia sali czaiło się coś złego, niebezpiecznego, przyprawiającego o gęsią skórkę. Zatańczyłam kilka razy z mężem, a potem kątem oka dostrzegłam, jak córeczka mojej siostrzenicy wybiega z sali. Nim zniknęła, odwróciła się i pomachała mi pulchną rączką, jakby zachęcała mnie, żebym poszła za nią. Miała na sobie sukienkę do kostek, której rąbek zdobiły falbany. Wyglądała jak kolorowy motylek, co kontrastowało z zalegającym zza drzwiami mrokiem korytarza.
Ogarnięta niepokojem poszłam za małą
– Goń mnie, ciociu! – usłyszałam niosące się korytarzami echo i niepokój zmienił się w zdenerwowanie.
Bałam się, że smarkata zgubi się w gąszczu korytarzy, potknie, zaplącze w falbanki, upadnie, potłucze się albo, nie daj Boże, spadnie ze schodów i skręci kark. Takie makabryczne myśli w taki piękny radosny dzień… Podążałam za nią, ale choć mnie nawoływała, nie mogłam jej znaleźć. Kluczyłam korytarzami, pokonywałam kolejne schody i zaglądałam do otwartych pomieszczeń. Nigdzie nie było po niej śladu.
– Ciociu, tu jestem!
Dziewczęcy głosik docierał do mnie jakby przytłumiony, jakby znajdowała się za jakąś grubą kotarą. Radosny chichot niósł się korytarzami, odbijał od ścian i zdawał się wprawiać szyby w drżenie. Przystanęłam i oparłam dłonie o uda. Byłam zdyszana, moja misternie ułożona fryzura rozpadała się. Rozwinięte loki lepiły mi się do spoconego karku. Uniosłam głowę i spojrzałam przed siebie. Rząd pozamykanych drzwi, opatrzonych numerami, jak w każdym hotelu. Korytarz na końcu rozwidlał się. Znowu?
– Na litość boską! – jęknęłam. – Czy ten dworek jest większy od pałacu Buckingham?
Otarłam mokre czoło, zastanawiając się, czy przypadkiem sama się nie zgubiłam w tym labiryncie. Korytarze zdawały się ciągnąć i ciągnąć. Miałam wrażenie, że kręcę się w kółko. Z dołu dobiegały odgłosy zabawy: dudnienie muzyki, brzęk naczyń, wybuchy śmiechu, jakieś oklaski, tupanie. Wesele trwało w najlepsze, tymczasem ja krążyłam niekończącymi się korytarzami, niczym Alicja w Kranie Czarów w pogoni za białym królikiem. No nic. Gdy nieco odpoczęłam, ruszyłam dalej. Dla wygody i żebym nie zahaczyła obcasem o wykładzinę – szkoda by było go złamać – zdjęłam szpilki i trzymałam je w dłoni. Odruchowo spojrzałam w dół, na miękką wykładzinę. Na tym piętrze miała kolor kawy z mlekiem.
Coś przykuło moją uwagę
Przykucnęłam i dotknęłam opuszkami palców brunatnej plamki. Dalej dostrzegłam ich więcej. Wiodły do jednego z pokoi, jakby wyznaczając ścieżkę. Krew? Z obrzydzeniem wytarłam palce o spódnicę, choć plamki były zaschnięte.
– No cóż, w hotelach dzieją się różne rzeczy – powiedziałam sama do siebie, by brzemieniem swojego własnego głosu uspokoić galopujące tętno.
Ale moja wyobraźnia już weszła na najwyższe obroty. Już widziałam mordercę, którego dłoń wysuwa się z ciemności przez szparę w drzwiach, widziałam palce ściskające ociekający krwią nóż. To było silniejsze ode mnie. Poderwałam się nagle z miejsca i zaczęłam biec. Dokąd? Po prostu przed siebie. Dokądś. Byle dalej stąd. Po drodze wypadły mi szpilki z ręki, więc musiałam się zatrzymać, cofnąć parę kroków, by po nie wrócić. Tyłem. Żal mi było tych butów. Głupie? Wcale nie.
