– I jak tu nie wierzyć w zabobony? – mruknąłem, naciągając czapkę na czoło. Parasol rozłożył się z szelestem i ruszyłem przed siebie.
Piątek trzynastego rozpoczął się dżdżystym porankiem, co nie napawało optymizmem. Mój stary, poczciwy ford dogorywał właśnie w warsztacie, choć w głębi duszy liczyłem na jego cudowne ozdrowienie.
Auto było mi potrzebne, niestety – z pensji nauczyciela ciężko odłożyć na coś nowego, a przede wszystkim bezawaryjnego. Smętnie powędrowałem do pracy piechotą.
Ta niezdara mnie potrąciła! Dobrze, że nie zabiła!
Po dziesięciu minutach marszu nogawki spodni miałem upstrzone błotem, a zacinający coraz mocniej deszcz wdzierał mi się podstępnie pod parasol. Opatuliłem się szczelnie szalem i przycisnąłem rączkę parasola do policzka, by nieco bardziej się zasłonić. Byłem już blisko, minąłem róg budynku szkoły…
– Uwaga! – krzyknął ktoś.
Za późno. Sekundę później leżałem w kałuży. Z parasola sterczały połamane druty. Chciałem się podnieść i wtedy poczułem rozchodzący się od barku ból.
– Cholera! – syknąłem.
– Bardzo pana przepraszam – odezwał się damski głos.
W strugach deszczu dostrzegłem wyciągniętą w moim kierunku dłoń. Nieopodal leżał ciemnoróżowy rower.
– Dam sobie radę – burknąłem, próbując wstać. Buty ślizgały mi się w błocie, a bolący bark nie dawał stosownego podparcia. Musiałem wyglądać przekomicznie, jak żółw przewrócony skorupą do dołu.
Kobieta podniosła przewrócony rower. Zauważyłem przekrzywiony błotnik i dotarło do mnie, co się wydarzyło. Ta niezdara mnie potrąciła! Dobrze, że nie zabiła!
– I jak tu nie wierzyć w zabobony… – westchnęła.
Jak ja będę pracował w takim stanie?
Uniosłem brwi. To samo powiedziałem tuż po wyjściu z domu. Nie odezwałem się jednak ani słowem. Nie chciałem mieć nic wspólnego z tą jeżdżącą katastrofą. Wreszcie udało mi się dźwignąć na nogi, podniosłem też zniszczony parasol i cisnąłem go ze złością do kosza na śmieci.
– Dziś piątek trzynastego – dodała tonem wyjaśnienia kobieta, naciągając kaptur na głowę, tak jakbym nie zrozumiał, co miała na myśli.
– Spieszę się do pracy – mruknąłem, wymijając ją. Pulsujący ból narastał, rozlewając się na całą górną część ciała. Nie miałem pojęcia, jak dam radę pracować w takim stanie.
– Niech pan zaczeka! – krzyknęła za mną kobieta. – Pomogę panu.
– Niby jak?! – warknąłem w jej stronę.
Odsunęła się, ale nie uciekła. Chyba czuła się winna… I dobrze.
– Niech pan idzie do szpitala, to może być zwichnięcie! – przekrzykiwała deszcz.
Machnąłem zdrową ręką i odszedłem. Przekroczywszy próg szkoły, wzbudziłem małą sensację. Ubłocony, mokry, zły i obolały. Tłoczący się w korytarzu uczniowie rozstępowali się przede mną jak Morze Czerwone przez Mojżeszem.
Przed kilkoma laty straciłem żonę
– Gorzej już chyba być nie może – burknąłem, z głośnym trzaśnięciem zamykając za sobą drzwi pokoju nauczycielskiego.
Wewnątrz siedziała część grona, przygotowując się do lekcji. Wszyscy podnieśli głowy i wpatrywali się we mnie, równie zszokowani jak młodzież.
– Matko Boska, co ci się stało? – Monika podbiegła i zaczęła osuszać mi twarz chusteczką.
– Jakaś kretynka wjechała we mnie rowerem – nie bez trudu uwolniłem się od przemoczonej kurtki.
– I tak po prostu odszedłeś? – zapytał kolega germanista.
