„W święta urabiałam się po łokcie i nikt mnie nie doceniał. Teściowa pastwiła się nade mną nawet przy wigilijnym stole”

Kobieta, która nienawidzi świąt fot. Adobe Stock, Liubomir
„Mam prawie czterdzieści lat, męża, dwie nastoletnie córki i… nienawidzę świąt Bożego Narodzenia. Tyle nieopłaconej i niewdzięcznej roboty, przygotowań, a i tak nikt tego nie docenia. Dwoje się i troje, żeby każdemu dogodzić, a i tak słyszę, że jestem beznadziejna”.
/ 22.12.2021 05:21
Kobieta, która nienawidzi świąt fot. Adobe Stock, Liubomir

Kiedy byłam mała, uwielbiałam święta Bożego Narodzenia. Doczekać się wprost nie mogłam, żeby poczuć zapach świerkowych gałązek, świątecznych wypieków, a potem, by nadeszło najważniejsze – prezenty. Pamiętam, że próbowałam „nakryć” Mikołaja na gorącym uczynku wchodzenia do nas przez okno z wielkim workiem podarków. Kłóciłyśmy się z siostrą, która z nas była grzeczniejsza, której należy się więcej prezentów.

Uwielbiałam asystować mamie przy pieczeniu ciast, pomagać w nakrywaniu stołu, strojeniu choinki… Z samym świerkiem też wiązał się osobny rytuał. Wspólnie z siostrą i tatą jechaliśmy na rynek w naszym miasteczku, gdzie sezonowi kupcy handlowali drzewkami. Zawsze wybieraliśmy choinkę w doniczce. Tata mówił, że i tak dużo drzewek jest wycinanych, a potem wyrzucanych, więc my nie musimy się do tego dokładać. Nasze świerczki były po świętach wyciągane z doniczek i sadzone albo u babci na działce, albo z tyłu naszej posesji.

Święta kojarzyły mi się z samymi przyjemnymi rzeczami. Mogłabym przysiąc, że każdy świąteczny dzień był rześki i pogodny, że zawsze świeciło słońce, mróz szczypał w policzki, śnieg skrzypiał pod butami, a szyby w oknach były przyozdobione „mrozowymi serwetkami”, jak nazywała je moja siostra. Tak było kiedyś.

Czy ta kobieta nie umie powiedzieć nic miłego?!

Teraz mam prawie czterdzieści lat, męża, dwie nastoletnie córki i… nienawidzę świąt Bożego Narodzenia. Dlaczego? Po pierwsze, dlatego, że to kupa roboty. Roboty nieopłaconej, niewdzięcznej, w której na dodatek nikt mi nie pomaga. Mąż odczuwa nagłą potrzebę zaszycia się w garażu i sprzątania samochodu. Obie córki siedzą wzrokiem i myślami w telefonach, a na jakąkolwiek wzmiankę o pomocy stroją miny, od których robi mi się słabo. Po kilku próbach świątecznej integracji daję sobie spokój. Bez łaski, sama wszystko przygotuję. Nawet im się nie chce jechać po choinkę. Małżonek uważa to za niepotrzebną stratę pieniędzy, więc co roku muszę ubierać potwornego, sztucznego wiechcia, który pamięta czasy Gierka. No dobrze, przesadzam, ale tylko trochę.

Po drugie, święta oznaczają dla mnie gości. Od paru lat zjeżdża do nas na cały tydzień koszmarna siostra mojego męża z równie koszmarnym mężem żarłokiem, ich wrzaskliwymi dziećmi oraz moją największą zmorą – teściową. Obie wiedźmy uwielbiają wytykać mi, co zrobiłam źle albo nie tak dobrze, jak one by zrobiły.

– Spójrz tylko… – teściowa bierze moją muffinkę i lustruje ją z miną kulinarnego znawcy. – Widzisz, o tu, na wierzchu? Za duża temperatura, kochana. Przypalone! Tak nie powinno być.

– Oczywiście – przytakuje szwagierka i ona z kolei przygląda się muffinkom jak laborant szczurom. – Za duża temperatura. Musisz sobie kupić piekarnik przepływowy. Ten wasz to już przeżytek.

