„Wczasy na wsi miały mi osłodzić życie, ale poznałam skwaszonego gospodarza. Razem odkryliśmy nowe smaki lata”

Para emerytów fot. iStock by Getty Images, mihailomilovanovic
„– Daj mi spokój z tą Dianą – żachnął się, ale zaraz ściszył głos. – Ta kobieta jest tak słodka, że przy niej nawet cukier wydaje się kwaśny! A ja nie lubię słodyczy! Wolę śledzie w occie, wiesz? I marynowane grzyby!”.
/ 27.06.2024 11:15
Para emerytów fot. iStock by Getty Images, mihailomilovanovic

„Przez Polskę przetoczy się fala upałów mogących zagrażać zdrowiu osób starszych…”. „Z powodu początku wakacji gigantyczny korek na autostradzie A-4. Policja kieruje na objazdy…”. „Wykryto szkodliwą bakterię w trzech restauracjach domów wczasowych w uzdrowisku…”.

Nienawidzę lata – mruknęłam, słuchając hiobowych wieści z radia.

– Co? – Irek, mój syn, który przyszedł zmienić mi uszczelkę pod zlewem, sądził chyba, że mówię coś do niego.

– Nie lubię wakacji – powtórzyłam głośniej. – Upały, przegrzania, stanie w dusznym autobusie i jedzenie psujące się po pięciu minutach.

A zimy nie lubisz, bo drętwieją ci palce u stóp, ciągle jesteś przeziębiona i szybko zapada wieczór – wytknął mi. – Wiosną denerwują cię deszcze, a jesienią kupy liści pod nogami. Ty, mamo, po prostu jesteś malkontentką.

Siedział do połowy schowany w szafce pod zlewem, więc nie zobaczył mojej miny, kiedy to usłyszałam. A minę musiałam mieć nietęgą, bo nagle zrobiło mi się strasznie przykro.

Naprawdę tak mnie postrzegano?

Jako wiecznie ze wszystkiego niezadowoloną zrzędę? Fakt, narzekałam na życie, ale wydawało mi się, że mam powody. Żyjemy przecież w kraju, gdzie nie można liczyć na szybką wizytę u lekarza specjalisty, emerytury są marne, wydatki na życie horrendalne, a pogoda wiecznie się psuje…

„Fakt, strasznie marudzę” – uświadomiłam sobie. Może po prostu jestem zmęczona tym wszystkim? Nie mam lekkiego życia, ciągle muszę… „Stop!” – krzyknęłam sama na siebie w głowie. „Koniec z tym krytykowaniem rzeczywistości! Od teraz postaram się być optymistką!”.

Wyszłam więc na balkon i spróbowałam rozkoszować się piękną, słoneczną pogodą. Niestety było tak duszno, że zaraz zrobiło mi się słabo. Postanowiłam więc pooglądać telewizję, zobaczyć jakiś pouczający dokument, może zabawny film. No cóż, były jedynie śmiertelnie nudne programy publicystyczne i powtórki kompletnie nieśmiesznego serialu.

– Irek, myślisz, że mogłabym gdzieś wyjechać na tydzień? – zawołałam do syna, nagle zdeterminowana, by znaleźć coś, co mnie będzie cieszyć. – Załatwiłbyś mi jakieś wczasy?

Syn z trudem ukrył ekscytację tym pomysłem. Tak, oczywiście, wszystko załatwi, nawet osobiście mnie odwiezie, a jeśli trzeba, to i spakuje. Bylebym tylko się nie rozmyśliła, bo to taki wspaniały pomysł i na pewno będzie fantastycznie! Już on się postara…

Naprawdę próbowałam podzielać entuzjazm syna, ale w samochodzie zrobiło mi się niedobrze, potem przypomniałam sobie, że nie zabrałam koszuli nocnej, a na miejscu – w wyszukanym przez Irka gospodarstwie agroturystycznym – było kompletnie pusto, i uznałam, że pewnie nikt tu nie przyjeżdża i będę się nudzić.

– Ślicznie tutaj! – przekonywał mnie Irek, pewnie bojąc się, że będę chciała wrócić do domu. – Zobacz, ile tu przestrzeni. O, są też kozy. I kury! Będziesz miała ekologiczne jajka na śniadanie.

Dzieńdoberek! – zawołał ktoś i zobaczyłam ognistorudą kobietę w obcisłej czerwonej bluzeczce i legginsach.

