Kiedy moje dwie młodsze siostry, Ewa i Justynka zasnęły, a Adam odrabiał lekcje, zamknęłam się w łazience, gdzie wreszcie mogłam sobie pozwolić na płacz.
Łzy same popłynęły mi po policzkach i jęknęłam z bezsilności. Żadne z trojga mojego rodzeństwa nie wiedziało bowiem, że jedzenia mamy tylko tyle, co w lodówce, czyli niewiele. Ot odrobinę sera, masła, jakieś niedokończone mleko, a w szufladzie kilka bułek. Od biedy wystarczy tego jedynie na jutrzejsze śniadanie, a potem co? Za co kupię jedzenie? Za co kupię cokolwiek potrzebnego do życia?
Po śmierci mamy zostaliśmy z niczym. Przez ostatnie miesiące mama chorowała i nie pracowała. Na leki poszły więc wszystkie nasze skromne oszczędności. Kiedy odeszła, resztę pieniędzy pochłonął jej pogrzeb. Najtańsza trumna, jedna wiązanka kwiatów. Dobrze, że przynajmniej miejsce na cmentarzu było wykupione po śmierci babci. Mama spoczęła w tym samym grobie.
Kiedy wracałam ze swoim młodszym rodzeństwem z cmentarza do domu, w ich oczach widziałam nieme pytanie: Co teraz z nami będzie? Ja jedna byłam pełnoletnia, przez ostatnie pół roku studiowałam w stolicy. Musiałam przerwać naukę i wrócić do domu, gdy okazało się, że mama jest chora, ale miałam ciągle nadzieję, że ona wyzdrowieje, a ja wrócę na studia. Miałam tam stypendium, pracowałam także jako sprzątaczka w biurze – jakoś sobie radziłam.
Większość pieniędzy szła na opłacenie akademika, jedzenie i książki, niewiele zaoszczędziłam, bo i nie było z czego. Sądziłam jednak, że te dwa tysiące złotych wystarczy mi chociaż na początek na utrzymanie siebie i rodzeństwa, zanim nie znajdę pracy w swoim mieście i nie zastanowię się, co dalej.
Wstydziłam się, ale nie miałam wyjścia
Niestety, zrozpaczona po śmierci mamy byłam w podróży nieuważna, i nawet nie wiem, kiedy straciłam wszystkie pieniądze. Wyrzucałam potem sobie, że nie wpłaciłam ich na konto, tylko wiozłam w torebce zwitek banknotów, które na odchodne dał mi szef. Złodziej miał łatwe zadanie, jednym ruchem ręki pozbawił mnie całego majątku.
„I co ja teraz zrobię? – zastanawiałam się, ocierając łzy. – Kiedy moje rodzeństwo pójdzie do szkoły, zacznę szukać pracy. Może w jakimś sklepie w centrum miasta potrzebują ekspedientki? Zobaczymy…”.
Rano, sama nie dojadając, podzieliłam resztki jedzenia między siostry i brata, a potem wyruszyłam na poszukiwanie pracy. Z coraz bardziej burczącym żołądkiem chodziłam ulicami, wypatrując ogłoszeń na szybach, ale jak na złość żadnego nie było. W desperacji weszłam więc do piekarni, w której za ladą zobaczyłam ekspedientkę wyglądającą na bardzo miłą i zapytałam ją, czy by mi nie dała trochę starego chleba. Takiego przeznaczonego do wyrzucenia.
– Proszę chwileczkę zaczekać – rzuciła, mierząc mnie od stóp do głów uważnym spojrzeniem.
Głupio mi było tak żebrać i nagle pożałowałam, że nie zaproponowałam jej chociaż zamiecenia sklepu w zamian za to pieczywo. Po chwili ekspedientka wróciła razem z jakimś mężczyzną.
– To pani pyta o stary chleb? Dla jakiegoś zwierzęcia? – zapytał.
– Nie, dla mojego rodzeństwa i dla mnie – zarumieniłam się.
– W takim razie dam pani świeżego! – zadecydował, jak się potem okazało, właściciel sklepu i piekarni.
Nie wiedziałam, jak mam mu dziękować. W urywanych słowach opowiedziałam mu, że nasza mama umarła, a ja, jako najstarsza z rodzeństwa, dopiero szukam pracy.
– Studiowałam w Warszawie… – dodałam, by lepiej wypaść.
– Pracy na razie nie mam, ale coś wymyślę – obiecał mi. – A na razie proszę jutro przyjść po następną porcję – stwierdził, podając mi pełną siatkę świeżego pieczywa.
W domu odkryłam w niej ze zdumieniem nie tylko zwyczajny chleb, ale i słodkie drożdżówki, jakich moje rodzeństwo od dawna nie jadło. Rzucili się na nie wszyscy troje jak wygłodniałe lwy. Nie byłam pewna, czy powinnam pójść do tego pana jeszcze raz następnego dnia, ale... nie miałam wyjścia.
Pan Piotr miał dla mnie pewną propozycję
W ośrodku pomocy społecznej dowiedziałam się bowiem, że muszę najpierw złożyć rozmaite zaświadczenia, które zostaną rozpatrzone, i dopiero wtedy dostanę pieniądze.
