Oparłam głowę o szybę autobusu, starając się nie zasnąć. Droga do domu była daleka, jeszcze przed świtem na podparyskim lotnisku wsiadłam w samolot do Warszawy, potem tłukłam się pociągiem, wreszcie złapałam autobus. Za godzinę, jak dobrze pójdzie, wysiądę na rynku w miasteczku, gdzie będzie na mnie czekał tata albo brat, żeby podwieźć mnie do domu.
– Wolne? Witaj, piękna, po ciuchach zgaduję, że nie jesteś stąd. Mmm, prawdziwa laleczka z ciebie.
Na miejsce obok mnie klapnął z rozmachem zwalisty drągal, mierząc mnie pełnym uznania spojrzeniem. Wypełnił sobą ciasną przestrzeń, przylepiając swoją nogę do mojej. Szybko przylgnęłam do szyby, szukając odrobiny przestrzeni.
– Proszę się odsunąć – przybrałam oficjalny wyraz twarzy. Chłopak był dużo młodszy, chciałam go onieśmielić i pokazać, że źle trafił z podrywem.
– Nie tak ostro, niejedna chciałaby być na twoim miejscu – obraził się drągal. – Nie podobam ci się? Zaczekaj, zyskuję przy bliższym poznaniu.
Owionął mnie zapach piwa, którego chłopak sobie nie pożałował. Wstałam i spróbowałam przecisnąć się koło niego. Złapał mnie wpół. Wymierzyłam mu zgoła francuski policzek, drągal wrzasnął upokorzony, wszyscy podróżni spojrzeli na nas jednocześnie.
Jakiś facet wstał i do nas podszedł.
– Adrian, tobie już dziękujemy, dość się popisałeś. Wstydziłbyś się. Przesiądź się. Słyszysz? Wstań! Dobrze. Nie, pani może zostać, Adrian nie będzie już pani niepokoił.
Okazało się, że to jego... nauczyciel
Ton był autorytarny, jakby facet nie przewidywał odmowy, musiał być przyzwyczajony do wydawania poleceń. Oboje z wywołanym do tablicy spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy szczupłego pana w okularach. Gdzie mu tam było do wypracowanej na siłowni muskulatury chłopaka, a jednak osiłek podniósł się, niechętnie ustępując mu miejsca. Okularnik usiadł obok mnie.
– Tak będzie lepiej, dopilnuję, żeby Adrian pani nie niepokoił.
Wyciągnął komórkę, odnalazł plik tekstowy i zagłębił się w czytaniu, nie zwracając już na nic uwagi.
– Niech pan ją spyta, skąd przyjechała – poprosił prostodusznie chłopak, który nadal stał tuż obok.
Okularnik oderwał się od telefonu.
– Przepraszam za Adriana, jest kiepsko wychowany, poniekąd to także moja wina.
– Widzę, że dobrze go pan zna – uśmiechnęłam się blado.
– Uczyłem go w średniej szkole, byłem wychowawcą jego klasy, jak widać, nie spisałem się.
– Nie, dlaczego, podpowiedział mi na maturze, fajny z niego gość – wtrącił towarzysko Adrian.
Kiedy oddzielał mnie od niego nauczyciel, wcale się go nie obawiałam, mogłam zaspokoić jego ciekawość.
– Przyjechałam z Paryża.
– Ja cie! – wyraźnie był pod wrażeniem, okularnik też się zainteresował. Schował telefon i zarzucił mnie gradem pytań.
– Na długo? Mieszka pani w tej okolicy? Dlaczego ja pani nie znam?
– Wyjechałam stąd zaraz po szkole, szmat czasu. Rzadko przyjeżdżam do domu, rodzina woli mnie odwiedzać.
– Też bym tak chciał. Jezu, jak ja bym się obkupił! – rozmarzył się Adrian.
Udałam że nie słyszałam, nauczyciel skupił uwagę na mnie.
– Ułożyła sobie pani życie we Francji?
– Tak myślałam, ale teraz nie jestem już tego pewna.
Nie wiem czemu to powiedziałam, nagle zebrało mi się na szczerość, ale mówić wszystkiego nie zamierzałam. Okularnik spojrzał na mnie przelotnie.
– Bywa, że trzeba rozliczyć się ze sobą. Też tak mam.
– I co? – zainteresował się Adrian.
– Efekt nie zawsze mi się podoba.
– Bo strasznie pan sztywny, to odstrasza laski. Trzeba mniej filozofować, a więcej się bawić – pouczył go Adrian tonem mędrca.