Miała pewnie koło czterdziestu lat, czyli jak dla mnie, była młodą dziewczyną. Legginsy i bluzka z sercem z kryształków zatem już mnie nie raziły.

– Rany, co to? – szepnął za to ze zgrozą Irek. – Liceum czy muzeum?

No to szykuje mi się niezły pobyt!

Pani przedstawiła się jako Diana i oznajmiła, że jest tu gospodynią.

– A właściciel niedługo wróci – dodała, poprawiając przy tym burzę rudych loków z ciemnymi odrostami.

Irek pomógł mi się rozpakować, a potem czmychnął, zostawiając mnie z ową panią Dianą.

Kolacyjka będzie o szóstej – zawołała do mnie z podwórka; niosła bańki z mlekiem prosto z obory. – Pan Mieczysław, czyli właściciel gospodarstwa, też będzie. A następni goście zjadą dopiero pojutrze.

– Pięknie! – syknęłam do siebie.

Jestem tu sama, na jakimś pustkowiu, skazana na towarzystwo tej czterdziestoletniej seksbomby i jakiegoś na pewno ponurego i nudnego właściciela całego tego przybytku. I jak ja tu mam być optymistką?

Jeszcze przed kolacją pani Diana opowiedziała mi swoją historię. Otóż pochodziła z bardzo odległego regionu, długo szukała pracy przez internet, aż w końcu napisał do niej pan Mieczysław. Potrzebował „kobiecej ręki” do gospodarstwa agroturystycznego, została więc jednocześnie kucharką, gospodynią, pokojówką i pomocą stajenną – wyjaśniła, śmiejąc się perliście.

– To sporo pracy – nadmieniłam uprzejmie. – Nie jest pani zmęczona?

– Och, rzeczywiście sporo, ale czuję się, jakbym robiła u siebie – potrząsnęła tycjanowskimi lokami. – Widzi pani, ja tu każdy kącik znam, każdą krówkę po imieniu wołam, każdziutki skopeczek mleczka sama doję…

Westchnęłam dyskretnie.

Znałam ten typ. Moja mama mówiła na takie kobiety „dzidzia piernik” albo „stara maleńka”. Śmiałam się z tych określeń, dopóki nie okazało się, że mój mąż uwielbiał takie szczebioczące panie. Takie, dla których wszystko jest „słodziutkie”, i które zwracają się do mężczyzn per „kochaniutki”.

Jedną z takich pań Jakub podziwiał do tego stopnia, że zaprosił ją do naszej sypialni. Teraz mówi pewnie do niego „mężusiu”…

Do kolacji zabrałam się w niezbyt pogodnym nastroju. Nieustanny szczebiot Diany działał mi na nerwy, miałam ochotę powiedzieć coś krytycznego na temat przypalonych i twardych placków ziemniaczanych czy ponarzekać na szczekanie psów. Ale przecież obiecałam sobie i synowi, że będę patrzeć na świat z większą dawką optymizmu, więc tylko żułam te placki i czekałam, aż będę mogła pójść do swojego pokoju.

Fajny facet, ale gdzie mi do niego

– O ho ho! – rozległo się nagle z sieni. – Ależ tutaj coś pięknie pachnie!

– Jest pan Mieczysław! – pisnęła ruda i zaczęła zachowywać się, jakby miała nie czterdzieści, tylko czternaście lat. – Proszę, tu placuszki dla pana… Ze śmietanką czy sosikiem? Bardzo pan zmęczony? O, a to pani Agata, dzisiaj do nas zjechała. Herbatki owocowej panu zrobić?

Zdziwiłam się. Właściciel był postawnym mężczyzną koło sześćdziesiątki, czyli plus minus w moim wieku. Szpakowaty, o spracowanych rękach, roztaczający dookoła woń tytoniu fajkowego i aurę pewności siebie. Zupełnie nie wyglądał na człowieka, który potrzebuje dopieszczania „placuszkami z sosikiem”.

– Poproszę same placki – powiedział do Diany, patrząc przy tym na mnie. – Witamy w naszym skromnym gospodarstwie. Jutro zabiorę panią nad jezioro. Zbiera pani grzyby?

Diana natychmiast się ożywiła:

– Właśnie! Grzybki by się nam przydały! – zatrajkotała, mrugając pomalowanymi na fioletowo powiekami; dałabym głowę, że wcześniej nie miała makijażu. – Zrobiłabym zupkę!

