„We wszystkim ustępowałam mężowi, decydował nawet o moich ubraniach. Gdy go zabrakło, mogłam odetchnąć pełną piersią”

uśmiechnięta kobieta fot. Getty Images, Tim Robberts
„Nie wystarczyło mu, że ustępowałam mu we wszystkim i grzecznie przyjmowałam połajanki z jego strony. Zaczął mi dyktować, jakie ubrania mam nosić, jakiej długości spódnice czy sukienki są dla mnie odpowiednie, jak mam się czesać i jak malować”.
/ 27.03.2024 11:15
uśmiechnięta kobieta fot. Getty Images, Tim Robberts

Nigdy bym się nie spodziewała, że śmierć najbliższej osoby może być dla mnie wybawieniem. Okazuje się jednak, że nawet mąż czy żona mogą być dla drugiej osoby najgorszym koszmarem jej życia. A nie zawsze mamy tyle sił, by uwolnić się od tyrana samodzielnie, bez pomocy osób trzecich czy opatrzności.

Z natury byłam posłuszna

Byłam zawsze grzeczną dziewczynką. Rodzice wychowywali mnie żelazną ręką, musiałam być posłuszna i bez dyskusji wykonywać wszystkie ich polecenia. Wiedziałam, że nieposłuszeństwo nie popłaca: miałam starszego brata, który ciągle się buntował, wiecznie coś broił i przynosił ze szkoły uwagi – a rodzice karali go przykładnie za każdy wybryk. Nie chciałam być taka, jak on.

Kindersztuba wyniesiona z domu przekładała się też na moje zachowanie w szkole i poza nią. Nauczyciele chwalili mnie za dobre zachowanie, nie trzeba mnie było w żaden sposób dyscyplinować. Z reguły kolegowałam się z rówieśnikami, którzy byli bardziej zdecydowani, niż ja i potrafili zarządzać naszym wspólnym czasem – chętnie się im podporządkowywałam. Jedna z koleżanek zarzuciła mi wręcz, że ja nigdy nie mam własnego zdania. I było w tym trochę prawdy.

Ja jednak nie miałam potrzeby stawiać na swoim, udowadniać swoich racji, czy narzucać czegoś komuś. Przyzwyczaiłam się, że posłuszeństwo jest nagradzane, a jego brak – karany. Nie działa mi się krzywda, nikt nie wymagał ode mnie niczego ponad moje siły. Ot, po prostu miałam się wywiązywać ze swoich obowiązków, pilnie się uczyć i nie przynosić rodzicom wstydu. Nic nadzwyczajnego. Jak mawiała moja mama: „pokorne cielę dwie matki ssie”.

Musiałam się nauczyć decydować o sobie

Nie miałam pojęcia, że pewność siebie, poczucie własnej wartości i jasno sprecyzowane cele w życiu mogą mi się przydać, a niestety dzięki takiemu wychowaniu stałam się istotą nieco bezwolną. Nie byłam nauczona samodzielnego podejmowania decyzji – zawsze ktoś to robił za mnie, zawsze ktoś mówił mi, co będzie dla mnie dobre.

Kiedy wybierałam szkołę, buty na lato czy sukienkę na studniówkę, zawsze słyszałam: „Zrobisz, jak uważasz, jednak moim zdaniem powinnaś wybrać to” i nigdy nawet przez moment nie zastanowiłam się, czy aby na pewno tego chcę. Dopiero będąc na studiach, odkryłam, jak interesujące może być samodzielne decydowanie o sobie. Rodzice byli daleko, nie obserwowali bacznie moich poczynań, nie mówili mi co powinnam, a czego nie wypada. Co prawda daleko mi było do psa spuszczonego z łańcucha, ale stopniowo uczyłam się samodzielności i bardzo mozolnie budowałam poczucie własnej wartości.