Mój strach był nieracjonalny, więc przegrał z pragmatyzmem kobiecej próżności. Szpilki były zupełnie nowe, piękne i piekielnie drogie, kupione specjalnie na wesele córki. Nie porzuciłabym ich na pastwę tego ścigającego mnie, bliżej nieokreślonego zagrożenia, tworzonego przez mój panikujący umysł. Za nic w świecie jednak nie spojrzałabym w głąb korytarza za moimi plecami. Podniosłam buty, nie unosząc głowy, nie obracając się…
Nie patrz, nie patrz, jak nie spojrzysz, nic nie zobaczysz, a czego nie widzisz, tego nie ma, mówiłam sobie, tak działa logika lęku. Kątem oka wyłapywałam tylko kładące się na obrzeżach wykładziny długie, pełznące niczym węże cienie, i już one wystarczały, bym miała mdłości ze strachu. Powód mógł być wyimaginowany, lęk był prawdziwy – jak pot na moim czole i karku. Pobiegłam jak dźgnięta ostrogą. Dysząc, stanęłam na rozwidleniu korytarza. Nie miałam pojęcia, czy powinnam iść w lewo, czy w prawo. Po kilku sekundach namysłu ruszyłam w lewo. Droga serca, taka przelotna myśl zdecydowała. Po krótkiej wędrówce dotarłam do niewielkiego pomieszczenia, w którym...
– Myślałam, że nigdy mnie nie znajdziesz! – powitała mnie radosnym okrzykiem córeczka mojej siostrzenicy.
Złapała za boki sukienki, uniosła ją i podbiegła do mnie. Policzki miała zaróżowione. Odgarnęłam jej z czoła spoconą grzywkę. Rozejrzałam się i ze zdumieniem odkryłam, że w pokoju przebywają także inne dzieci.
Same dziewczynki
Najwyraźniej trafiłam do bawialni. Rany… Kto urządza pokój dla dzieci w tak odległej części budynku? Pokręciłam głową z dezaprobatą, ale nic nie powiedziałam, w myśl zasady, by w obecności dzieci nie krytykować innych dorosłych. Może o czymś nie wiedziałam, może był jakiś powód, a może szłam tu naokoło, zamiast najprostszą drogą… W pomieszczeniu znajdowały się skrzynie z zabawkami, a na regałach stały pudła puzzli i gier. Środek zajmował imponujących rozmiarów domek dla lalek, miniaturowa kopia dworku, w którym właśnie trwało wesele mojej córki. Makietę budynku i najbliższej okolicy zbudowano z dbałością o najdrobniejsze szczegóły.
– A co wy tu macie? – zainteresowałam się i podeszłam bliżej, chcąc zajrzeć do wnętrza domku.
– Piękny domek, prawda? – odezwała się jedna z dziewczynek, z namaszczeniem gładząc poręcz małego balkonu. – Poproszę tatę, żeby mi taki kupił.
– Owszem, jest bardzo ładny – odparłam, siadając po turecku obok zaaferowanych dziewczynek.
We wnętrzu znajdowała się sala balowa z wyposażeniem. Były tam nawet laleczki przedstawiające gości.
– Matko Boska… – wymamrotałam.
Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się dostrzegłam, czym był jeden z przedmiotów wiszących u sufitu domku. Lalka, ubrana w białą suknię, z wpiętym we włosy welonem. Wpatrywała się we mnie szeroko rozwartymi, niebieskimi oczami… Na szyi miała obrożę. Obroża połączona była ze smyczą przyczepioną do małego, kryształowego żyrandola. Inne lalki leżały porozrzucane po podłodze. Jakby… nie żyły. Boże, co to ma niby znaczyć? Czemu… tak? Czy w taki makabryczny sposób bawią się teraz dziewczynki? Okropność! Nie – koszmar! Niewiele myśląc podbiegłam, jednym ruchem zerwałam lalkę-wisielca i cisnęłam w kąt, gwałtownie odsuwając się od domku, w którym w tym samym momencie zgasło światło.
Zabawkowa budowla pogrążyła się w mroku
U sufitu pokoju zamrugała nerwowo żarówka.
– Ciociu, co ty robisz? – załkała córeczka siostrzenicy, spoglądając na mnie wielkimi ze strachu oczami.
– Sto lat, sto lat! Niech żyją, żyją nam… – dobiegł z dołu śpiew weselników.
Wstałam i włożyłam buty.
– Chodźcie, dziewczynki – powiedziałam lekko łamiącym się głosem. – Wracajmy na przyjęcie.
Dzieci posłusznie podążyły za mną, a potem wyprzedziły mnie, radośnie zbiegając po schodach, jakby już zapomniały, co wydarzyło się zaledwie chwilę wcześniej. Zacisnęłam palce na poręczy, gdy ostatecznie dotarło do mnie, co widziałam w bawialni. Makieta dworku, sala weselna, a w niej panna młoda... Pomyślałam o Darii, którą ostatni raz widziałam podczas pierwszego tańca. Potem zniknęła mi z oczu, mieszając się z szalejącym na parkiecie tłumem gości. Nogi się pode mną ugięły i ogarnęło mnie przerażenie. Bałam się o córkę! Wbiegłam do sali weselnej, zdyszana, spocona, z totalnie już zrujnowaną fryzurą. Roztrącałam łokciami bawiących się gości, szukając panny młodej.