– Tak, zbieram grzyby, ale nie jestem zbyt wytrawną grzybiarką – postanowiłam ją zignorować. – Przywiozłam nawet atlas ze sobą.

– Atlas? – facet uniósł gęste brwi. – To świetnie, bo dzisiaj znalazłem takiego grzyba, co nie mam pojęcia, czy to borowik ceglastopory czy szatański. Oba czerwone, ale różnicę widać po spożyciu – zaśmiał się.

– Jak nie wiadomo, to lepiej grzybka wyrzucić – Diana prychnęła wymuszonym śmiechem, ale wyraźnie nie podobało się jej, że pan Mieczysław zwraca się tylko do mnie. – Ja z niego zupki nie zrobię, panie Mieciu! Jeszcze by mi się pan tu pochorował! I miałabym kłopot!

W tym momencie nie wytrzymałam i przewróciłam oczami. Miałam dość tego ćwierkania, mrugania wytuszowanymi rzęsami i wyraźnego traktowania gospodarza jak swojej własności.

– Dziękuję – powiedziałam, wstając. – Pójdę poczytać atlas na werandzie. Jak pan ma tego grzyba…

– Mówię: lepiej wyrzucić – w głosie Diany zabrzmiała jakaś konfrontacyjna nuta. – To może być trujak!

Zaraz przyjdę do pani z imbrykiem herbaty – powiedział pan Mieczysław z naciskiem. – Poszukamy tego grzyba.

Wychodząc, zobaczyłam niezadowolenie na twarzy gospodyni. Nie odpowiedziała na moje „dziękuję”, i zrozumiałam, że wkroczyłam na teren, który uważała za swój.

No tak, to takie oczywiste. Starszy, zamożny gospodarz z pięknym domem i bogatym inwentarzem to świetna partia, a Diana wspomniała przecież, że już czuje się tu, jakby była u siebie. Westchnęłam, bo ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było stawanie na drodze do szczęścia tej pannie w obcisłych legginsach.

Dwadzieścia lat młodsza ode mnie, eksponowała swoje niewątpliwe wdzięki i była słodka jak kostka cukru w miodzie polana karmelem. Mój były mąż straciłby dla niej głowę w dziesięć sekund. Brrr! Aż się wzdrygnęłam na myśl o tym, jak płytcy potrafią być mężczyźni.

Tych dwoje ma się ku sobie, to jasne

– Herbata owocowa czy czarna? – drgnęłam pół godziny później, słysząc głos za plecami.

Akurat bujałam się kanapie-huśtawce, okryta kocem i oglądałam zdjęcia w atlasie grzybów przy świetle lampy, wokół której krążyły wieczorne ćmy. Pan Mieczysław wyłonił się z ciemności i postawił na ziemi przy moich stopach porcelanowy dzbanek oraz dwie filiżanki.

– W dzbanku jest wrzątek, więc może pani coś sobie wybrać – zaprezentował mi dwie torebki herbaty.

– Agata – uśmiechnęłam się. – Panią byłam dla moich uczniów, kiedy jeszcze pracowałam w szkole.

– Mieczysław – podał mi dłoń.

Była przyjemnie twarda, ale nie szorstka. Uścisk miał mocny, a jego palce pachniały tytoniem.

– Palisz fajkę? – zapytałam.

– Czasami – przyznał. – Przeszkadzałoby ci, gdybym zapalił?

Zapewniłam go, że absolutnie nie, wręcz przeciwnie, uwielbiam zapach dobrego tytoniu. Jak byłam mała, palił mój dziadek, a potem tata. Zawsze tylko szlachetne tytonie, nabierane specjalną łyżeczką z metalowej puszki. Lubiłam patrzeć na cały rytuał nabijania fajki i obserwować, jak puszczają kółka z dymu.

Jakub palił papierosy. Śmierdziały i krztusiłam się ich dymem.

Odszukaliśmy w atlasie okaz grzyba, który przyniósł Miecio. To jednak był borowik ceglastopory, rzadki, ale ponoć smaczny. Wyraziłam jednak wątpliwość, czy Diana uwierzy, iż nie jest trujący, i wrzuci go do zupy.

Diana, eh… – Mieczysław stęknął i przygryzł cybuch.

