„Myślałem, że po 30-tce trafi mi się już tylko samotna matka lub rozwódka. Do czasu, aż zakochałem się w pięknej lekarce”

Zakochana para fot. iStock by GettyImages, PeopleImages
„Może i ktoś posądzi mnie o staroświeckość, ale ja nie cierpię sztucznego przenoszenia świąt czy tradycji z innych krajów, jak choćby Walentynek. Wszystko wtedy jest sztuczne i plastikowe. Zmieniłem zdanie, gdy tego dnia zakochałem się bez pamięci”.
/ 06.09.2023 07:30
Zakochana para fot. iStock by GettyImages, PeopleImages

– Krzysiek, chodź z nami. Nie będziemy specjalnie świętować. Ale to jednak wyjątkowy dzień, fajnie razem wyjść choćby na lampkę wina – od lat przy okazji walentynek znajomi próbowali wyciągnąć mnie z domu.

Jestem kawalerem, dopiero co skończyłem trzydziestkę. Mieszkam sam, z rodzinnego domu wyprowadziłem się jeszcze na studiach. Może i ktoś posądzi mnie o staroświeckość, ale ja nie cierpię sztucznego przenoszenia świąt czy tradycji z innych krajów. Najpierw walentynki, potem Halloween i jeszcze Black Friday.

Moi przyjaciele chyba o tym zapomnieli, bo znów naciskali, bym z nimi świętował.

– Nie daj się prosić. Wyskoczymy wieczorem do kawiarni, wypijemy lampkę wina, pogadamy – kilka dni przed walentynkami zadzwonił Paweł.

– Krzysiu, zachowujesz się jak stary zgred. Praca, dom, praca, dom. Walentynki są tylko pretekstem. Rezerwuję stolik na naszą ekipę i nie ma gadania – stwierdziła stanowczo jego żona Beata.

Miałem do nich słabość. Studiowaliśmy razem filozofię, można powiedzieć, że to ja ich zeswatałem na trzecim roku.

– Okej, przyjdę – zgodziłem się. – Tylko niech to będzie normalne spotkanie, a nie ciągłe gadanie o walentynkach, serduszkach. I tylko w naszym gronie – zastrzegłem.

„Nasze grono” oznaczało mnie, Pawła z Beatą i jeszcze dwa małżeństwa, z którymi studiowaliśmy. Tylko ja byłem kawalerem. Próbowali mnie zeswatać jakiś czas temu, ale chyba odpuścili. Nie mogę jakoś trafić na tę jedyną…

Spotkaliśmy się w naszej ulubionej kawiarni w centrum miasta. Urocze miejsce, pyszna kawa, kapitalne słodkości, a gdy chwyci większy głód, mają kanapki zarówno na zimno, jak i na ciepło.

Dziewczyny okazały się młodymi lekarkami

Niestety, tego wieczora to miejsce wyglądało jak wszystkie inne. Wystrój na czerwono, wszędzie pełno serduszek, napisów „love”, „kocham Cię” i tym podobne.

Gdy wszedłem do środka, Paweł z Beatą już siedzieli przy stoliku. Moja mina chyba mówiła wszystko, bo powitali mnie słowami:

– Krzysiek, tylko nie marudź. Tak jest dzisiaj wszędzie i masz się z tym pogodzić. Są walentynki i koniec! – stanowczość Beaty sprawiła, że postanowiłem dać sobie spokój z uwagami.

Za chwilę przyszli kolejni nasi znajomi. Nawet nie sądziłem, że ten walentynkowy wieczór może nam tak miło mijać. Wspominaliśmy studenckie czasy, plotkowaliśmy i na szczęście nikt nic nie mówił o święcie zakochanych.

Byliśmy w ferworze rozmowy, gdy nagle zauważyliśmy, że tuż obok nas z pracownikiem kawiarni rozmawiają dwie młode kobiety.

– Nic paniom nie poradzę. Nie ma miejsc – powtarzał kelner.

– A ten stolik pod oknem? – pytała wysoka brunetka.

