„W tym kraju nie ma miejsca dla starszych ludzi. Dzieci czekają na moją śmierć, lekarze ignorują”

Starsza kobieta zdana na siebie fot. Adobe Stock, LioTou
Zawsze wkurzała mnie społeczna znieczulica, ale póki byłam młoda, nie rozumiałam, jak to jest być jej ofiarą. Starym. Takim, co to nie podbiegnie, nie kopnie, nie ma siły, by się wykłócać ani pieniędzy, by nająć tych, co będą się wykłócać za ciebie.
/ 22.06.2021 11:05
Starsza kobieta zdana na siebie fot. Adobe Stock, LioTou

Czekałam ponad pół roku, a teraz, przez głupi kwadrans spóźnienia, znów spadłam na koniec kolejki.

Zapisałam się na tę wizytę osiem miesięcy temu. Wiem, niektórzy czekają dłużej, ale serce nie sługa… dosłownie. Kardiolog jest u nas w przychodni tylko jeden, chorych tysiące, to co robić, jeśli kogoś nie stać na prywatnego? Zresztą tego samego. No więc przyszedł ten dzień.

Wizytę miałam wyznaczoną na 9.45. Przychodnia specjalistów, gdzie przyjmował, była na drugim końcu miasta, więc postanowiłam odpowiednio wcześnie wyjść z domu.

– Wolę poczekać pod gabinetem, niż się spóźnić – powiedziałam córce, gdy zadzwoniła poprzedniego dnia.

– Aha – mruknęła. Zupełnie jej to nie interesowało. Ma dopiero 50 lat, jest zdrowa, więc nie rozumie. Rano – a była to środa, koniec listopada, szaruga, mokro, ale na szczęście nie padało – obudziłam się o ósmej. Od razu powinnam wiedzieć, że to początek nieszczęść, ale byłam tylko zła, że akurat tego dnia zaspałam. Zawsze wstaję o szóstej – to przyzwyczajenie z czasów, gdy pracowałam – ale tego dnia, gdy nie wolno mi się spóźnić, spałam jak niemowlak!

Co prawda niemowlaki mają to do siebie, że raczej budzą wszystkich skoro świt… Wiem, bo wychowałam troje dzieci, a mój świętej pamięci mąż, Władzio, tylko wyganiał mnie z łóżka, żebym je uciszyła. Wracając do rzeczy. Postanowiłam sobie, że wyjdę o 8.30, więc nie miałam dużo czasu.

Mycie, ubieranie, herbata, kanapka...

Buty, płaszcz, torebka, laska, klucze, drzwi, sprawdzić klamkę, teraz powoli po schodach z trzeciego piętra. Od tygodnia winda była popsuta, a ja dziękowałam niebiosom, że kiedyś posłuchałam męża i nie wybrałam mieszkania na ósmym – uwielbiam widok z okna na panoramę miasta. Tyle że windy u nas często się psują z powodu kolekcjonerów miedzi, więc łatwiej mi wejść na trzecie. Na pierwszym z mieszkania wychodziła właśnie sąsiadka, pani Fela.

– Dzień dobry – powiedziałam. – Co tak wcześnie rano?

– A, dobry, dobry – odparła. – Do apteki lecę, staremu neospasminę jaką kupić, bo cholerami mi ciska. Już się miałam zaśmiać, kiedy mnie oświeciło – z tego pośpiechu zapomniałam wziąć leki na cukrzycę. Jak mnie trzepnie po drodze… Zawróciłam i zaczęłam wchodzić na górę. Klucze, drzwi, lekarstwa, drzwi… badania! – Kobieto, gdzie ty masz głowę – warknęłam na siebie, i z szuflady wyjęłam wyniki badań, które trzeba pokazać lekarzowi.

Przysiadłam na moment przy drzwiach, żeby pecha nie przyciągnąć (nie jestem przesądna, ale to tak na wszelki wypadek), i pomyślałam, że to dobrze z tą cukrzycą. Inaczej dopiero u kardiologa bym się zorientowała, że niepotrzebnie przyszłam. Chociaż raz ta cholera na coś się przydała.

Jestem najsłabszym trybikiem tej maszyny

Schodząc po raz drugi, przypomniałam sobie, co ostatnio mówiła mi córka.

– Mamo. Masz już 75 lat. Zdrowie nie to i pamięć też nie ta sama.

– Mojej pamięci to ty się nie czepiaj. Krzyżówki rozwiązuję? Rozwiązuję. Kim jesteś pamiętam? Pamiętam. Choć czasem wolałabym nie – to już mruknęłam pod nosem; im moja córka starsza, tym bardziej upierdliwa. A może ona ma rację? Może powinnam się do niej wprowadzić, a mieszkanie przepisać na Konradka, wnuka znaczy. Niedawno się ożenił, dziecko w drodze. Wynajmują kawalerkę. Ale jak pomyślę, że przestanę być samodzielna, że o niczym już nie będę decydować, że będę musiała się dostosować do Doroty i jej rodziny… Aż mnie mróz ściska po krzyżu. Trudno. Jak umrę, dostanie mieszkanie. A póki mogę chodzić i pamiętam wyłączyć gaz, będę mieszkać we własnym domu.