Zrozumiałam, że poruszyłam jakąś wrażliwą strunę. Ci dwoje mieszkali tu sami, nie licząc gości. On wyraźnie wolny, ona zdesperowana, sądząc po obcisłych bluzkach i farbowanych lokach. To oczywiste, że mieli się ku sobie. A co ja sobie myślałam? Przyjechałam tam na kilka dni, a już przesiadywałam z gospodarzem, gawędząc po nocy. Przyszło mi do głowy, że Diana pewnie teraz obserwuje nas zza firanki i popłakuje. Zrobiło mi się głupio.

– Pójdę już, dobranoc – wstałam.

– Już? – w głosie Miecia zabrzmiało rozczarowanie. – No nic, jutro zabieram cię nad jezioro. Spodoba ci się.

Ale rano padało. Podczas śniadania Diana patrzyła na mnie spode łba i zwracała się tylko do Mieczysława, oczywiście samymi zdrobnieniami. „Oho, komuś się tu naraziłam!” – przebiegło mi przez głowę, kiedy podała mi „bułkę”, a nie „bułeczkę” i „jajko” zamiast „jajeczka”.

– Panie Mieciu, skoro nie idzie pan nad jezioro, to ja bym prosiła o pomoc przy kurkach – zaszczebiotała, gdy prawie wychodziłam. – Byśmy razem te żerdki naprawili, co się chwieją…

– Właśnie tak patrzę, że chyba się przejaśnia – odpowiedział jej i nagle postanowiłam zostać w kuchni dłużej. – Agato, masz kalosze i pelerynę?

Trudno mi będzie stąd wyjechać

Miałam. Gumowce, płaszcz przeciwdeszczowy oraz ogromną chęć na spacer z Mieczysławem. Postanowiłam zaryzykować, że Diana obrazi się na mnie, i może nawet nigdy więcej nie da mi dokładki.

– To tam – godzinę później Miecio pokazywał mi gliniastą drogę wiodącą do niebieskiej tafli. – Chcę ci pokazać siedlisko dzięciołów po drodze. I może spotkamy sarny.

– O ile wcześniej nie zjedzą nas komary – mruknęłam. – To pewnie zemsta świata zwierząt, za to, że polujemy. Mam wrażenie, że teraz one polują na nas!

Jakiś czas szliśmy w milczeniu. Potem zaczęłam rozmowę o życiu na wsi. Mieczysław się ożywił i opowiadał mi, że chce kupić kilka koni i zapraszać ludzi na weekendy i wakacje w siodle. Mówił z werwą, potrafił mnie rozśmieszyć i sprawił, że całkiem zapomniałam o mżącym deszczu, komarach gryzących po twarzy i rękach, mokrych gałęziach chłoszczących mnie po nogach i tym, że spociłam się w foliowym płaszczu. Było zupełnie tak, jakby nagle wszystko przestało mi przeszkadzać. Jakby świat zrobił się piękniejszy i bardziej przyjazny. Choć pozornie miałam tysiąc powodów do narzekania, czułam się szczęśliwa!

Nad brzegiem jeziora zrozumiałam, że będzie mi trudno stąd wyjechać. I że tak łatwo nie zapomnę o domu niedaleko jeziora i jego właścicielu. Tyle że mogłam sobie tylko pofantazjować, bo na niego parol zagięła ruda seksbomba. Wiedziałam, że mężczyźni uwielbiają takie przymilne kokietki. Jakub uświadomił mi to aż nadto dobrze…

Przez cały pobyt Mieczysław zajmował się mną, jakbym była honorowym gościem, nawet kiedy przyjechali inni wczasowicze. Dużo rozmawialiśmy, żartowaliśmy, spacerowaliśmy. Przez cały czas jednak nad naszymi relacjami czuwała Diana.

Pojawiała się zawsze w środku najzabawniejszej anegdoty, którą opowiadał Mietek, przynosiła kawusię, kiedy pokazywał mi ludowe rzeźby, i zanosiła się perlistym śmiechem, kiedy rzucał żartem. Nie miałam szans przebić jej wdzięku i powabu. No i nie miałam różowych szortów opinających pupę, których ona używała niczym broni bliskiego zasięgu.

Moje wczasy dobiegały końca

– Jutro wyjeżdżam – westchnęłam podczas naszej ostatniej pogawędki na tarasie; czułam na plecach ciężkie spojrzenie spod umalowanych powiek, dosięgające mnie zza firanki. – Miło było cię poznać, Mieciu…

– Musisz jechać? Przecież jesteś na emeryturze… – uciekł wzrokiem, ale wyraźnie zależało mu na odpowiedzi.