– Przydałby się też remont w kuchni i odmalowanie pokojów… – teściowa marszczy nos, jakby poczuła niemiły zapach.

– Można by też wymienić płytki w przedpokoju. Na tych brązowych widać kurz.

– Mam nadzieję, że nie podasz śledzi. Ostatnio Mariusz czuł się po nich średnio. Wiesz, śledzie trzeba umieć przyrządzić… – uśmieszek szwagierki sugeruje, że ja nie mam o tym zielonego pojęcia. – Poza tym karp był za tłusty, taką rybę trzeba odpowiednio przygotować.

Słucham tego i… zerkam na noże w stojaku

Ot, kilka przykładowych scenek. Nie inaczej było w ubiegłym roku. Posiłek był już przygotowany, wiecheć przystrojony i przy sporej dozie wyobraźni można go było nazwać choinką. Poza tym zaaplikowałam sobie dwa potężne drinki, aby jakoś znieść początkowy wstrząs spotkania. W międzyczasie nakrywałam do stołu i pilnowałam dochodzących na gazie potraw. Celowo kupiłam w markecie najtańszego śledzia po kaszubsku. Miałam nadzieję, że Mariusz dostanie rozwolnienia albo chociaż niestrawności. Piekarnik właśnie zaczął pikać, podeszłam więc, wyłączyłam go i wyciągnęłam łamańce. Rany, pachniały dokładnie tak samo jak wtedy, gdy byłam dzieckiem.

Poczułam nagłe pieczenie pod powiekami i… tęsknotę. Za rodzicami, za świętami, których już nie mogłam z nimi spędzać. Tata zmarł pięć lat temu na zawał, mama niedługo po nim. No nic… Wydmuchałam nos i spojrzałam za okno. Szaro, buro, deszczowo. Nawet śniegu już w święta nie było. Zerknęłam na zegarek, jeszcze tylko chwila spokoju, a potem zacznie się świąteczna makabra.

– Nienawidzę świąt – szepnęłam do siebie. – Po prostu nienawidzę…

Westchnęłam ciężko i wróciłam do mojej niewdzięcznej, nieopłacanej roboty. Około piątej po południu wszyscy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęli materializować się w pobliżu. Mąż przyszedł do kuchni i cmoknął mnie w policzek.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki był bałagan w samochodzie… A w garażu? Szkoda gadać.
Uśmiechnęłam się krzywo.

– Dobra, dobra, umyj się i przebierz. Niedługo będą goście.

Pojawiły się też córki, nadal jednak wpatrzone w ekrany swoich komórek. Zajęły miejsca przy stole i dalej klikały. Znosiłam z kuchni miski i talerze i rozkładałam je na wigilijnym stole. Według mnie prezentował się okazale, potrawy były niewyszukane, ale ładnie podane. Szczególnie podobała mi się nowa zastawa, którą kupiłam tydzień temu za niemałą kwotę. Choć bez wątpienia obie wiedźmy na bank się do czegoś przyczepią… Zabrzmiał dzwonek do drzwi. Otóż i oni. Wzięłam głęboki oddech, wypuściłam powoli powietrze, uzbroiłam twarz w sztuczny uśmiech i ruszyłam w stronę drzwi.

– Wesołych świąt! – zawołał od progu obładowany pakunkami Mariusz.

Gdyby ktoś go nie znał, mógłby pomyśleć, że są to szczere życzenia. Za nim wyłoniły się facjaty szwagierki, teściowej i trójki rozwydrzonych bachorów.

– Dobry wieczór, mamo – przywitałam się i pocałowałam powietrze koło jej uszu. – Jak minęła podróż?

– Koszmar. Cały czas pada, a korki są takie, jakby normalnie koniec świata się zbliżał – sapnęła.

– Tak, tak – zawtórowała szwagierka. – Istny koszmar!

– Cześć – powiedziałam do niej i znowu pocałowałam powietrze. – Wejdźcie. Zaraz zrobię coś ciepłego do picia.