Będąc na ostatnim roku studiów, poznałam Michała. Zrobił na mnie kolosalne wrażenie: był pewny siebie, zdecydowany, wiedział, czego chce, a przy tym był bardzo troskliwy i opiekuńczy. Z miejsca się w nim zakochałam. Czułam się przy nim bezpiecznie i wygodnie, miałam przy sobie człowieka, który dbał o mnie, troszczył się o mnie i mój komfort. Uważałam, że spotkało mnie największe szczęście w życiu.

Tylko on decydował w domu

Decyzję o ślubie podjął Michał, a ja oczywiście przyklasnęłam pomysłowi z zachwytem. Organizacją wesela zajęliśmy się sami. Każdą kwestię omawialiśmy wspólnie i wspólnie dokonywaliśmy wyboru. To znaczy Michał wygłaszał swoje zdanie, a ja dochodziłam do wniosku, że właściwie to ma rację. Ten mój przyszły mąż był po prostu takim mądrym facetem!

Zaraz po ślubie znalazłam pracę w biurze. Michał trochę kręcił na to nosem, ale kiedy opowiedziałam mu, co będzie należało do moich obowiązków i jaki dress code obowiązuje w firmie, wyraźnie się uspokoił. Pewnie gdyby wiedział, że mam potencjalne szanse na awans, łącznie z objęciem stanowiska kierowniczego, kazałby mi zmienić pracę. Z drugiej strony – ja i stanowisko kierownicze? Wolne żarty. Szybko też znalazł pozytywne strony mojego zatrudnienia.

– Wiesz, pytałem w banku o możliwość wzięcia przez nas kredytu – oznajmił pewnego razu.

– Potrzebujemy kredytu? – zdziwiłam się lekko.

– Skoro mówię, że pytałem o kredyt, to go potrzebujemy. Chyba nie sądzisz, głuptasku, że będziemy całe życie mieszkać w tej ciasnej klitce?

– Mnie z tobą wszędzie dobrze.

– No ale przyznasz, że przyda nam się większa przestrzeń życiowa?

– Oczywiście, masz rację.

– No więc dzięki temu twojemu etacikowi w biurze mamy większe szanse na kredyt, wyobraź sobie!

– Świetnie! – ucieszyłam się.

– Zapiszę ci na kartce, jakie zaświadczenie musisz załatwić z pracy.

– Dobrze, kochanie.

Zostałam kierownikiem projektu

Rzeczywiście, kredyt dostaliśmy bez większego problemu. Nie dopytywałam o warunki, nie znałam się na tym kompletnie, ale Michał mówił, że są bardzo korzystne. A skoro tak mówił, to na pewno miał rację, on – w przeciwieństwie do mnie – był w tych sprawach oblatany. W niedługim czasie umówił nas z pośrednikiem nieruchomości, obejrzeliśmy mieszkanie i je po prostu kupiliśmy. Okolica była ładna, lokalizacja dobra, cena okazyjna – tak mówił Michał.

Prowadziliśmy bardzo uporządkowane życie. Wychodziłam do biura codziennie o tej samej porze, wracałam do domu tuż przed Michałem i szybciutko przygotowywałam nam obiad. Jeśli mój mąż musiał jeszcze nad czymś popracować wieczorem, zamykałam cicho drzwi do jego gabinetu, aby mu nie przeszkadzać. Nawet gdy miałam ochotę na oglądanie telewizji czy wspólne wyjście na spacer, nauczyłam się nie wyskakiwać z takimi pomysłami w tej sytuacji.

Tymczasem w firmie, w której pracowałam, moja pozycja umacniała się z miesiąca na miesiąc. Byliśmy bardzo zgranym zespołem, mieliśmy świetnych przełożonych, którzy potrafili nas motywować do wytężonej pracy. To kierownik działu dostrzegł mój potencjał i zlecił mi zadanie, które wykonałam z przyjemnością, a dzięki któremu zaprezentowałam się jako osoba niezwykle kreatywna.

– Martyna, wykonałaś kawał dobrej roboty – pochwalił mnie przy kolegach i koleżankach.

– Zrobiłam to, co do mnie należało – odparłam w swoim stylu.

