Połowa stycznia w Ciechocinku była dla mnie atmosferycznym zaskoczeniem. Podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami podczas naszego codziennego spaceru przy tężniach.
– Pogoda tutaj jest doprawdy niezwykła, jak na tę porę roku.
– Nie ma się co dziwić – Maurycy, który był tutaj już czwarty raz, przybrał ton mentorski. – Ciechocinek charakteryzuje się bardzo korzystnym dla funkcji leczniczo-wypoczynkowej klimatem. Wysoka średnia temperatura roczna, stosunkowo duża liczba słonecznych dni, niewielkie opady, niezbyt silne wiatry, wreszcie mała wilgotność powietrza.
– Zgadza się – Witek też wiedział coś na ten temat. – Ów rodzaj klimatu określany jest jako nizinny i łagodnie odczuwany przez organizm człowieka. Ciechocinek ma idealne warunki, a proces aklimatyzacji przebiega łagodnie i trwa dość krótko.
– Dodaj do tego obfite złoża solanek ciepliczych, które dzięki obecności chlorku sodu, związków wapnia, magnezu, żelaza, wolnego siarkowodoru, jodu, bromu i innych mikroelementów mają wybitne właściwości lecznicze – dodał z miną eksperta Maurycy.
– Mają temperaturę od ośmiu do trzydziestu siedmiu stopni oraz spore zasolenie. Stąd ten mikroklimat. Doskonały dla nauczycieli z chorym gardłem – zaśmiał się.
– Ale nie dla brydżystów – mruknąłem kwaśno, bo panowie zdrowo przynudzali; gdybym zasunął moim uczniom taką naukową gadkę, usnęliby w połowie wywodu. – Chyba nie ma szans na znalezienie czwartego.
– Trudno. Będziemy grać z „dziadkiem” – zdecydował Witek.
Spojrzałem na niego zaskoczony; gra w trójkę wydawała mi się ułomna.
– Nie wolno mi się denerwować – wyjaśnił. – Więc zamiast martwić się brakiem jednej osoby do brydża, mam zamiar się cieszyć, że są trzy chętne. Teoria szklanki… O tym, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta, decyduje tylko nasze nastawienie.
Maurycy mieszkał w hotelu-sanatorium Villa Park. Przybytek ten słynął z doskonałej kuchni – wszystkie potrawy były dietetyczne, ale też wyjątkowo smaczne. Stwierdziliśmy zgodnie, że następne spotkanie odbędzie się w sali klubowej hotelu; warunki lokalowe były tam lepsze, a przy okazji liczyliśmy na spotkanie bratniej duszy. Pierwsze trzy rozdania rozegraliśmy szybko i bez emocji. W grze z „dziadkiem” obowiązują wprawdzie nieco inne zasady, ale gra z grubsza przypomina normalnego brydża. Nagle tuż za moimi plecami usłyszałem aksamitny, zmysłowy, bez wątpienia kobiecy głos.
– Widzę, że brakuje panom czwartego? Czy mogłabym się przysiąść i spróbować ze dwa rozdania?
Miny kolegów sprawiły, że obróciłem się błyskawicznie
Stała za mną młoda, bardzo atrakcyjna kobieta. Około trzydziestu lat, długie włosy, naturalna blondynka, oczy ogromne i niebieskie jak letnie niebo, figura bez zarzutu. Jednym słowem cud-miód! I jeszcze chyba umiała grać w brydża.
– Amelia, leczenie zespołów bólowych kręgosłupa – przedstawiła się sanatoryjnym zwyczajem i wyciągnęła do mnie wypielęgnowaną dłoń.
Schyliłem się, żeby ją ucałować z szacunkiem i owionął mnie zapach kwiatowych perfum. Wiosna w środku zimy… Zanim się wyprostowałem, już byłem zakochany. Przez całe życie poszukiwałem ideału, a teraz stał przede mną! Moje kawalerskie serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Czyżby los się do mnie uśmiechnął?
Wszystkie kobiety, jakie do tej pory spotkałem, po bliższym poznaniu traciły, okazywały się nudne i banalne, ze swoją natrętną troskliwością, gadulstwem, skłonnością do porządkowania mi życia i domu, niezrozumieniem dla moich zwyczajów i upodobań. Amelia nie wyglądała na taką. Nawet imię miała niezwykłe.
– Kolega cierpi na problemy z gardłem, dlatego milczy jak zaklęty – zagrzmiał jowialnie Maurycy, jednocześnie puszczając do mnie oko.
– Oczywiście serdecznie zapraszamy do gry. O, tu jest wolne krzesełko.