– Pozwolisz, żeby tej babie uszło to na sucho? – dodała Monika, wciąż wycierająca mnie chusteczką. Szyja, tors… Po chwili majstrowała już przy guzikach mojej koszuli, więc się odsunąłem. Co za dużo, to niezdrowo.
Wiedziałem, że się we mnie podkochuje i tylko szuka okazji do nawiązania bliższej więzi. Uczyła geografii, była miła i niebrzydka, ale nie miałem jej do zaoferowania nic poza koleżeńską sympatią. Unikałem kobiet i wchodzenia z nimi w jakiekolwiek relacje, odkąd straciłem żonę przed kilkoma laty.
Spojrzałem błagalnie na kolegę germanistę
– Na domiar złego chyba coś mi się stało w bark – wskazałem na ramię, którym nie mogłem już nawet ruszyć. Spuchło tak, że rękaw koszuli stał się za ciasny.
– Zawiozę cię na SOR, nie możesz przecież prowadzić lekcji w takim stanie – przejęta Monika podeszła do wieszaka, by włożyć płaszcz.
– Mam okienko. Ja cię zawiozę – wykazał się refleksem i męską solidarnością.
– No to ja powiadomię dyrektora – Monika nie odpuszczała w chęci wykazania się pomocą.
– Dzięki – uśmiechnąłem się do niej.
Niebawem byliśmy już z kolegą germanistą w drodze do szpitala.
– Ma się to powodzenie, co? – zakpił, nie odrywając wzroku od śliskiej jezdni.
– No niestety – westchnąłem i dodałem pół żartem, pół serio: – Naprawdę nie wiem, co te baby we mnie widzą. Chudy, wdowiec, a teraz jeszcze uszkodzony.
– Bab nie zrozumiesz, stary. Mogą napalać się na mnie, a wolą na ciebie. Dziwaczki i tyle.
Zaśmialiśmy się zgodnie. Choć ja niemal przez łzy, bo ból był coraz większy. Cholera, chyba naprawdę coś sobie wywichnąłem albo złamałem.
A może ona też ucierpiała?
Kiedy podjeżdżaliśmy pod gmach szpitala, moją uwagę przykuł znajomy różowy rower z przekrzywionym błotnikiem zaparkowany na stojaku.
Czyżby ta kobieta również ucierpiała? Niby mało prawdopodobne, bo daleko mi było postawnego chłopa, z którym zderzenie mogłoby kogoś poważnie zranić, no ale z faktami się nie dyskutuje. Skoro rower stał pod szpitalem, jego właścicielka musiała przebywać w środku. Zrobiło mi się głupio.
Przeklinałem w myślach tę kobietę, winiłem za mój opłakany stan. Ale może to ja lazłem jak krowa, nie patrząc na drogę? Może sam wszedłem jej pod koła, wskutek czego oboje ucierpieliśmy? Oby nic poważnego jej się nie stało…
Kolega pomógł mi się zarejestrować w izbie przyjęć, potem wrócił do szkoły, a ja czekałem na swoją kolej. Ruch był umiarkowany – miałam nieco farta w ten pechowy dzień – więc już po godzinie wychodziłem z pracowni rentgenowskiej.
– Och, to pan – usłyszałem za plecami.
Odwróciłem się ostrożnie. Potrzebowałem chwili, bo skojarzyć, kto stoi przede mną. Właścicielka różowego roweru. W białym uniformie wyglądała inaczej, bardziej onieśmielająco, to na pewno.
Ale też, nie wiem, piękniej i… bardziej seksownie. Aż się zarumieniłem od własnych myśli. Chyba z tego bólu mi się coś porobiło, stałem się wrażliwszy, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak intensywnie, w sensie cielesno-zmysłowym, zareagowałem na kobietę.
No ale cholera, była naprawdę ładna. Fale jasnych spływały jej na ramiona, a ogromne, orzechowe oczy wpatrywały się we mnie z troską i poczuciem winy.
Moje rumieńce wzięła za objaw gniewu
– Jeszcze raz przepraszam i oczywiście wezmę na siebie odpowiedzialność – odezwała się przepraszającym tonem.
Odkaszlnąłem wtedy i zmusiłem się do uśmiechu.
– Ja chyba też powinienem. Wszedłem pani pod koła.