– Uczeń przerósł mistrza – uśmiechnął się szeroko okularnik. Podziwiałam cierpliwość, jaką miał dla byłego ucznia. A Adrian się rozwijał, nie żałując mu mądrości życiowych.
– Na przykład teraz siedzi pan koło ładnej kobity i gada od rzeczy, zamiast przejść do konkretów. Nawet pan nie powiedział, jak się nazywa.
– Jerzy – uśmiechnął się do mnie okularnik.
– Anna – odwzajemniłam uśmiech.
Żadne z nas nie spojrzało na Adriana, chłopak odebrał to jako skrajną niewdzięczność. Ciskał się, dopóki nie wysiedliśmy. Wszyscy troje.
Życie to nie bajka. Trzeba brać, co dają?
Na przystanku czekał na mnie brat. Uściskał mnie mocno.
– A to kto? – zapytał.
Adrian rzucił się z grabą, ale Jerzy go powstrzymał.
– Towarzysze podróży. Do widzenia, Anno, mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.
Wtedy mnie podkusiło, zaprocentowała swoboda nabyta pod francuskim niebem.
– Niby jak, skoro nie mam namiarów na ciebie?
Niedopatrzenie zostało naprawione, brat stał i patrzył. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, powiedział:
– Wiedziałem, że skądś go znam, to belfer z tutejszego ogólniaka.
– Sympatyczny, ochronił mnie przed chamskim Adrianem. Ma facet autorytet. Żonaty? – zainteresowałam się.
– Nie i nikt nie wie dlaczego. Różnie ludzie gadają, chłop bez baby podejrzany jest. Ale mnie się nie wydaje, to gołodupiec, nos w książkach trzyma, zarobić nie umie. Ni mieszkania, ni ziemi, ni perspektyw, to która by na niego poleciała. Twój Pierre, o, to jest ktoś! Dorobił się, będziesz przy nim miała jak w puchu, cała wieś ci zazdrości, starzy puchną z dumy. Kiedy ślub? Matka szykuje się jak na własne wesele, czekamy tylko na oficjalne zaproszenia. No i trzeba, żebyście w naszej parafii spadli z ambony, ślub może być w Paryżu, ale ogłosić go należy w naszym kościele.
Wojtek gadał i gadał, przestał, dopiero gdy się popłakałam. Na chwilę przestałam być dzielna i opanowana, głośno ryczałam, rozmazując rękawem tusz po policzkach, uchodziło ze mnie zmęczenie podróżą i wszystkie wątpliwości, które ostatnio narosły.
– Oho! W takim stanie nie możesz się pokazać – brat zaparkował na poboczu i zaczął grzebać w schowku w poszukiwaniu chusteczek. Znalazł tylko szmatkę pobrudzoną smarem, ale i tak jej użyłam.
– Anka, mów co jest grane – zażądał.
– Bo ja nie wiem, czy on mnie kocha – wyszlochałam. – Czy ten ślub ma sens. Ja go do niego zmusiłam.
– O rany, jesteś w ciąży? – Wojtek zrozumiał moje szlochy, jak chciał.
– Nie o to idzie. To takie trudne, on i ja – mówiłam urywanie między jednym spazmem płaczu a drugim. – Nie wiem, czy chcę z nim być i czuję, że on też nie wie. Zgodził się na ślub, bo naciskałam.
– Uff – Wojtek udał, że łapie się za serce. – A toś mi stracha napędziła, już myślałem, że cię rzucił i wracasz na stałe do domu. To by dopiero było, sąsiadki miałyby niesamowitą frajdę, a mama chyba by zeszła ze wstydu. Tak się tobą chwaliła!
– Chyba mnie nie zrozumiałeś.
– Siostra, nie jesteś taka znów skomplikowana, skumałem, że masz wątpliwości, twój Pierre też nie płonie ku tobie pierwszą miłością, ale uwierz mi, to pryszcz. Ważne, żebyście zalegalizowali związek, życie to nie konfitury, trzeba brać, co dają, szczególnie jeśli dobiega się czterdziestki.
– Mam dopiero trzydzieści siedem!
– No właśnie, o tym mówię. Siostra, ja tylko chcę, żebyś się dobrze urządziła, w razie rozwodu nie zostaniesz z gołą du…
– A gdzie szczęście?
– Przyjdzie. Pierre jest super, lepszego nie znajdziesz.
Czekał na mnie w sadzie ojca...