Amelia usiadła naprzeciwko mnie; miałem z nią grać w jednej parze. Tego wieczoru rozegraliśmy dwa robry. W pierwszym ciągle dostawałem mało punktów w kartach, więc tylko się broniliśmy. Ściślej – Amelia nas broniła. Dziewczyna miała niesamowitą pamięć i ogromną wiedzę na temat brydża. W połączeniu z iście kobiecą intuicją była nie do ogrania.
W drugim robrze nareszcie zacząłem dostawać porządną kartę i po prostu zmasakrowaliśmy panów w trzech rozdaniach! Jeśli Amelia grała dobrze w obronie – to w ataku była doskonała. Podsumowaniem był szlemik z kontrą, który rozegrała perfekcyjnie, nie tracąc ani na chwilę kontroli nad grą. Po skończonym drugim robrze pożegnała nas, tłumacząc się bólem pleców, i zniknęła gdzieś na piętrze. Maurycy też wkrótce się pożegnał, a my dwaj z Witkiem wracaliśmy do swojego sanatorium w zgoła odmiennych nastrojach.
Najpierw kumple, potem rywale
– Chętnie bym udusił tę damulkę! – sarknął na pożegnanie.
– A ja… – odparłem w zadumie – chętnie bym się z nią ożenił.
Następnego dnia Maurycy zażądał zmiany partnera. Teraz on chciał być w parze z Amelią. Łatwo wygrali dwa robry. Potem Witek się uparł, by grać w parze mieszanej.
– Lekarz zabronił mi się denerwować, a jak tu się nie denerwować, gdy wciąż przegrywam – marudził.
„Siedzeniem szczęścia nie szukaj” – mówi brydżowe przysłowie. Niemniej komu partnerowała Amelia, ten wygrywał. Więc nazajutrz stwierdziłem, że znów moja kolej. Wyrywaliśmy sobie naszą damę niczym psiaki kość, co zdawało się ją bawić. A kiedy pewnego dnia Maurycy pojawił się przy stoliku z bukietem frezji, który wręczył zarumienionej dziewczynie w hołdzie dla jej urody i talentu, poczułem ukłucie zazdrości. Czemu ja o tym nie pomyślałem?
Amelia nie wyróżniała żadnego z nas, obdarzając nas po równo swoimi umiejętnościami. I powiedzmy sobie szczerze – to nie była dla nas sytuacja komfortowa, bo jeden po drugim zaczynaliśmy się w niej zakochiwać. I to nie jakąś tam szczeniacką miłością, ale dorosłym, dojrzałym uczuciem. Z dnia na dzień traktowaliśmy się z coraz większym dystansem, jak rywale.
Skończyły się męskie spacery po pięknym zimowym Ciechocinku. Zamiast tego stosowaliśmy setki wybiegów i zabiegów, aby spotkać się z dziewczyną sam na sam, bez krępującego towarzystwa konkurentów. Niestety poza stolikiem brydżowym, dla Amelii nie istnieliśmy, choć jakoś nie umieliśmy tego dostrzec. Wręcz przeciwnie, uważaliśmy, że po prostu nie potrafi się zdecydować na jednego z nas, i czeka na bardziej radykalne działania.
Maurycy, Witek, a co wy tutaj…?
Zacząłem rozważać myśl o oświadczynach. Podejrzewałem, że to może być jedyny sposób, aby zdobyć Amelię jako partnerkę na stałe, a nie tylko do brydża. Nie wykluczam, że podobne myśli kiełkowały również w głowach dwóch pozostałych „muszkieterów”, bo też Amelia była wcieleniem kobiety doskonałej. Piękna, opanowana, dystyngowana, dowcipna, bystra i jeszcze doskonale grała. Z kimś takim mógłbym spędzić resztę życia.
Z drugiej strony jakoś dziwnie się czułem w tej całej sytuacji, operetkowo jakoś czy groteskowo. Flirt w sanatorium – w porządku. Gra w karty – super. Ale małżeństwo? Czy to jednak nie przesada? Mijały dni, a ja biłem się z myślami. Oświadczyć się czy nie? Rozważyłem wszystkie za i przeciw, i wyszło mi, że w końcu dojrzałem, by porzucić starokawalerstwo dla tej zjawiskowej niewiasty. Dwa dni przed wyjazdem wysłałem jej w tajemnicy przed kolegami liścik, w którym poprosiłem o spotkanie, gdyż mam jej do powiedzenia coś bardzo ważnego.
