„W Wigilię nikt na mnie nie czekał, więc spędzałem ją w pracy. Nie sądziłem, że w świątecznym prezencie dostanę miłość”

zadowolony mężczyzna fot. Adobe Stock, deagreez
„– Nic się nie stało – wzruszyłem ramionami i zgodnie z prawdą dodałem: – Nikt na mnie nie czeka. W tym roku jestem sam na święta. Milczała chwilę, jakby zszokowana tym wyznaniem. A potem zawołała: – W takim razie jedziesz na wigilię z nami! Tylko bez gadania!”.
/ 22.12.2023 07:15
zadowolony mężczyzna fot. Adobe Stock, deagreez

Wigilia poprzedniego roku była wesoła i smutna zarazem. Wesoła, bo dwudziestego spadł piękny śnieg, ale trochę smutna, bo temperatura wzrosła i wszystko zaraz zaczęło się topić. Ja sam cieszyłem się z zawodowych sukcesów, ale robiłem to w samotności...

Jesienią awansowałem na młodszego menedżera i w sezonie świątecznym byłem odpowiedzialny za całą działalność sklepu. To ja ustalałem grafik, mogłem więc bez problemu zwolnić się w wigilię wcześniej. Nie zrobiłem tego, ale nie z powodu troski o pracowników, tylko z nudów.

Wolałem pracować, niż siedzieć sam

Moja mama zmarła trzy lata wcześniej, tata zaś spędzał święta z rodziną Moniki, mojej starszej siostry. Oczywiście zapraszali mnie do siebie, ale tłuc się z Krakowa aż do Szczecina… Po co? Żeby posiedzieć tam trzy dni, objeść się nieprzyzwoicie, usłyszeć standardowe narzekania, jak to rzadko ich odwiedzam i wynudzić się, słuchając opowieści o sprawach, które mnie nie obchodzą? Nie, dziękuję.

Dziewczyny nie miałem, z kolegami głupio spotykać się w święta, a zresztą z powodu nieustannej pracy zaniedbałem trochę znajomych. Krótko mówiąc, właściwie nie miałem co robić w wigilię. Dlatego zwolniłem już o dwunastej wszystkich sprzedawców oprócz pani Kazimiery, która sama chciała zostać i wyrobić dodatkowe godziny.

Pracy nie było aż tak wiele. Choć sporo klientów kręciło się jeszcze
w dziale z zabawkami całą robotę administracyjną odwaliliśmy już wcześniej. Wystarczyło tylko wydawać przy kasie prezenty i uśmiechać się promiennie. Pani Kazia tak robiła. Ja bardziej wykrzywiałem usta. Niby nie miałem powodów do narzekań, ale czułem się dziwnie nieswojo.

Wzięła moje słowa za dobrą monetę

Gdy do sklepu wdarła się dwójka maluchów, może sześcioletnia dziewczynka i młodszy chłopczyk pod wodzą blond mamusi, zmiąłem w ustach przekleństwo. Całe to rodzinne szaleństwo i ta obowiązkowa świąteczna radość coraz silniej mnie drażniły. Zawołałem panią Kazię,
a sam ruszyłem na zaplecze.

– A pan dokąd? – spytała.

Idę się przebrać za Świętego Mikołaja – warknąłem z ironią, i czym prędzej umknąłem w cień.

Oczywiście, nic takiego nie zamierzałem robić, choć na zapleczu rzeczywiście mieliśmy taki strój. Ale ja chciałem tylko schować się tam przed inwazją małolatów. Musiałem to powiedzieć zbyt głośno, bo jasnowłosa dziewczyna, chyba ciocia albo siostra smarkaczy, bo na matkę była za młoda, zastąpiła mi drogę.

– Dziękuję, bardzo dziękuję – powiedziała konspiracyjnym szeptem.

– Ale że co… Za co? – zapytałem mocno zdezorientowany.