Sęk w tym, że i mnie nachodziły podobne myśli. Byliśmy razem od kilku lat, to coś znaczyło, nie umiałam się z nim rozstać, to by oznaczało przekreślenie wszystkiego i budowanie na nowo, a tego się bałam. Na złość sobie i przeczuciom podjęłam sprawę legalizacji związku.
– Dobrze jest, tak jak jest – Pierre nie palił się do ślubu.
Im bardziej on nie chciał, tym mocniej nalegałam, w końcu się poddał. Uzgodniliśmy, że uroczystość będzie cywilna, w merostwie, mieli przyjechać moi rodzice i brat z żoną, obecność przyszłych teściów była wątpliwa, mieszkali na Martynice, brali lekcje jogi, nurkowania i nie zamierzali sobie przeszkadzać. Nie rozumiałam ich postawy, brak zapału Pierre’a odbierałam jako osobisty afront, źle się czułam pośród francuskiego luzu. Chciałam gorączki przygotowań przedślubnych, gromady zaaferowanych przyjaciółek, które pomogą mi wybrać suknię, zamieszania, w którego środku będę ja. W dodatku Pierre ochłódł w uczuciach…
On nic nie mówił, więc ja też milczałam, tłumacząc sobie, że to kolejny etap związku i nie ma co liczyć na gorącą miłość do końca życia. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, więc zabukowałam bilet do Warszawy. Pierre nawet nie spytał, dlaczego nie zaproponowałam mu wspólnego wyjazdu, chyba ucieszył się, że przez jakiś czas mnie nie będzie. To nie wróżyło dobrze.
Zanim dotarliśmy do domu, osuszyłam oczy, położyłam grubszą warstwę podkładu i byłam gotowa udawać szczęśliwą narzeczoną Pierre’a. Jednak wieczorem zaszyłam się w swoim dawnym pokoju i zadzwoniłam do poznanego w autobusie pana profesora. Potrzebowałam kogoś z autorytetem, przynajmniej tak to sobie tłumaczyłam.
– Przypadkowo jestem w pani… w twojej wsi – usłyszałam głęboki, stanowczy głos.
Nie zastanawiałam się co on tu robi, tylko jak za dawnych dobrych czasów wyszłam przez okno, żeby uniknąć tłumaczeń co i z kim zamierzam robić. Czekał na mnie w starym sadzie ojca. Przypadkowo, ma się rozumieć.
– Nie wiem, co mnie napadło, to do mnie zupełnie niepodobne – zaczął się tłumaczyć, ale położyłam mu palec na ustach.
– Cii, usłyszą nas, lepiej chodźmy nad rzekę. Tam będzie można pogadać.
Pociągnęłam go w ciemność, nie puszczając jego dłoni, w obawie, że nagle wróci mu rozsądek i się zaprze. Tej nocy nie chciałam być sama. Usiedliśmy na ziemi, brzeg w tym miejscu był wysoki, w dole płynęła rzeka.
– Jesteś niesamowita, tyle w tobie swobody – szepnął zaskoczony. – Gdyby rano ktoś mi powiedział, że będę obdzwaniał ludzi, by dowiedzieć się czegoś o tobie, a potem zaczaję się nocą w sadzie twojego ojca, nie uwierzyłbym. Nie wiem, co mi odbiło, moi uczniowie boki by zrywali, gdyby się dowiedzieli.
– Po prostu wyczułeś, że właśnie teraz potrzebuję towarzystwa – powiedziałam poważnie.
– Wiedziałem! Masz kłopoty? Rzuć ten Paryż i wracaj.
– Trafiłeś w sedno – westchnęłam.
Opowiedziałam mu wszystko o planowanym ślubie, o tym, że teraz, kiedy od Pierre’a dzielą mnie kilometry, mam jeszcze więcej wątpliwości, o rodzinie, która oczekuje, że będzie mogła się mną chwalić, o tym, że nie mogę ich zawieść.
Poczułam ulgę, decyzja podjęła się sama
Jerzy słuchał, nie przerywając. Kiedy już wylałam wszystkie żale, ścisnął moją rękę.
– Nie wracaj do niego – poprosił. – Zostań tutaj, ze mną, pal diabli rodzinę, to nie ich życie.
Tego się nie spodziewałam, ale ręki nie wyrwałam. Czułam przepływające między nami fluidy, chciałam, żeby tak było zawsze.
Pierwszy oprzytomniał Jerzy.
– Głupstwa plotę, co ja bym mógł ci ofiarować? Nawet mnie nie znasz.
Szczera prawda, pomyślałam z rzadkim tej nocy przebłyskiem zdrowego rozsądku. Po czym dałam się ponieść fali, które we mnie wezbrała.