– Rezerwacja na godzinę 21. Mogą panie siąść na kilkanaście minut, ale gdy przyjdą klienci, muszą panie zwolnić to miejsce – tłumaczył. – Są walentynki, tak jest co roku w ten dzień – dodał.

– To prawda. Ja rezerwację na dzisiejsze spotkanie robiłam chyba ze trzy tygodnie temu. I już był problem, jak nas tu wszystkich pomieścić – przyznała Beata.

Kobiety już wychodziły z kawiarni, gdy Paweł nagle zaproponował: – Może niech się panie przysiądą do nas?

Spojrzeliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami, jakby odpowiadając: „a właściwie, dlaczego nie?” – siedzieliśmy przy dużym, ośmioosobowym stole. Nas było siedmioro.

– Zapraszamy, pewnie o tej porze i tak nigdzie nie znajdą panie miejsca – Paweł powstrzymał kobiety praktycznie już na zewnątrz. Oddał swoje krzesło i postawił je obok wolnego miejsca. Po mojej prawej stronie. A sam poprosił kelnera o krzesełko.

– Ależ bardzo państwu dziękujemy, nie będziemy przeszkadzać, naprawdę dziękujemy – kobiety były chyba bardzo zaskoczone, ale i stremowane propozycją Pawła.

– Niech panie w ogóle się nie przejmują. Proszę usiąść, zapraszamy – rzucaliśmy chóralnie. Kobiety były speszone, ale chyba mile zaskoczone.

– Ania – przedstawiła się wysoka brunetka.

– Milena – dodała jej koleżanka.

Obie były bardzo nieśmiałe, nie chciały nam chyba przeszkadzać. Skuliły się, jakby chciały zająć jak najmniej miejsca.

– Niech się panie rozgoszczą. Śmiało – zaproponowała Beata.

Okazało się, że to dwie młode lekarki, rozpoczynające właśnie rezydenturę w naszym szpitalu. Błyskawicznie znaleźliśmy wspólny język, za chwilę rozmawialiśmy, jakbyśmy znali się od lat.

– A ty, przepraszam, pan… Czym się pan zajmuje – spytała mnie nagle Anna.

Jestem filozofem… – odpowiedziałem z rozpędu i chyba sam się do siebie uśmiechnąłem. – To znaczy nie, nie jestem filozofem. Skończyłem filozofię i zostałem na uczelni. Jako wykładowca. Robię doktorat – tłumaczyłem.

– No proszę, doktorka i doktor – zaśmiała się Anna.

– Ania – rzuciła.

– Krzysiek – odpowiedziałem.

Nie patrzyliśmy, czy Milena z resztą towarzystwa także przechodzi na „ty”. Delikatne całusy w policzki dopełniły u nas formalności. Towarzystwo rozmawiało, jakby nic się nie stało. Tylko Beata puściła do mnie „oczko” i delikatnie się uśmiechnęła.

Poczułem jakieś mrowienie, uczucie, którego nie pamiętałem chyba od drugiego roku studiów, gdy zauroczyła mnie koleżanka z pierwszego roku. Niestety, wówczas bez wzajemności.

Wieczór mijał błyskawicznie, choć chyba już chciałem, żeby nigdy się nie skończył. Opowiadałem Annie o moich pasjach, czyli muzyce poważnej i koszykówce, ona o problemach młodych lekarzy.

W pewnym momencie spytała z niedowierzaniem: – Naprawdę lubisz muzykę poważną?

– Tak, a co w tym dziwnego? – spytałem.

– Bo to także moja ulubiona muzyka – stwierdziła. – Widziałam plakat, że w sobotę w naszej filharmonii jest koncert utworów Beethovena, Mozarta i Vivaldiego. Chciałam jutro pójść, dowiedzieć się o bilety, bo w szpitalu powiedzieli mi, że w ostatniej chwili może być trudno je zdobyć – dodała Anna.