– Co też pan mówi! – zamachałam rękami. Coś błysnęło. – To ja wjechałam w pana. Co gorsza, pozwoliłam panu odejść, a powinnam od razu dostarczyć rannego do szpitala. Byłam w małym szoku, ale jestem pielęgniarką, nic mnie nie tłumaczy – kajała się. – Strasznie mi wstyd. Przepraszam… – przekrzywiła głowę i wydęła usta jak mała dziewczynka.
Moje serce fiknęło koziołka. Zrobiło mi się jakoś dziwnie…
– Chyba… – urwałem i zacząłem się osuwać.
Nie sądziłem, że kobieta może być tak szybka i silna. Złapała mnie w pasie, podtrzymała i usadziła na pobliskim krześle.
– Jak chce pan mdleć, to teraz.
Serce waliło mi jak oszalałe
Nie wiem, czy z powodu słabości wywołanej urazem barku, czy z powodu bliskości tej kobiety. A może z rozczarowania – przeklęty piątek trzynastego – bo kiedy mnie objęła w pasie, a ja spojrzałem na jej dłoń, dostrzegłem obrączkę. To ona błysnęła mi przed oczami, gdy kobieta chwilę wcześniej zamachała rękami. No nic… Wziąłem głęboki oddech.
– Może wyglądam jak latawiec, ale postaram się nie odlecieć.
– Widzę, że dobry humor pana nie opuszcza. Zuch. Proszę tu sobie poczekać na wynik, a ja zaraz przyjdę z kroplówką.
Kiwnąłem głową. Było mi już wszystko jedno, czy dadzą mi coś na ten piekielny ból, czy zwichnąłem sobie ten cholerny bark i będę musiał chodzić owinięty bandażami jak mumia.
Uczniowie będę mieć ze mnie bekę, bo chory czy nie, muszę pracować, mieć na uwadze klasyfikację na koniec semestru, powtórki, poprawianie ocen, kolędowanie uczniów i rodziców, czy jednak dostanę zwolnienie i zastępstwo i będę się nad sobą użalał w domu, gdzie mógłbym umrzeć i nikogo by to nie obeszło, może poza Moniką geograficzką, która choć miła i niebrzydka, kompletnie nie leżała w orbicie moich zmysłów….
Orbita zmysłów? Co to niby jest?
Co się ze mną dzieje? Co ja sobie roję? Zakochałeś się… Wykluczone! Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. A w zauroczenie? Najpierw było uderzenie! Rowerem. I bolesne lądowanie w kałuży! Ćmi mi się w głowie i miesza w uczuciach z bólu. Cała tajemnica.
– No, już jestem.
Kobieta wróciła ze stojakiem i kroplówką, i patrzyła na mnie z troską, profesjonalną, w końcu opieka na chorymi to jej zawód. Nic między nami nie było i być nie mogło, bo miała męża.
– Szkoda… – westchnąłem.
– Z jakiego powodu?
Skoro zapytała, spojrzałem na nią, a potem złapałem ją za nadgarstek i cały czas patrząc jej w oczy, przesunąłem dłoń niżej, muskając kciukiem obrączkę na jej palcu.
– Dlatego.
Naprawdę nie miałem już żadnych oporów, nie musiałem zważać na maniery, martwić się o utratę punktów, o to, że przekraczam granicę, bo i tak nie miałem żadnych szans. Nie wyrwała dłoni.
Zrobiła coś gorszego: poklepała mnie jak niesfornego uczniaka po ramieniu, tym nieuszkodzonym, i zauważyła nauczycielskim tonem:
Na szczęście pamiętałem swój numer
– Śmiało pan sobie poczyna, pacjencie.
– Zwalmy to na skutki uboczne uderzenia, urazu i bólu.
– A ja myślałam, że naprawdę spodobałam się komuś do tego stopnia, że zaryzykował policzek i oskarżenie o molestowanie – powiedziała.
Zgłupiałem. I musiałem też głupio wyglądać, gapiąc się na nią z półotwartymi ustami.
– Nie zauważył pan? Noszę obrączkę na lewej ręce, nie na prawej. Jestem rozwódką, nie wyszło mi w miłości i małżeństwie, ale nie żałuję, więc noszę ją jako przypomnienie i ostrzeżenie.