– Moja siostra, a matka Asi i Olka, leży w szpitalu – tłumaczyła pośpiesznie. – Wzięłam maluchy do siebie i robię, co mogę, aby ich czymś zająć, żeby nie myślały o chorobie mamy i świętach bez niej. Ucieszą się na spotkanie z Mikołajem.

– Ale ja… tak tylko… – jąkałem się.

Cholera! I po co mi była ta ironia?! Ta panna naprawdę myślała, że idę się przebrać za Mikołaja. Już chciałem odpowiedzieć coś mocno niemiłego, ale spojrzałem w twarz klientki. Drobna, szczupła, złotowłosa, po prostu ładna dziewczyna, która w dodatku była mi wdzięczna.

Gdybym się teraz wykręcił, rozczarowałbym ją. A gdybym w dodatku zrobił to w chamskim stylu, wyszedłbym w jej oczach na bezdusznego prostaka. Chyba zadziałały jakieś czary, bo choć nie znałem złotowłosej, zależało mi, aby miała o mnie dobre zdanie. Poddałem się urokowi panny oraz chwili i, już bardziej rozbawiony niż zły, wbiłem się w kostium Świętego Mikołaja.

Zostałem Świętym Mikołajem

– Witajcie, moje dziatki! Byłyście grzeczne w tym roku? – zapytałem grubym głosem i roześmiałem się charakterystycznie. – Ho! Ho! Ho!
To, co robiłem, było tak głupie, że aż poprawiło mi humor. Musiałam wyglądać doprawdy komicznie, w czerwonym płaszczu, z brzuchem wypchanym poduszkami, brodą z waty i dobrotliwym uśmieszkiem.

– Jest… Jest pan prawdziwym Świętym Mikołajem? – zapytała mała Asia, szeroko otwierając oczy.

No proszę, komiczny czy nie, na niej zrobiłem ogromne wrażenie!

– Jestem – odparłem. – Macie szczęście, że na mnie trafiliście. Zaraz się zrobi ciemno, a ja ruszę w świat, aby rozdać prezenty. Ale mam jeszcze chwilę, więc wasze podarki wręczę wam osobiście. Bo wiecie, zwykle z braku czasu nie mogę wchodzić do każdego mieszkania, tylko wrzucam worek przez okno… – bredziłem, kątem oka obserwując, jak złotowłosa śmieje się do rozpuku.

Dyskretnie podniosłem paczki, które klientka przyniosła do kasy
i wręczyłem je Asi oraz jej bratu Olkowi. Nie sądziłem, że ucieszą się
z tej przygody tak bardzo. „Złapany” przez przypadek Mikołaj z centrum handlowego okazał się wielką atrakcją. Kto by pomyślał, że i mnie ta maskarada sprawi tyle frajdy!

Miałem wrócić do pustego domu

Wieczorem nadal było koło zera, ale przynajmniej spadł nowy śnieg. Świat wyglądał pięknie, choć pewnie kierowcy nie byli zachwyceni.
Puściłem panią Kazię, zamknąłem sklep i koło osiemnastej ruszyłem do domu. W taką pogodę nie lubiłem prowadzić, dlatego rano przyjechałem do pracy autobusem. Szedłem przez opustoszały parking ku centrum, gdy do moich uszu dobiegł rozpaczliwy dźwięk silnika.

„Akumulator padł – pomyślałem. – Ktoś ma pecha”. W zwykły dzień nie zawracałbym sobie pechowcem głowy, ale dzisiaj… Może sprawiła to magia świąt, a może wspomnienie uśmiechu pięknej dziewczyny i przejętych dziecięcych buzi, gdy robiłem z siebie idiotę, udając Mikołaja? W każdym razie skierowałem się przez ośnieżony parking ku samotnemu samochodowi tuż pod ścianą galerii.

Dzięki Bogu! – krzyknęła złotowłosa, wyglądając z okna. – Coś się zepsuło i… O! To pan!

– To ja – potwierdziłem radośnie.