Już jak dochodziłam do przystanku, widziałam, że mój autobus zamyka drzwi i odjeżdża. Owszem, machałam ręką, laską, pokrzykiwałam, kiedy mnie mijał. Kierowca tylko dodał gazu. No cóż. Usiadłam na przystanku, odetchnęłam kilka razy – i postarałam się uspokoić. Zawsze wkurzała mnie społeczna znieczulica, ale póki byłam młoda, nie rozumiałam, jak to jest być jej ofiarą. Starym. Takim, co to nie podbiegnie, nie kopnie, nie ma siły, by się wykłócać ani pieniędzy, by nająć tych, co będą się wykłócać za ciebie.

A jeśli się ciebie nie boją, to się tobą nie przejmują. Odpychają cię wzruszeniem ramion i idą dalej. To boli, ale co można zrobić? Nic. Drugi autobus przyjechał o czasie. Spojrzałam na zegarek. 9.05. Mam 40 minut, autobus jedzie do celu 20 minut, z przystanku do ośrodka jest 10 minut. Zdążę. Usiadłam na miejscu dla inwalidy i spojrzałam za okno. Miasto się zmieniało. Kiedy wprowadziłam się do naszego bloku, stał niemal w szczerym polu. To było ponad pół wieku temu.

Teraz wokół bloku wyrosło miasto. Z roku na rok coraz nowocześniejsze. Coraz bardziej obce i niezrozumiałe. Zimne. Może te moje odczucia są efektem nie tylko zwapnienia kości, ale i poglądów… Nieoczekiwanie coś zazgrzytało, chrapnęło, zajęczało – i po chwili autobus zatrzymał się na poboczu ulicy. Z kabiny wyjrzał kierowca.

– Ludziska, wysiadka. Zepsuło się. Usłyszałam narzekania, kilka przekleństw – pasażerowie zaczęli wychodzić. Ja siedziałam jak przymurowana.

– A może podjedzie pan dalej – poprosiłam kierowcę. – Ja do lekarza. Nie zdążę. –

Pani kochana, a co ja mogę? – rozłożył ręce. – Hydraulika poszła, nie wolno mi jechać. Pani weźmie taksówkę. Postój jest za rogiem.

Patriota, co nie wie, jak być człowiekiem

Pomógł mi wysiąść i zasunął drzwi. Spojrzałam na zegarek, na rozkład. Jak poczekam na następny autobus, na mur nie zdążę. Taksówka… Zajrzałam do torebki. No, sklerozę to ja chyba rzeczywiście mam, bo nie wzięłam portfela. Został w codziennej torebce, na zakupy. Ta była paradna, bo przecież do lekarza nie pójdę z obszarpaną.

No i masz, babo, placek! Ale może w ludziach tkwi odrobina dobra, pomyślałam, i ruszyłam za róg. Szłam szybko, czułam, jak zaczynam się pocić. I ze zmęczenia, i z przegrzania, i z lęku. Na postoju stała jedna taksówka. Mam szczęście? Taksówkarz siedział i czytał gazetę. Jak popukałam w szybę, uśmiechnął się sympatycznie i opuścił szybę.

– Wolny jestem, pani wsiada.

– Tylko że, kochany, pieniędzy nie mam, a muszę do przychodni specjalistów… Sympatyczny uśmiech zniknął, jakby go ktoś zdmuchnął.

– Co ja jestem, fundacja charytatywna? – Da mi pan telefon albo numer konta, to prześlę, obiecuję – spróbowałam. Tylko prychnął, zasunął szybę i znów zagłębił się w lekturze. Zobaczyłam nagłówek artykułu: „Jak być patriotą”. Może powinien przeczytać coś, co go nauczy, jak być człowiekiem. Stałam tak, czując ogarniającą mnie bezradność. Tej okolicy nie znałam, jechałam tędy kilka razy autobusem, nigdy na piechotę. Nawet nie wiedziałam, w którą stronę mam iść. 9.20. Może gdybym była dziesięć lat młodsza, zdążyłabym.

Ale nogi nie bardzo chciały już chodzić, żylaki, cukrzyca, arytmia. Pokuśtykałam na ulicę. Przy przystanku stał jakiś młody chłopak.

– Przepraszam pana – powiedziałam. – Jak dojść na Słowackiego? Brak reakcji. Powtórzyłam pytanie głośniej. Nic. Poczułam się, jakbym nie istniała. Jakbym nigdy nie żyła, nie wychowywała dzieci, nie pracowała, nie wypruwała z siebie żył, nie płaciła podatków, żeby takim jak ten, chłoptasiom, dobrze się żyło.