Bachory zaczęły się drzeć i okładać pięściami już na korytarzu. Rodzice próbowali je okiełznać. Teściowa zignorowała wydarzenie i wtoczyła się do pokoju. Ja natomiast udałam się do kuchni, aby przygotować herbatę. Przez chwilę kusiło mnie, aby zrobić sobie kolejnego drinka, ale zrezygnowałam. Dwa wcześniejsze powinny wystarczyć, poza tym nie chciałam, aby ktoś wyczuł ode mnie alkohol. Dopiero by się zaczęło. Zrobiliby ze mnie alkoholiczkę jak nic. Wróciłam z herbatą do salonu.

– Czekamy tylko na pierwszą gwiazdkę i możemy zaczynać – mój mąż stał przy oknie, spoglądając w niebo.

– Nic tam nie zobaczysz – mruknęła szwagierka. – Przecież są chmury i leje.

Starałam się uśmiechać, aż mi policzki drętwiały, brać udział w nudnych rozmowach i ogólnie być miła. Wreszcie małżonek stwierdził, że już czas.

– Wobec tego siadajcie i częstujcie się.

Chwyciłam za talerz z rybą.

– Komu karpia?

– No ale, kochani, jak to tak, bez modlitwy? – przypomniało się teściowej; widać znów miała nawrót uczuć religijnych.– Co to za obyczaje, żeby wieczerzę wigilijną zaczynać bez modlitwy?

– Prawda – zawtórowała szwagierka. – Modlitwa musi być! Wypadałoby także przeczytać fragment Pisma Świętego.

– To może najstarsza osoba zacznie modlitwę? – uśmiechnęłam się pięknie, do górnych piątek włącznie. – Mamusiu…?

Spojrzała na mnie wrogo, ale wstała i podziękowaliśmy wspólnie za dary, które będziemy spożywać. Mnie osobiście nikt nie podziękował za to, że stałam godzinami przy garach, a drugie tyle łaziłam za zakupami.

– A fragment Pisma Świętego o narodzeniu? – teściowa nie dawała za wygraną.

– Nie mamy w domu Biblii – odparłam.

Na to podniósł się szum. No bo jak można nie mieć w domu Pisma Świętego? Ano można. Wreszcie, po kilku minutach narzekań, mój mąż wpadł na pomysł, by poszukać stosownego tekstu w internecie. Zuch chłopak. Dziewczyny wynalazły w swoich komórkach kilka „świętych cytatów”, teściowa dokonała selekcji, a potem starsza córka odczytała wybrany fragment. Naprawdę miałam nadzieję, że to już koniec tych ceregielo-ceremonii-na-siłę, że wreszcie weźmiemy się za jedzenie. Nim całkiem ostygnie.

Uważaj, córciu, on jest blisko… Rany boskie, kto?!

Uff… Gdy zajęliśmy się wieczerzaniem, przez chwilę był spokój. Pałaszowali, aż im się uszy trzęsły. Obserwowałam z mściwą radością, jak Mariusz, nie mogąc oprzeć się śledziom, wciąga już trzecią roladkę.
No ale w końcu się napchali i zaczął się koncert wybrzydzania.

– Tłusta ta ryba – powiedziała teściowa, grzebiąc w talerzu paluchami. – Nooo, niezbyt dobra, niestety. Muszę ci kiedyś pokazać, jak to się robi.

– Sernik też jest zbyt zbity – wymądrzała się szwagierka. – Masa serowa musi być puszysta. Jak chcesz, to dam ci przepis.

– A tę zastawę lepiej zmienić – dorzuciła teściowa. – Jest jakaś taka… nieładna. Pewnie z marketu, no nie? W markecie się, kochana, nie kupuje, bo tam tylko mają najtańsze badziewie…

I tak mi upływała kolejna smutna Wigilia. Po wszystkim oczywiście to ja sama musiałam posprzątać ze stołu. Nerwy mi puściły, gdy stojąc przed lustrem w łazience, szykowałam się do spania. Woda lała się z głośnym szumem do wanny, a ja sobie popłakałam. Choć tak naprawdę miałam ochotę wrzeszczeć, że nienawidzę świąt, że mam ich dość, po kokardę, że mam po dziurki w nosie chamskich gości, dość samotnego szykowania, sprzątania i wysłuchiwania, jaka to jestem beznadziejna we wszystkim, co robię. Pewnie nawet źle oddycham.

