„Przygotowania do świąt zawsze były katorgą. Odliczam godziny do końca rodzinnych spotkań”

zdenerwowany mężczyzna fot. Getty Images, Jamie Grill
„– Nie rozbieraj się. Tu jest lista zakupów. I wracaj szybko. Właściwie to już dawno powinieneś wrócić! Przecież ja tu oszaleję. Wszystko na mojej głowie, a ten siedzi jak panisko w biurze! Czemu siedzisz przed świętami w pracy, kiedy tu taka sytuacja”.
/ 11.12.2023 21:17
zdenerwowany mężczyzna fot. Getty Images, Jamie Grill

Już wiem, dlaczego do tej pory nie lubiłem świąt. Bo nie potrafiłem złapać do nich zdrowego dystansu.

Nie miałem ochoty wracać do domu

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Odbiłem kartę przy wyjściu z pracy, żegnając się z biurem na kilkanaście dni, ponieważ szefostwo w przypływie dobroci dało wszystkim przymusowy urlop do Nowego Roku. Zawsze był to martwy okres i w opinii dyrekcji lepiej wyglądało, gdy zespół leniuchował raczej w domu niż za biurkiem.

Siedziałem za kierownicą samochodu, przygotowując się psychicznie do akcji porównywalnej w swym rozmachu i grozie z desantem w Normandii albo rewolucją październikową. Widziałem oczyma duszy, co się teraz dzieje
w domu. Szalejące dzieciaki, które mają od wczoraj ferie, a z racji kiepskiej pogody nie wychodzą na dwór, przez co z godziny na godzinę postępuje nieuchronny proces demolowania naszego M-3.

Wśród tego galimatiasu odziana w sprane, robocze dresy małżonka miota się z zaciętą miną pomiędzy koniecznością pacyfikacji dzieci, sprzątaniem mieszkania a przygotowywaniem zwyczajowych dwunastu posiłków na Wigilię. W ostatnich latach podjęliśmy kilka strategicznych decyzji: kompot i każdy kolejny rodzaj farszu w pierogach to również potrawy. W ten sposób udało się ograniczyć ilość roboty bez burzenia tradycji, raczej tylko ją lekko modyfikując. Do tego wszystkiego przybywają teściowie, aby nas wesprzeć w przygotowaniach do tego najważniejszego rodzinnego święta.

Mama i tata to wspaniali ludzie, bardzo aktywni i żwawi jak na swój wiek,
i właśnie dlatego potrzebują dużych przestrzeni oraz ciągłych wyzwań. Po kilku godzinach przebywania w naszym małym mieszkaniu zaczyna się robić gorąco. Nikt nie goni dzieci do sprzątania i pomagania, za to nadaktywna babcia zachęca je do rozkładania kolejnych klocków, gier i zabawek, a wszystko to, co zostało dotychczas kupione do przyrządzenia potraw, zostaje poddane surowej kontroli i na gorąco tworzona jest alternatywna lista zakupów.

Natomiast w tle dudni głos taty, komentujący brak jakichkolwiek śladów remontu i dbałości o nasze lokum od ich ostatnich odwiedzin oraz psioczący na nowe, beznadziejne czasy i rządzącą partię. Wszyscy dla świętego spokoju przytakują i zaczynają się pasjonować tym, co powiedział na ostatniej mszy proboszcz. Tak upływały od wielu lat godziny przed Wigilią, a ja zawsze odliczałem ich powolne przemijanie jak więzień zamknięty w ciężkim karcerze.

Wysiadłem z samochodu przed moim blokiem. Rzut oka na rozświetlone okna, w których co chwilę przesuwał się w szybkim tempie zarys jakiejś postaci, świadczył o tym, że miałem rację. Szał przedświąteczny trwał.

Karnie wykonywałem wszystkie polecenia

Przekręciłem klucz w zamku i wszedłem do przedpokoju. Pochyliłem się, by ściągnąć buty, i w takiej pozycji dopadli mnie domownicy.