Musiałam się upewnić, że moja córka jest bezpieczna, że nic jej nie grozi, a straszna aranżacja z domku dla lalek nie ma z nią nic wspólnego. Jakiś psychopata postanowił się zabawić naszym kosztem i wstawił do bawialni tę przerażającą makietę…
– Gdzie jest Daria? Gdzie moja córka? – pytałam gości.
Wzruszali ramionami albo w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. Co to za chocholi taniec…?
– Gdzie ona jest? – dopadłam do zięcia, który siedział sam przy stole i jadł sałatkę. – Gdzie Daria?
– Wyszła… – patrzył na mnie zdumiony, bo chyba musiałam wyglądać okropnie. – Do toalety.
Odwróciłam się.
– Tej na końcu korytarza! – krzyknął za mną, kiedy już wybiegałam z sali.
Przepchnęłam się przez kolejkę czekających pod drzwiami kobiet i jak burza wpadłam do środka.
– Daria! Daria! – krzyczałam, waląc w zamknięte drzwi kabin.
Nic. Cisza. Oparłam się plecami o zimne kafelki, a potem bezradnie osunęłam się na podłogę. Łzy napłynęły mi do oczu. Wtedy skrzypnęły drzwi jednej z kabinek. Z poziomu podłogi zobaczyłam ciągnącą się po posadzce białą suknię. Zerwałam się na równe nogi i rzuciłam córce na szyję.
– Mamo, co ty wyprawiasz? – ofuknęła mnie. – Zepsujesz mi fryzurę i makijaż.
– Boże, jesteś, cała i zdrowa, jesteś, córcia… – mamrotałam, wtulając się w jej szyję, pachnącą drogimi perfumami.
– A dlaczego miałoby mnie nie być? – córka wyswobodziła się z moich objęć i spojrzała na mnie, marszcząc brwi. – Mamo, upiłaś się?
– Ależ skąd… ja… Nieważne – machnęłam ręką.
– Oj, mamo, ogarnij się. Musisz doprowadzić się do porządku – beształa mnie dalej. – Za chwilę podziękowania dla rodziców, musimy zaraz iść – wyjęła z torebeczki puder i pomadkę.
Prawdę mówiąc, było mi wszystko jedno, jak wyglądam
Liczyło się tylko to, że moja córka była bezpieczna. Ale nie chciałam, by się za mnie wstydziła, więc przypudrowałam zaczerwienioną twarz, upięłam na nowo włosy i przeciągnęłam usta czerwoną szminką. Można uznać, że było lepiej. Kilkanaście minut później kołysałam się w rytm wzruszającej piosenki, trzymając Darię za rękę.
Najchętniej trzymałabym ją tak aż do rana, póki nie opuścimy tego koszmarnego miejsca. Przynajmniej dla mnie, bo nie zamierzałam pisnąć słówka o tym, co tu widziałam. Na pewno nie córce. Nie zepsuję jej tego dnia, nie skażę jej wspomnień ze ślubu i wesela swoim strachem. Marzyła o takiej uroczystości od lat i była taka zachwycona tym dworkiem. Jeśli zabytkowa budowla skrywała jakieś mroczne tajemnice, nic o tym nie wiedziała. Właściciele raczej nie chwaliliby się takimi sekretami przed gośćmi. Poza tym… emocje zaczęły opadać. Może to ja – z tego całego stresu związanego ze ślubem – wyolbrzymiłam sprawę, bo wyobraziłam sobie niestworzone rzeczy?
Najważniejsze przecież, że nic się nie stało, że nie sprawdziły się złe przeczucia, które mnie dręczyły, od kiedy się dziś obudziłam. Wesele trwało do białego rana i udało się znakomicie. Najwytrwalsi goście opuścili dworek, kiedy słońce stało już wysoko na niebie. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, ale… Gdy rankiem przemknęłam do mojego apartamentu, nie rozglądałam się wokół. Nie chciałam patrzeć na ten dworek ani tym bardziej przebywać w nim dłużej niż to konieczne.
Czyli musiałam poczekać, aż młodzi opuszczą to miejsce, by mieć pewność, że moja córka i zięć wyjadą stąd cali i zdrowi, szczęśliwi i bezpieczni. Tak też się stało – po udanym weselu spakowali się i wyruszyli w podróż poślubną, a ja wreszcie się uspokoiłam. Nigdy nie wspomniałam córce o makabrycznym domku dla lalek i mojej wędrówce labiryntem hotelowych korytarzy. Wmawiam sobie, że to była tylko moja wyobraźnia. Wytwór zmęczonego umysłu, który w taki przewrotny sposób odreagował stres związany z przygotowaniami do wielkiego dnia. Dziwne, ale wolę takie wytłumaczenie. Nieważne. Wiem, że będę to miejsce omijać.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”