– Zaraz ruszymy. Proszę trzymać nogę na sprzęgle…

Figa, nie ruszyliśmy. Męczyłem się pół godziny. Potem, zdesperowany, pożyczyłem kluczyki od Marka z ochrony i jego zabytkowym fiacikiem pociągnęliśmy zepsute auto, choć nie bez przygód, bo mały wóz ślizgał się strasznie na ośnieżonym parkingu. Dzieciaki piszczały zachwycone nową przygodą, ale ich ciocia miała poważną minę. Kiedy wreszcie silnik zaskoczył, zapytała:

– Bardzo pan jest na nas zły? Przytrzymaliśmy pana w taki dzień…

– Andrzej… – przerwałem jej.

– Olga – zrewanżowała się. – Dziękuję i przepraszam. Rodzina pewnie czeka na pana z kolacją…

Zaprosiła mnie na kolację

– Nic się nie stało – wzruszyłem ramionami i zgodnie z prawdą dodałem: – Nikt na mnie nie czeka. W tym roku jestem sam na święta.
Milczała chwilę, jakby zszokowana tym wyznaniem. A potem zawołała:

– W takim razie jedziesz na wigilię z nami! Tylko bez gadania!

Nie miałem siły ani ochoty protestować. Zabrali mnie na Ruczaj, do małego, ale gustownie umeblowanego mieszkanka. Olga zmieniła swoją kawalerkę w iście świąteczną siedzibę, z prawdziwą choinką zajmującą chyba z ćwierć pokoju.

Najpierw połączyliśmy się przez Skype’a z siostrą gospodyni. Dzieciaki pozdrowiły mamę, ucieszyły się, gdy powiedziała, że na sylwestra powinna być już w domu i zaśpiewały jej kolędę. Kobieta wyraźnie się wzruszyła, a później spojrzała uważnie na mnie i zapytała Olgę.

– A ten wigilijny gość, to kto?

To mój świąteczny prezent. Bardzo nam dzisiaj pomógł – odparła złotowłosa, rumieniąc się uroczo.

Nigdy nie zapomnę tamtego wieczoru. Bawiłem się znakomicie i zrozumiałem coś bardzo ważnego…

Zrozumiałem, jak ważna jest rodzina

Widząc radość Marty i dzieciaków, mimo trudnych chwil – wszak choroba w rodzinie to poważna sprawa – zrobiło mi się głupio i wstyd. Zadzwoniłem do ojca jeszcze przed pasterką, przeprosiłem go
i zapowiedziałem, że spróbuję znaleźć jakiś pociąg i przyjadę do Szczecina na drugi dzień świąt. 

Ucieszył się. Naprawdę. Aż głos mu się spocił… Moja mama tak mówiła, gdy wzruszenie zmieniało brzmienie czyjegoś głosu. I mówiła jeszcze, że to nie rodzina jest dla nas, ale my dla rodziny. Moi bliscy tęsknili za mną. Ja za nimi też, choć wolałem tę tęsknotę przekuć w złość. Byłem obrażony, że po śmierci mamy tata wyniósł się do Szczecina, wolał moją siostrę i jej dzieciaki ode mnie. Tak to odbierałem i czułem się porzucony. Zachowywałem się jak rozkapryszony dzieciak. Przecież gdyby tata tu został, byłby równie samotny jak ja…

W tym roku wigilię spędzę w Szczecinie, a potem wrócę do Krakowa. Nie, nie będę siedzieć bezczynnie w mieszkaniu. Odwiedzę Olgę, moją ukochaną dziewczynę. Do niedawna rodzinna atmosfera świąt mnie denerwowała. Dlaczego? Cóż, czułem się po prostu samotny. Na szczęście to już przeszłość…

Czytaj także: „Dzieci wolały spędzić święta na plaży niż z matką przy stole. Siedziałam sama i wypłakiwałam oczy nad karpiem w galarecie”
„Przygotowania do świąt zawsze były katorgą. Odliczam godziny do końca rodzinnych spotkań” „Wigilię zamiast przy choince, spędzam na cmentarzu. Pierogi na grobie rodziców smakują słonymi łzami”

Redakcja poleca

REKLAMA