Dalej milczałem, szukając słów i zarazem bojąc się coś powiedzieć, by bardziej się nie pogrążyć.
– Wera! – krzyknął ktoś.
– Muszę wracać do pracy – powiedziała, oglądając się za siebie.
– Może… – chrząknąłem. – Może… – utknąłem.
Zaśmiała się.
– Pamięta pan swój numer?
Kiwnąłem głowę.
– No to proszę mi podać.
Serce waliło mi jak młotem
Wyjęła z kieszeni komórkę i wpisała ciąg cyfr, który jej podałem. Wiem, że mnóstwo osób nie ma pamięci do dat, numerów, haseł, kodów, ale ja, jako historyk, byłem w tym niezły.
A te dla mnie najważniejsze mogłem wyrecytować zawsze, nawet wyrwany ze snu w środku nocy.
Dałbym sobie zwichnąć drugi bark, gdybym dzięki temu zyskał prawo do wyuczenia się na pamięć numeru jej komórki, jej liczb, dat…
– Zadzwonię. Jak pan już będzie bardziej przytomny, a ja mniej zajęta.
– Obiecuje pani? Ale na pewno, tak? – miałem gdzieś, że brzmię jak desperat.
Uśmiechnęła się.
– Jutro, koło osiemnastej – rzuciła, a potem odwróciła się i potruchtała wzdłuż szpitalnego korytarza.
– Będę czekać! – zawołałem za nią.
Uniosła wysoko kciuk w odpowiedzi. Nawet dwa kciuki. Gdy tylko zniknęła, znowu opuściły mnie siły. Gdy tylko zniknęła, znowu opuściły mnie siły.
Serce waliło mi jak młotem, ale tym razem z powodu napędzającej go nadziei. Piękna pielęgniarka, właścicielka ciemnoróżowego roweru, pod którego koła wszedłem, wybiła mi nie tylko bark.
Zrobiła dużo więcej: wytrąciła mnie z mojej melancholijnej orbity, po której krążyłem, zachowując bezpieczną odległość od wszystkiego, co mogło mnie poruszyć, a tym samym, zranić czy sparzyć. Ale tak się chyba nie da.
Sam sobie nałożyłem blokadę na uczucia
Stąd to – obiektywnie rzecz biorąc – mocno zaskakujące zadurzenie i niestosowne zachowanie, zupełnie nie w moim stylu. Dotykać kogoś bez pozwolenia? Czynić aluzje? Niemal wymuszać obietnicę randki? Czy ja się przypadkiem też w głowę nie walnąłem?
A nawet jeśli, może właśnie tego potrzebowałem: solidnego potrząśnięcia jestestwem. Miałem raptem trzydzieści osiem lat. Tkwienie w marazmie i samotności – to dopiero jest chore.
Kochałem moją żonę, ciężko przeżyłem jej nagłą śmierć, ale… przeżyłem i powinienem ruszyć dalej. Na co czekać? Na jej pozwolenie z nieba? Nie uzyskam go. Na to, że sam pozwolę sobie na szczęście? Być może o to głównie chodziło.
Sam sobie nałożyłem blokadę na uczucia. A przecież związanie się z kimś innym to nie zdrada. Pokochanie kogoś nowego to nie przestępstwo.
Pewnie, mogę zostać skrzywdzony, bezpieczniej byłoby wybrać Monikę, która tylko na to czekała, ale… tulenie kogoś jest ważniej niż bycie przytulanym. A ja bardzo, bardzo chciałem objąć i przytulić właśnie Werę. Ze szpitala wyszedłem z ręką na temblaku i zwolnieniem lekarskim. I nowym torem myśli.
Czytaj także:
„Wybaczyłam mężowi pierwszą zdradę, ale drugiej kochanki nie przebolałam. Teraz prowadza się z młodszymi o 20 lat laskami”
„Narzeczony rzucił mnie, gdy dowiedział się, że jestem w ciąży. Żeby nie płacić alimentów, uciekł do innego kraju”
„Mama po 23 latach rzuciła ojca dla swojego kochanka z czasu studiów. Mnie pękło serce, bo też się w nim zakochałam”