Mam trójkę dzieci. Córka tylko czyha na moje mieszanie i przy każdym spotkaniu punktuje moją bezradność, wmawiając mi, że już nie potrafię sama żyć. Dwaj synowie wyjechali do innych miast i tylko od czasu do czasu dzwonią. Kiedyś jeszcze, jak pracowałam i miałam pieniądze, przysyłali wnuki na wakacje czy ferie. Ale teraz… nie mam najwyraźniej już nic do zaoferowania. Poczułam złość.

Pociągnęłam za rękaw kurtki chamidła. Chłopak odwrócił głowę i wyjął coś z uszu. Słuchawki. Z daleka słyszałam, jak muzyka wyje i dudni.

– Przepraszam. Pani coś mówiła? – spytał i uśmiechnął się miło. – Pytałam jak dojść na Słowackiego. Najlepiej skrótem, bo się śpieszę. Chłopak okazał się zaskakująco uprzejmy. Nie tylko wyjaśnił, jak przejść najszybciej, ale nawet odprowadził mnie kawałek do przecznicy i dał wskazówki.

– Niech Bóg cię błogosławi, synu – powiedziałam.

– Byle nie w dzieciach – roześmiał się. Zrobiło mi się lżej na duszy. Jednak ludzie potrafią być dobrzy. Nawet tacy młodzi. Tyle że była już 9.30. Na szczęście skrót wskazany przez chłopaka pozwoli mi dojść w piętnaście minut. Szłam szybko. Zaczynało brakować mi oddechu, ale musiałam dojść. Z sercem było coraz gorzej, potrzebowałam nowych leków, może skierowania na badanie. To bez sensu, żebym w takim stanie czekała osiem miesięcy na wizytę. Ale dożyłam, i na pewno teraz będzie lepiej.

Skręciłam i zatrzymałam się jak wryta. Skrót pokazany przez chłopaka kończył się na rozkopanej ulicy – wielka kałuża wody, robotnicy i pompy wskazywały, że poszła jakaś rura. Rozejrzałam się – musiałam obejść spory kawałek. Nie było czasu do stracenia. Ruszyłam. W końcu dotarłam do przychodni. Była dziesiąta. Moja kolejka minęła.

Stanęłam przy rejestracji – zziajana, osłabiona. Czułam się tak, jakbym miała zaraz zemdleć.

– Byłam umówiona na 9.45 – powiedziałam pani w rejestracji. – Czekałam na wizytę osiem miesięcy.

– Pan doktor przyjmuje po kolei.

– I co ja mam teraz zrobić?

– Pani poczeka. Może przyjmie panią na koniec dnia…

 Pan doktor nawet na mnie nie spojrzał…

No to usiadłam i czekałam. Codziennie przyjmował trzy godziny, potem jechał do szpitala, a po południu przyjmował w prywatnym gabinecie. Zajęty człowiek, nie powiem. Jak pójdzie na emeryturę, na pewno będzie go stać na prywatne leczenie. O 12.15 wyszedł ostatni pacjent. Zapukałam i weszłam do gabinetu.

– Panie doktorze – powiedziałam. – Byłam zapisana na wizytę na 9.45, ale spóźniłam się kwadrans. Autobus się zepsuł i musiałam na piechotę…

– Nie mam czasu, jadę do szpitala – odparł, nawet na mnie nie patrząc.

– Ale ja muszę… Mam arytmię, potrzebuję nowych leków… – czułam, jak mój głos staje się słabszy, proszący, błagalny. Byłam za to na siebie wściekła, powinnam zrobić awanturę, ale wiedziałam z doświadczenia, że takie działania nic nie dają, jeśli nie stoi za tobą telewizja czy prasa. Ci panowie stworzenia – młodzi i aktywni zawodowo – nie mają za grosz wyobraźni i ani przez moment nie przyjdzie im do głowy, że kiedyś będą tacy jak ja.

– Nic na to nie poradzę – wyłączył komputer, wstał i zaczął zbierać się do wyjścia.

– To co ja mam zrobić? – Może pani zapisać się do mnie prywatnie albo na następny termin tutaj. I wyszedł. Następny termin za sześć miesięcy. Albo 150 złotych za wizytę. Moja renta to 1100 złotych. Czy mam jakiś wybór? Owszem. Zrobić to, czego oczekują ode mnie wszyscy – lekarze, społeczeństwo, ZUS, nawet moja córka i wnuk. Zniknąć. Umrzeć. Dać im wreszcie święty spokój.

Czytaj także:
Oświadczyłam się mojemu chłopakowi. Wszystko przez ciotkę, która miała 3 mężów
Mama zmarła, gdy miałam 4 latka. Tata kłamał, że nie mam innej rodziny
Syn mojego faceta specjalnie prowokuje awantury, żeby nas skłócić

Redakcja poleca

REKLAMA