– Ale my nie mamy czego jeść już dzisiaj! – wykrzyknęłam.
– No cóż… Naprawdę bardzo mi przykro… W czwartki wydajemy produkty spożywcze, proszę przyjść – usłyszałam.
Czwartek był dopiero za dwa dni. Nie mogłam tyle czekać. Tym sposobem zostałam znowu z niczym i chociaż naprawdę było mi wstyd, znów zapukałam do drzwi piekarni.
– Smakowało? – przywitała mnie ekspedientka z uśmiechem.
– Bardzo! – zapewniłam ją gorąco. – Ale ja chciałabym się państwu jakoś odwdzięczyć, może chociaż pozamiatam w sklepie albo okna umyję? – zaoferowałam się od razu.
– Nie trzeba. Tata ma dla pani jakąś propozycję – usłyszałam.
Pan Piotr, bo tak się nazywał właściciel piekarni, zaproponował mi, abym przychodziła rano pakować chleb i inne pieczywo w kosze, w zamian za wynagrodzenie.
– Trzeba je zdejmować z blachy i jeszcze ciepłe układać jedno przy drugim – poinstruował mnie. – Dziewczyna, która to do tej pory robiła, zaszła w ciążę, lada chwila rodzi i nie może wykonywać tej pracy. Brzuch jej przeszkadza przy schylaniu się. Sądziłem, że moi chłopcy sobie sami poradzą, ale oni przecież muszą przygotowywać ciasto, formować bochenki. Zwyczajnie nie nadążają – wyjaśnił.
Nie byłam pewna, czy faktycznie tak jest, czy też po prostu postanowił dać mi pracę, ale byłam niesamowicie szczęśliwa, że ją dostałam.
Wychodziłam wprawdzie z domu wcześnie, bo już o czwartej rano musiałam zacząć pakować pieczywo, które godzinę później wyjeżdżało do innych sklepów, ale przynajmniej wiedziałam, że będę miała za co zrobić zakupy i opłacić rachunki.
Moje rodzeństwo zresztą doskonale sobie w tym czasie radziło, przyzwyczajone do dużej samodzielności podczas choroby mamy. Szesnastoletni brat potrafił przypilnować młodsze siostry, aby wstały do szkoły, a dziesięcioletnia Ewa robiła dla wszystkich śniadanie.
Byłam z nich naprawdę dumna. Cieszyłam się także, że na mojej drodze stanęli tacy wspaniali ludzie, jak państwo Głowaccy. Wiedziałam, że pan Piotr uważnie mnie obserwuje, sprawdza, jak przykładam się do pracy i po dwóch miesiącach zaproponował mi, żebym stanęła za ladą razem z jego córką.
– Będziecie pracowały na zmiany, bo Renatka chce zacząć studia zaoczne. Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o ciebie, to byłoby dobrze, gdybyś także wróciła do szkoły – dodał. – Nie uda ci się podjąć przerwanych studiów w Warszawie, ale w naszym mieście przecież także jest całkiem niezły uniwersytet.
Nie pozwolę, by trafili do domu dziecka!
No cóż… Bardzo bym chciała znów studiować, ale na razie było to nierealne. Brakowało pieniędzy, a poza tym pochłaniały mnie sprawy sądowe. Musiałam zostać zastępczą matką dla trójki mojego rodzeństwa, a to nie było łatwe. Na szczęście panie w ośrodku pomocy społecznej akurat w tym względzie okazały się bardzo pomocne i obiecały wstawić się za mną, kiedy przyszła specjalna komisja, by sprawdzić, czy mam odpowiednie warunki na wychowanie dzieci, i czy dam radę je utrzymać.
– Na razie nie masz za wysokiej pensji, naprawdę dasz radę? – usłyszałam z ust urzędniczki, która przyjrzała mi się uważnie.
Wiem, co zobaczyła – lekko wystraszoną dziewczynę, która nie wygląda wcale na swoje dwadzieścia dwa lata, ale góra na szesnaście.
– Może powinnaś raczej pomyśleć o sobie? W domu dziecka nie będzie im wcale tak źle... – zasugerowała.
– Ale ja myślę o sobie! Serce by mi pękło, gdybym musiała się z nimi rozstać! – powiedziałam jej z mocą. – Wystarczy, że straciły już matkę, nie muszą jeszcze stracić domu!
Urzędniczka pokiwała głową.
– A gdzie jest wasz ojciec? Może on by się wami zajął?
– Nie żyje – odparłam, a w myślach dodałam: „na szczęście”. – Dawno temu nas zostawił, a o tym że umarł, dowiedzieliśmy się w dwa lata po tym, jak go pochowano. Podobno zapił się na śmierć.
– Dobrze, skoro się tak upierasz, to zobaczymy, co się da zrobić. W każdym razie ja sprawę zaopiniuję pozytywnie, reszta należy do sądu – usłyszałam od urzędniczki.
Bardzo jej dziękowałam.