– Nie bądź taka skromna. Masz ciekawe pomysły, jesteś kreatywna, otwarta na sugestie, to dobrze wróży na przyszłość. Myślę, że powierzymy ci nadzorowanie kolejnego, zewnętrznego projektu.

To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Sam udział w takim zewnętrznym projekcie dawał wiele możliwości, natomiast nadzorowanie i kierowanie projektem wydawało mi się niezwykle odpowiedzialnym zadaniem. Co ciekawe, poradziłam z tym sobie śpiewająco, zebrałam pochwały od szefostwa i zaproponowano mi awans. To znacząco wpłynęło na moje poczucie własnej wartości.

Opatrzność czuwała nade mną

Mąż nie wiedział o moich sukcesach w firmie. Nigdy nie pytał o pracę, dla niego liczyło się, czy w domu jest czysto, czy posiłki są na czas i żeby mu nie przeszkadzać, gdy pracuje. A w jego miejscu pracy chyba nie działo się zbyt dobrze, bo coraz częściej wracał do domu podenerwowany. W takie dni dowiadywałam się, że nawet gotować nie umiem i do niczego się nie nadaję. Przełykałam gorzkie słowa, bo przecież Michał na pewno był w dużym stresie.

Z biegiem czasu jednak zaczął wywierać na mnie coraz silniejszą presję. Nie wystarczyło mu, że ustępowałam mu we wszystkim i grzecznie przyjmowałam połajanki z jego strony. Zaczął mi dyktować, jakie ubrania mam nosić, jakiej długości spódnice czy sukienki są dla mnie odpowiednie, jak mam się czesać i jak malować. Dla świętego spokoju nie protestowałam, ale coraz częściej zdawałam sobie sprawę z tego, że wyszłam za tyrana.
Miałam tylko jedną bliską koleżankę, której co nieco opowiedziałam o mojej sytuacji w domu.

– Martyna, przecież to jest klasyczna przemoc psychiczna! – wykrzyknęła, złapawszy się za głowę.

– Nie przesadzaj. Michał ma po prostu trudny charakter.

– I jeszcze go usprawiedliwiasz! Nie jesteś jego własnością, by dyktował ci, jak masz się ubierać czy malować.

– Ale on ma ciężki czas w pracy…

– Martyna, zlituj się! Ty, osoba potrafiąca doskonale zarządzać zespołem ludzkim, wygadujesz takie głupoty? – zdenerwowała się na mnie. – Taka światła, kreatywna, otwarta dziewczyna, a daje sobą pomiatać w domu!

– Irka, ale wiesz, że ja lubię mieć spokój. Tak mnie wychowali…

– I tu jest pies pogrzebany.

Wiedziałam, że ma rację. Ale wiedziałam też, że nie ma sensu rozpoczynać wojny w domu. I pewnie dalej męczyłabym się z tyranem i despotą pod jednym dachem, gdyby los się do mnie nie uśmiechnął. Ciągły stres w pracy plus niezbyt zdrowy tryb życia źle wpłynęły na serducho mojego męża. Dostał zawału w drodze z pracy do domu – karetka nie zdążyła na czas.

Zostałam wdową. Nie potrafiłam jednak smucić się z powodu odejścia męża, choć przecież bardzo Michała kochałam. Byłam wolna, nikt już mną nie rządził. Teraz wreszcie mogłam odetchnąć pełną piersią. Pewnie minie trochę czasu, zanim zdecyduję się wejść w relację z jakimś mężczyzną. Ale nie mogę narzekać na swoje życie: praca dostarcza mi wiele satysfakcji, a ja wreszcie jestem panią swojego losu.

Czytaj także:
„Żona jest cnotliwa jak zakonnica. Pomyślałem, że rozrusza ją mała niespodzianka w łóżku i miałem rację”
„Wolałam facetów z drugiego obiegu, bo nie musiałam ich wychowywać. Moje poprzedniczki nauczyły ich dorosłości”
„Skończyłam 2 kierunki studiów, zrobiłam podyplomówkę. Na co mi to było, skoro zarabiam najniższą krajową?”

Redakcja poleca

REKLAMA