– Nie to, że muszę – odparłam, czując nawał dziwnych emocji. – Ale co ja bym tu robiła? Ty prowadzisz gospodarstwo, to twoja praca, musisz zajmować się gośćmi… nie mogę tak cię monopolizować – spróbowałam pokryć żartem zmieszanie.

A ja to bym chciał cię zmonopolizować! – wypalił i zaraz zamrugał oczami, wyraźnie zawstydzony.

– Mietek, co ty mówisz? – poczułam, że coś mnie drapie w gardle, ale to nie było nieprzyjemne uczucie.

– Mówię, że chciałbym, żebyś tu trochę została… – położył dłoń na mojej ręce. – Tak cię to dziwi? Myślałem, że zauważyłaś, że ciągle szukam twojego towarzystwa.

– Ale… Diana… – tylko to mi przyszło do głowy. – Ona i ty nie…? To znaczy, wiem, że nie, ale ona jest młoda, obrotna, ładna, no i taka urocza…

– Rany boskie, daj mi spokój z Dianą – żachnął się, ale zaraz ściszył głos. – Ta kobieta jest tak słodka, że przy niej nawet cukier wydaje się kwaśny! A ja nie lubię słodyczy! Wolę śledzie w occie, wiesz? I marynowane grzyby!

– I ja jestem jak śledź w occie? – nagle parsknęłam śmiechem, trochę z nerwów, trochę z ulgi.

– A żebyś wiedziała! – tym razem podniósł moją dłoń i położył na swoim kolanie. – Kiedy robisz jakieś ironiczne uwagi albo przewracasz oczami, żując placki twarde jak podeszwa, mam ochotę cię uściskać, wiesz? Agata, ja takiej kobity jak ty zawsze szukałem! Ale ty… no, nie wiem, pewnie masz jakieś swoje życie tam, w mieście.

Pomyślałam o swoim życiu i o tym, jak się męczę w mieście, zwłaszcza latem, kiedy to w autobusach jest gorąco, a jedzenie psuje się po pięciu minutach na stole. Irek miał rację, może ja jestem malkontentką. Ale…

Śledzie w occie czy tona słodyczy

– Wiesz co, Mieciu? Mnie się tu wszystko podoba! – powiedziałam nagle. – Jasne, komary gryzą, pogoda bywa paskudna i można zgubić but w błocie, ale… ja bym nawet chętnie tu została na całe lato.

I zostałam.

Tydzień później Diana urządziła Mieczysławowi wielką awanturę, że czuje się wykorzystywana, że pracuje jak niewolnica i nosi się z zamiarem odejścia. Wszyscy troje wiedzieliśmy, o co naprawdę jej chodzi. Była zła, że Mietek i ja obejmowaliśmy się na podwórku, i stało się jasne, że pan pięknego gospodarstwa odrzucił jej awanse, i całkowicie skupił swoje zainteresowanie na innej.

– Diana wyjechała – powiedział następnego dnia po aferze. – Dałem jej premię i życzyłem szczęścia, tylko że teraz muszę poszukać nowej dziewczyny do pomocy.

A może ja będę twoją nową dziewczyną? – uśmiechnęłam się. – Potrafię doić krowy, gotuję dobrze… Placuszki i serniczek też upichcę.

Od tamtego dnia razem prowadzimy gospodarstwo agroturystyczne na Warmii. Mamy już dwa konie, można do nas przyjeżdżać na weekendy w siodle. Zatrudniliśmy stajennego, młodego chłopaka, który pomaga nam też przy innych zwierzętach i w obejściu. Bo „nowym dziewczynom” powiedziałam stanowcze nie. Mieczysławowi wystarczy jedna… Nie zmieniłam się aż tak bardzo. Czasem jestem skwaszona, czasem rzucam krytyczne uwagi, ale mój mężczyzna ciągle powtarza, że woli śledzia w occie niż tonę słodyczy!

Agata, 60 lat

Czytaj także:
„Bałam się wyjechać za pracą, bo mój mąż przypala nawet wodę. Spuściłam go ze smyczy i pokazał, co potrafi”
„Teściowa kręci się po naszym domu jak smród po gaciach. Panoszy się jak na swoim i nie rozumie, że nikt jej tu nie chce”
„Wakacyjny domek na Mazurach miał być gniazdkiem miłości. Ściany lepiły się od brudu, a podłoga wyglądała jak klepisko”

Redakcja poleca

REKLAMA