W dniu rozprawy tak bardzo trzęsły mi się ręce, że wszystko mi z nich leciało. Ale chyba mimo to wypadłam w miarę dobrze, bo sędzia przychyliła się do mojego wniosku. Zostałam matką zastępczą dla rodzeństwa. Wtedy uwierzyłam, że wszystko w naszym życiu zaczyna się jakoś układać. I układało się, zupełnie jakby los chciał mnie i mojemu rodzeństwu wynagrodzić dotychczasowe przeżycia. Nadal było nam ciężko, ledwo wiązałam koniec z końcem, ale na chleb już nie brakowało.
W tamtym sklepie wiele się uczyłam. Nie tylko układałam pieczywo na półkach, ale i dowiedziałam się, jak obsługiwać kasę fiskalną i poznałam podstawy księgowości. Do domu wracałam tak zmęczona, że nie wiedziałam, co dzieje się wokół.
Pewnie dlatego dopiero po jakimś czasie zauważyłam, że na parterze naszej kamienicy została zamknięta restauracja.
– Dlaczego? – spytałam brata.
– Ponoć brakowało klientów, tak słyszałem – odparł.
Zaryzykowałam i... opłaciło się
Nic dziwnego. Restauracja, chociaż niewielka, nie była tania. Podawano w niej wyszukane dania, nie na kieszeń zwykłego człowieka, a nasza okolica nie jest bogata.
„Tutaj ludzi stać najwyżej na chleb” – pomyślałam. Ta myśl nie od razu zaszczepiła pomysł w mojej głowie, wykiełkował on później, bo lokal przez dłuższy czas pozostawał zamknięty, a na drzwiach wisiała tabliczka, że jest do wynajęcia.
– Panie Piotrze, a może ja bym poprowadziła nowy sklep z pana pieczywem? – zagadnęłam pewnego dnia szefa.
– Na razie nie stać mnie na otwarcie kolejnego lokalu – usłyszałam.
– To może... Sama bym go otworzyła? – nie wiem, jakim cudem odważyłam się coś takiego powiedzieć.
To było przecież istne szaleństwo! Musiałabym wziąć kredyt na wyremontowanie tego sklepu i sama nie wiem, czy jakiś bank w ogóle chciałby mi go udzielić. Byłam pewna, że pan Piotr tylko się roześmieje, słysząc te słowa, ale on spojrzał na mnie uważnie, po czym zawyrokował:
– Dasz sobie radę!
I faktycznie, ze strony urzędników, także tych bankowych, spotkało mnie wiele życzliwości. Miła pani doradziła mi specjalny kredyt dla młodych przedsiębiorców, w urzędzie miasta pomogli mi założyć działalność gospodarczą. Bałam się, czy na pewno spełnię wszystkie warunki, zapytano mnie przecież między innymi o wkład własny.
– Nie mam pieniędzy – odparłam.
– Wkładem może być także własna praca. Jeśli na przykład wyremontuje pani lokal własnymi siłami, to także się wycenia – usłyszałam.
To była moja szansa!
– Siostra, nie martw się, ja ci pomogę – usłyszałam od mojego brata.
Spojrzałam na niego, wydał mi się taki dorosły! Miał szesnaście lat i ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Jedyny mężczyzna w rodzinie.
Adam malował ściany, pomagały mu w tym dzielnie obie młodsze siostry. Znajomy hydraulik zrobił podłączenia, spod ziemi wytrzasnął tańsze grzejniki. Kiedy dostałam kredyt, mogłam za niego kupić piekarnicze półki i kasę fiskalną. Niczego więcej nie potrzebowałam, mogłam ruszać ze swoim sklepem.
Kiedy po raz pierwszy rozkładałam na półkach świeże pieczywo, pękałam z dumy. „Tylko czy na pewno pojawią się klienci?” – martwiłam się. Wprawdzie dwa dni wcześniej wraz z rodzeństwem roznosiłam po okolicy ulotki, które zrobił kolega, ale wiadomo, jak to jest…
Na szczęście klienci przyszli. Głównie sąsiedzi z kamienicy, którzy cieszyli się, że pod nosem będą mieli świeże pieczywo, a także mieszkańcy z naszej ulicy i sąsiednich. Pierwsza partia chleba wyprzedała się błyskawicznie.
Dzisiaj mój sklep ma już dwa lata. Klienci nadal chętnie go odwiedzają, a ja rozszerzyłam asortyment o ciasta. Wprawdzie musiałam kupić ladę chłodniczą, ale na ciastach się więcej zarabia. Moje rodzeństwo uczy się świetnie i pomaga mi w sklepie, jak tylko może. Nie jest nam lekko, ale w sumie wiedziemy spokojne życie. Na tyle dostatnie, że ostatnio faktycznie zaczęłam się zastanawiać, czy nie wrócić na studia. Mój dawny kierunek będzie najwłaściwszy, żeby rozwinąć swoją firmę.
Czytaj także:
„Mąż zostawił mnie bez grosza przy duszy. Żeby opłacić rachunki, musiałam zostać prostytutką”
„Kiedy mama odeszła, mój świat się zawalił. Zostałam sama, bez ojca, z dwójką przyrodniego rodzeństwa i ani groszem przy duszy”
„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”