– Tato, tato, idziemy po choinkę! Nie rozbieraj się, idziemy po choinkę! A babcia nam dała prezenty! Idziemy po choinkę! Dostaliśmy już prezenty! Chcemy choinkę! – jedno przez drugie darły się nasze latorośle.

– Nie rozbieraj się. Tu jest lista zakupów. To kup w hali, to na rogu, a to – gdzie ci się trafi. I wracaj szybko. Właściwie to już dawno powinieneś wrócić! Przecież ja tu oszaleję. Wszystko na mojej głowie, a ten siedzi jak panisko w biurze! Coś się chyba zepsuło pod zlewem, woda źle schodzi. Czemu siedzisz przed świętami w pracy, kiedy tu taka sytuacja… – gorączkowała się małżonka.

Wzrok mętny, włos rozwiany – od razu widać, że z nią nie najlepiej

– Witam, witam! – zadudnił głos teścia. – No i dalej nie skułeś tego pękniętego kafelka w toalecie. Zaraz sam to zrobię i będzie ci wstyd! Ciągle głosujesz na tych tam?

Zawiązywałem buty, łącząc manipulowanie przy sznurówkach z przywitaniem teściowej, która właśnie ganiła teścia za kłótnie na dzień dobry. Żona wciskała mi karteczkę z nowymi pozycjami do zakupu, przeredagowaną na nowo w ciągu tych kilkunastu sekund, jakie upłynęły od przekazania pierwszej. Znów tłumaczyła nerwowo, co trzeba kupić w sklepiku na rogu, a co w hali.

Miałem wrażenie, że wszystko jej się pomieszało: to, co zawsze kupowaliśmy w hali, teraz miało pochodzić ze sklepiku na rogu, i odwrotnie. Jednak przyjmowałem wszelkie wskazówki z pokorą, wiedząc, że w warunkach bojowych nie ma miejsca na dyskusje.

Dzieci, widząc, że ich żądania są ignorowane, połączyły siły małych gardełek i wspólnie skandowały: „Cho-in-ka! Cho-in-ka!”. Teść usiłował się jeszcze dowiedzieć, zanim wyjdę, na kogo głosuję, ale został zagoniony przez teściową przed telewizor. Po mieszkaniu rozszedł się zapach spalenizny, na który moja żona zareagowała krótkim: „Jezus Maria!” i popędziła rybom w rondlu na ratunek. Teściowa zapędziła dzieci do pokoju. A ja wyszedłem. Oparłem się od zewnątrz o nasze drzwi i ciężko dyszałem. Już tych kilka minut bożonarodzeniowych przygotowań przypomniało mi, dlaczego nie lubię świąt.

Potem wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyć musiało. Przyniesione wiktuały były uzupełniane o kolejną listę koniecznych zakupów. Nie milkł chórek dziecięcych głosów domagających się choinki. Co rusz wybuchały alarmy w związku z przypalaniem się czegoś na kuchence. Talerze do wieczerzy wigilijnej zostały już postawione na białym obrusie. Ten pusty dla samotnego wędrowca nieco z boku. Nie był z kompletu i burzył harmonię.

Sprawę choinki wszyscy odłożyli w szale odkurzania, mycia łazienek, biegów po kolejne porcje zakupów oraz dyskusji z teściem o polityce i konieczności remontów swoich miejsc zamieszkania. Dzieci łypały na mnie ponurym wzrokiem. Zaczynały podejrzewać, że choinki w tym roku nie będzie.

Dostałem kolejną kartkę z listą dalszych niezbędnych zakupów, teściowa stawiała kolejne półmiski w dużym pokoju, narzekając na ciasnotę i brak odpowiednich serwisów i sreber w naszym domu. Teść oglądał kolejne wiadomości, głośno komentując wydarzenia polityczne, których zresztą z racji Bożego Narodzenia było bardzo mało. Popatrzyłem na trzymaną karteczkę. Wcisnąłem ją wściekle do kieszeni. I wtedy…

Dopadłem zbłąkanego wędrowca

Coś we mnie pękło. Postanowiłem nie ulegać temu zbiorowemu szaleństwu.
Zawołałem dzieci:

– Jedziemy po choinkę!