– No to poznajmy się, do świtu jeszcze sporo czasu!
Rozstaliśmy się o wschodzie słońca, Jerzy miał dziwny wyraz twarzy, wyglądał tak, jakby przed chwilą zsiadł z karuzeli. Pocałowałam go czule na pożegnanie.
– Nie wychodź za niego – poprosił jeszcze raz.
Nagle zobaczyłam, że życie może być proste, wystarczy podjąć właściwą decyzję. Nie chciałam wracać do Paryża, nie chciałam ślubu na siłę.
– Boję się – szepnęłam. – Nie wiem, co robić. Spotkamy się jutro w tym samym miejscu?
– I o tej samej porze. Będę – odparł bez wahania.
Nasz wakacyjny romans trwał równo siedem dni, a właściwie nocy. Uczucie spadło na nas nagle, Jerzy wiedział, czego chce, ale ja nie byłam nastolatką, nie chciałam poddać się burzy hormonów. Brat miał rację, życie to nie konfitury, trzeba kierować się rozsądkiem.
Wróciłam więc do Paryża i do Pierre’a, z każdą godziną podróży coraz mocniej tęskniąc za Jerzym. Na lotnisku nikt na mnie nie czekał, ale nie spodziewałam się po narzeczonym nadmiernej troskliwości. Dotarłam do domu taksówką, otworzyłam własnym kluczem i… Pierre nie był sam, towarzyszyła mu niebrzydka dziewczyna, wyglądała na zadomowioną. Robiła w kuchni kawę, on zamknął się w łazience.
Nie zrobiłam dramy, właściwie to chyba nawet mi ulżyło, decyzja sama się podjęła. Jeszcze tego samego dnia wyprowadziłam się do hotelu, wieczorem Pierre przyjechał do mnie. Uzgodniliśmy warunki rozstania, okazało się, że zamierza o mnie zadbać, nie zostanę na lodzie, konkubinat to też związek, przynajmniej we Francji. A co do reszty, miał dobre swoim zdaniem wytłumaczenie. No dobrze, zdradził mnie, ale, oh, l’amour, któż mógłby się oprzeć, żyje się tylko raz! Przecież możemy zostać przyjaciółmi.
Kiedy wyszedł, nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać, wybrałam to pierwsze. Kilka dni później Pierre udowodnił, że jest stuprocentowym Francuzem. Zadzwonił, żeby przekazać mi wiadomość.
– Jest tu taki jeden, czeka na ciebie, nie chce odejść. Nie bardzo rozumiem, co mówi, ale wygląda na zakochanego. Chcesz go widzieć, czy spuścić go ze schodów?
– Nie rób mu krzywdy, już biegnę! – krzyknęłam.
Byłam pewna, że to Jerzy, przecież już wcześniej pojawił się niespodziewanie w sadzie. Biegłam do niego jak na skrzydłach, wyhamowałam dopiero przed kamienicą, bo przyszło mi do głowy, że to tylko moje życzenie. Skąd Jerzy wziąłby się w Paryżu? Kiedy tak się wahałam, z kamienicy wyszedł on we własnej osobie, poganiany złym głosem konsjerżki, która nie lubiła obcych na swoim terenie. Niewiele myśląc, złapałam go za rękę, i pociągnęłam. Pobiegł za mną, nie pytając dokąd.
Razem wróciliśmy do kraju, mama przeżyła wstyd, sąsiadki plotkowały z umiarem, świat się nie zawalił. Wyszłam za mąż za gołodupca i była to najlepsza decyzja, jaką podjęłam. Dziś, kilka lat po tych wydarzeniach, nadal tak sądzę, miłość, która spadła na nas w sadzie, nie była kaprysem, jest prawdziwa jak złoto, z którego zrobione są nasze obrączki. Pierre również jest zadowolony, niedawno zatelefonował, pytając, czy nie skoczyłabym z nim na na kilka dni na słoneczne wyspy. Odmowę przyjął bez żalu, wciąż jesteśmy przyjaciółmi.
Czytaj także:
„Byłem pewny, że żona jest ze mną dla pieniędzy. Dopiero w kryzysie przekonałem się, jak bardzo mnie kocha”
„Moja siostra wyszła za starego pryka dla pieniędzy. Musi być z nim 10 lat, żeby przestała ich obowiązywać intercyza”
„Kochanka syna ukradła chłopaka mojej wnuczce. Od początku wiedziałam, że jest z Romkiem tylko dla pieniędzy”