– Nienawidzę świąt – powiedziałam do swojego odbicia w lustrze. – Mogłoby ich w ogóle nie być.

Wróciłam do sypialni. Mąż już chrapał, więc położyłam się obok i próbowałam poczytać książkę, którą dostałam pod choinkę. Zasnęłam nie wiedzieć kiedy…

Znów byłam małą dziewczynką. Razem z mamą i babcią przygotowywałyśmy świąteczne wypieki. Znów czułam się szczęśliwa, znów nie mogłam doczekać się Gwiazdki.

– Uważaj, wnusiu – powiedziała babcia, zagniatając ciasto. – On nadchodzi.

– Uważaj, córciu – zawtórowała jej mama, wstawiając ciasto do piekarnika. – On jest już blisko.

Coś huknęło. Obudziłam się z szybko bijącym sercem. Było ciemno, mąż wciąż chrapał, zegar wskazywał pierwszą w nocy. Westchnęłam ciężko i obróciłam się na drugi bok. Już-już ponownie spływał na mnie sen… gdy nagle znów coś mnie zaalarmowało. Jakiś dziwny odgłos. Zamieniłam się w słuch. Co to, u licha, jest? O, znowu!

Usiadłam na łóżku. Brzmiało to tak, jakby po dachu naszego domu chodziła… krowa. Wyraźnie słyszałam stukot jej kopyt – czy racic, co tam krowa ma – kiedy spacerowała z jednego końca na drugi. Hola, jaka krowa? W święta to już prędzej renifer… Boże, co ja bredzę? Jaki renifer? Jaka krowa? Skąd by się wzięło jakieś bydlę na naszym dachu? Chociaż… Przypomniałam sobie sen, który poprzedził to nagłe wybudzenie. Co mówiły mama i babcia? Że nadchodzi? Kto nadchodzi? Przed kim mnie ostrzegały? Stukot kopyt na dachu powtórzył się. Zupełnie jakby ktoś szukał wejścia, zejścia… Zaraz… może wejścia przez komin?

Bydlę miało rogi, kopyta i czerwone ślepia

Nagle sobie przypomniałam! Krampus! O nim opowiadała babcia! Pół demon, pół koza, z rogami. Zły duch świąt Bożego Narodzenia! Przychodził i karał tych, którzy byli niegrzeczni albo nienawidzili świąt. Zabierał ich… gdzieś. Nie pamiętałam gdzie, ale to raczej nie było miłe miejsce.  A więc to on nadchodzi? Ów koźli demon? Po mnie idzie?!

Chwila, moment – zmitygowałam samą siebie – nie jestem już małą dziewczynką, którą fascynowały i przerażały dziecinne straszydła, która w ogóle w nie wierzyła. Jeżeli coś łazi po dachu i hałasuje, to na pewno nie jest mitycznym duchem świąt. Szturchnęłam męża. Mruknął coś niewyraźnie i przekręcił się na drugi bok. Jasne, znowu wszystko na mojej głowie. Westchnęłam ciężko, wstałam z łóżka, wsunęłam kapcie. Ciężki stukot na dachu nie ustawał. Do licha! Nie dam się przecież przestraszyć jakiemuś zwierzęciu, które biega po moim dachu. Wyszłam na korytarz, włożyłam ciepłą kurtkę i czapkę.

Po namyśle wciągnęłam też spodnie dresowe, których używałam do prac na podwórku. Tak przygotowana ruszyłam w stronę drzwi balkonowych na piętrze. Chciałam przekonać się na własne oczy, co włóczy się po moim dachu. Otworzyłam drzwi i wyszłam na balkon. Noc była mroźna, ale jasna. Chmury odpłynęły wraz deszczem. Wypatrywałam oczy do bólu, ale niczego nie zobaczyłam. Wtem znów usłyszałam stuk kopyt czy racic, ale po drugiej stronie dachu. Krzywizna nie pozwalała mi dostrzec źródła hałasu. Cofnęłam się do samej barierki, aby cokolwiek zobaczyć. Stukot zaczął się zbliżać w moją stronę… Najpierw ujrzałam masywną głowę z rogami. Jezusku w żłóbku! To faktycznie jakieś bydlę!