Odpowiedzią był zbiorowy okrzyk radości. Chwyciłem tasak do rąbania mięsa i ignorując przerażony wzrok małżonki, popędziłem z dziećmi do samochodu. Powróciliśmy po dwóch godzinach, taszcząc zielone drzewo z resztkami wilgotnego śniegu na gałęziach. Było to nielegalne, ale nikt nas w lesie nie złapał, a po minach córki i syna widziałem, że to dla nich dużo większe przeżycie niż zejście do piwnicy po plastikowe drzewko.

Ustawiliśmy choinkę w stojaku, a ja przyniosłem z piwnicy karton z bombkami. Po chwili, chodząc po mieszkaniu, ogłosiłem uroczyście pierwszą gwiazdkę. Okazało się jednak, że jeszcze trzeba zalać karpia galaretą, inaczej nie zgadzałaby się liczba dań. No to wyciągnąłem z szafy paczkę słonych paluszków i wsypałem je do szklanki.

– Jest dwanaście? – zapytałem.

Na zmęczonej twarzy mojej kochanej żony pojawił się wyraz rozbawienia.

– Prawie. Oceniałabym to na jedenaście i trzy czwarte – zawyrokowała. – Masz rację. Przesadzamy z tym jedzeniem.

Po chwili usiedliśmy do stołu. Już prawie zaczynaliśmy, kiedy przyszło mi coś do głowy. Wybiegłem na zewnątrz, potem na drugie piętro. Dzwonek do drzwi. Otworzył sąsiad. Wiedziałem, że od dwóch lat jest wdowcem; spotykaliśmy się kilka razy w miesiącu na schodach i mówiliśmy sobie grzecznie „Dzień dobry”. Nawet nie wiedziałem, jak się nazywa. Ale nie było czasu na pogaduszki i dogłębne przedstawianie się.

– Dobry wieczór, idzie pan gdzieś na Wigilię? – wypaliłem.

Starszy pan stropił się. Wyraźnie nie było u niego nikogo ani on się nigdzie nie wybierał.

– No to my zapraszamy – popchnąłem przed sobą zdezorientowanego pana.

Zdążył tylko zabrać klucze. Zdumiona rodzina zrobiła mu miejsce przy stole, a talerz spoza kompletu dostałem ja. Pomodliliśmy się, złożyliśmy nawzajem życzenia. Potem były wszystkie potrawy, łącznie ze słonymi paluszkami; prezenty, wśród których nawet się znalazł zorganizowany naprędce drobiazg dla pana Władka. Tak się nazywał nasz gość. Potem zaczęło się śpiewanie kolęd.

Święta minęły, a ja zastanawiam się teraz, dlaczego coś tak radosnego i miłego można przerobić na męczący rytuał. Od momentu, kiedy pojechałem z dziećmi po choinkę, przestałem liczyć godziny do końca świąt. Delikatnie przestawiłem swój tor myślenia, skupiłem się na innych rzeczach niż tylko sprzątanie oraz przygotowania kulinarne – i katorga zmieniła się w piękne wydarzenie. 

Czytaj także:
„Mój syn lubi w pościeli podstarzałe dzierlatki. Zatrudnił się jako masażysta i prowadził casting na dojrzałe kochanki”
„Z zazdrością patrzyłam na zięcia, był ideałem. Byłam tak zaślepiona, że nie widziałam sińców na ciele córki”
„Nie sądziłam, że ta nowa jest aż tak niebezpieczna. Pod wszystkimi kopała dołki, by przymilić się szefowi”

Redakcja poleca

REKLAMA