Omal nie spadłem z krzesła. Wczoraj w dziekanacie koleżanka dała mi dwie wejściówki na ten koncert. W sobotę ma jakąś rodzinną imprezę i nie może pójść, a nie chciała, by się zmarnowały.

– Aniu, ja… ja… ja mam bilety na ten koncert – chyba z wrażenia nie mogłem wydobyć z siebie słów.

– Naprawdę? I moglibyśmy pójść? Oczywiście, jeśli nie przeszkadzałoby ci moje towarzystwo – powiedziała Anna.

Marzyłem, żeby mieszkała jak najdalej…

Przeszkadzało?! To przecież świetna wiadomość! Koncert w pięknym towarzystwie! Nie spodziewałem się, że coś takiego może mi się przydarzyć.

– Oczywiście, z wielką chęcią – odpowiedziałem tylko.

Spotkanie dobiegało końca. Moi znajomi zamówili taksówki.

– Pojadę z nimi – uśmiechnęła się do nas Milena.

– Odprowadzisz mnie? Mieszkam niedaleko – spytała Anna.

– Z wielką radością – odparłem, a serce waliło mi chyba na maksymalnych obrotach.
Marzyłem, żeby mieszkała jak najdalej. Spacer z Anną w zimowej scenerii był bowiem wyjątkowy.

– To tu – z błogiego stanu wyprowadzony zostałem po kwadransie.

– Sobota aktualna? – spytała Anna.

– Oczywiście, ale może wcześniej się zdzwonimy… – zaproponowałem nieśmiało.

– Jasne – cichutko powiedziała Ania. – A tymczasem dobranoc – dodała i dostałem słodkiego, delikatnego całusa.

Odwdzięczyłem się tym samym. Odwróciłem się, nie wiedząc, czy idę, czy niosą mnie skrzydła…

– Krzysiu, ale nie mamy swoich numerów telefonów – usłyszałem nagle głos Ani.

No tak, w takim przypadku trudno byłoby się zdzwonić. Ale jak tu myśleć o telefonach, skoro motyle opanowały twój żołądek. Tak wspaniale nie czułem się chyba nigdy.

Wymieniliśmy się z Anią numerami telefonów, dostałem jeszcze jednego całusa, równie słodkim starałem się zrewanżować. Wróciłem do domu dobrze po północy. Kładąc się spać, usłyszałem jeszcze sygnał esemesa: „Walentynki…” oraz uśmieszek – to była wiadomość od Beaty. Pewnie obserwowała mnie i Annę cały wieczór.

I jak tu nie wierzyć w magę?

Sobotni koncert był wspaniały. Nasi filharmonicy tradycyjnie stanęli na wysokości zadania, a obok mnie siedziała Ania. I znów był spacer w zimowej scenerii. Tym razem zakończony kolacją u Ani. Kolejny piękny wieczór.

Jesteśmy ze sobą już blisko rok. Dogadujemy się idealnie. Ania już zarezerwowała stolik w naszej ulubionej kawiarni na… walentynkowy wieczór. Dla ośmiu osób. Nie będzie tylko Mileny, która przeniosła się do innego szpitala za… miłością.

– Rozumiem, że tym razem walentynkowy wystrój kawiarni już nie będzie ci przeszkadzał? – spytał nie bez złośliwości Paweł, gdy zaprosiłem ich z Beatą na ten wieczór.

Nic nie odpowiedziałem. Zresztą Paweł pewnie nie czekał na odpowiedź. Wiedział, że z Anią układa nam się bardzo dobrze.

I jak tu nie wierzyć w magię świętego Walentego…

Czytaj także:
„Wzbraniałam się przed tym uczuciem, ale poległam. Pokochałam żonatego faceta i zrobię wszystko, by go zdobyć”
„Zakochałem się w Kindze bez pamięci i chciałem poznać jej córkę. Od jej matki dowiedziałem się, że żadna 5-latka nie istnieje”
„Zakochałam się w bracie męża. Umiał słuchać i miał coś, czego Adam nie miał: pieniądze”

Redakcja poleca

REKLAMA