Koza wielka jak krowa. Mamy krowę na dachu! Mózg nie dowierzał, ale oczy podsuwały dalsze przerażające obrazy: potężne ramiona i nogi zakończone kopytami. Stwór spojrzał na mnie gorejącymi ślepiami, a ja czułam, że jeszcze chwila, a mój przeciążony umysł pęknie jak choinkowa bombka. Chciałam krzyknąć i nie mogłam. Zachłysnęłam się. Wzięłam oddech jeszcze raz i wrzasnęłam z całych sił.

– Co się stało?! Ela! Co się dzieje?!

Po chwili dotarło do mnie, że siedzę w łóżku, spocona, zmierzwiona, a mąż obejmuje mnie ramieniem. Rozejrzałam się błędnym wzrokiem dookoła. To sen… Uff, to tylko sen! Poczułam taką ulgę, że się rozpłakałam. Mąż tulił mnie, póki się nie uspokoiłam.

– Co się stało, Eluś?

– Nienawidzę świąt – szepnęłam. – Przez was wszystkich nienawidzę świąt i Krampus przyszedł mnie ukarać…

– Co ty bredzisz? Śnił ci się jakiś koszmar?

– Koszmar? Tak, to był koszmar, jak te cholerne święta… nigdy więcej…

Spojrzałam na swoje nogi. Byłam ubrana w spodnie dresowe, na stopach miałam kapcie. Uznałam to za ostrzeżenie i po wyjeździe koszmarnych gości wzięłam rodzinę na poważną rozmowę. Bez krzyków, dąsów i łez zapowiedziałam im, że to była ostatnia taka beznadziejna dla mnie Wigilia. Albo zaczną mnie wspierać, albo palcem nie kiwnę. Żadnego chowania się w garażu, gdy ja zasuwam jak mały samochodzik. Żadnego siedzenia na czatach, fejsbukach i innych forach, gdy ja pichcę, sprzątam i żyły sobie wypruwam. Żadnego więcej sztucznego wiechcia zamiast choinki. I mają stać za mną murem, doceniać moją pracę i wysiłki, mają mnie chwalić i zamykać usta złośliwcom.

Ustalmy: nie będę dłużej świąteczną niewolnicą. Bo nawet nie służącą, w końcu służącej się płaci. Rzekłam. Nie wiem, czy uwierzyli – choć mój spokój i cedzone wolno zarzuty zrobiły na nich wrażenie – ale już niedługo się przekonają, że jak matka Polka się wkurzy, to nie ma zmiłuj. Docinkami teściowej i szwagierki tak czy siak nie zamierzam się więcej przejmować. Wiem doskonale, że świetnie gotuję, inaczej by nie jadły. A one zaczynają marudzić, dopiero gdy są już pełne po uszy. Jak im się święta u mnie nie podobają, to niech wezmą ten zaszczyt na swoje barki.

Oczywiście nie zrobią tego, bo wolą przyjść na gotowe. Nawet to rozumiem, bo ja też lubię robić za gościa u mojej siostry w Wielkanoc. Acz mam na tyle przyzwoitości, by przynieść dary w postaci bigosu, sałatki i pasztetu, i nie wybrzydzać… A zły duch świąt? Przyśnił mi się. Kapcie i spodnie od dresu? Incydent lunatyczny. Mógł się zdarzyć? Mógł. Niemniej nie pozwolę, by Krampus nawiedził mnie ponownie. 

Czytaj także:
„Sypiałam z żonatymi bogaczami, a potem kłamałam, że jestem w ciąży. Płacili mi fortuny, żeby żony się nie dowiedziały”
„Mąż traktował mnie jak popychadło. Nie chciałam odejść, bo sama uważałam że jestem zerem. Nikt mnie nigdy nie kochał”
„Gorący i porywczy romans przeistoczył się w przekleństwo. Kłótnie przeszły w przemoc, która kończyła się w szpitalu”

Redakcja poleca

REKLAMA