Na odpowiedź czekałem jak na szpilkach, aż wreszcie dostałem liścik z propozycją spotkania w ustronnej kawiarni. Zaopatrzyłem się w bukiecik fiołków afrykańskich, jedynych dostępnych tu kwiatów oprócz frezji, i na miękkich nogach udałem się na wyznaczoną schadzkę. Kiedy wszedłem do lokalu, jeszcze jej nie było. Nic dziwnego – niecierpliwość przygnała mnie kwadrans przed czasem… Zamówiłem herbatę ziołową z przewagą melisy, żeby jakoś ukoić skołatane nerwy. Musiałam trzymać filiżankę obiema rękami, bo drżały mi niczym sztubakowi przed pierwszą randką.
Nagle jak na złość, do kawiarni wmaszerował Maurycy z koszem białych frezji. Gdy mnie zobaczył, zamarł, a potem zaczął się nerwowo rozglądać. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, kiedy skierował się w moją stronę.
– Można się przysiąść? – zapytał; wolnych miejsc było sporo, ale wskazałem mu krzesło przy moim stoliku.
Właśnie otwierał usta, aby przypuszczalnie wyjaśnić swoją psującą mi szyki obecność, kiedy do lokalu wpadł Witek. Bez kwiatów, ale z bombonierką. Na nasz widok stanął jak wryty.
– Chłopaki, co wy…? – zająknął się.
– Nie wiem, co Maurycy – odparłem złośliwie. – Ja czekam na panią mojego serca, żeby się jej oświadczyć.
– Umówiłeś się z Amelią?! – wytrzeszczył oczy.
– Tak.
– To ciekawe. Bo ja też…
– I ja – dodał Maurycy ponuro.
Mierzyliśmy się wzrokiem kilka chwil, nie bardzo wiedząc, co dalej. Będziemy się bić, pojedynkować słownie czy w inny sposób ustalimy, który z nas ma większe prawa do dziewczyny? Na szczęście z opresji wyratował nas postawny, przystojny mężczyzna, który natychmiast po przekroczeniu progu kawiarni bez wahania ruszył w naszym kierunku.
– Panowie, jesteście umówieni z Amelią? – zapytał bez ogródek.
W milczeniu pokiwaliśmy głowami.
– Żona bardzo przeprasza, ale nie przyjdzie. Pakuje się – wyjaśnił.
– Żo… na…?! – wyjąkałem.
– Tak, Amelia to moja żona. I bardzo was przeprasza za moim pośrednictwem. Nie myślała, że sprawy zajdą tak daleko, i nie bardzo wiedziała, jak się ma wyplątać. Więc przysłała mnie.
Siedzieliśmy w milczeniu. Mowę nam odebrało
– Bez obrazy, panowie. Tak bywa… – facet rozłożył ręce. – Ja po prostu spotkałem ją pierwszy.
To powiedziawszy, ukłonił się grzecznie i wyszedł. Spojrzeliśmy po sobie. Miny mieliśmy nietęgie.
– Tak – westchnął Witek. – Jesteśmy bardziej podobni do trzech muszkieterów, niż nam się wydawało. Ale w tym potrójnym pojedynku to my dostaliśmy łupnia. Wielki szlem, nie ma co!
No fakt, głupio wyszło. Co nam się ubrdało? Taka dziewczyna miałaby być wolna?! Nie nosiła obrączki, ale to da się wyjaśnić na wiele innych sposobów, niż chęć ukrycia przed nami męża. Poza tym Amelia nawet z nami nie flirtowała. Po prostu grała z nami codziennie w brydża.
– Proponuję na koniec wypić jednak po lampce koniaczku. Za przyjaźń – Maurycy pierwszy doszedł do siebie.
– A ja wypiję za nauczkę od życia – oświadczyłem dziarsko. – Koniec z szukaniem ideałów. Kompromis, panowie. To recepta na szczęście w związku. Trzeba szukać czegoś, co jest, a nie gonić za ideałami.
– Słusznie – podchwycił Witek. – Posunę się nawet dalej i od dziś już nie będę pytał ewentualnych kandydatek, czy umieją grać w brydża.
– A pytałeś? Paradne, bo ja też! – roześmiałem się.
– I ja – burknął Maurycy. – Może właśnie dlatego wszyscy trzej jesteśmy do tej pory starymi kawalerami.
Cholera, mógł mieć rację.
Naprawdę najwyższa pora się zmienić. Póki nie jest jeszcze za późno.
Czytaj także:
„Lowelas z sanatorium powiedział, że nasza znajomość to wczasowy standard. A ja myślałam, że się dla mnie rozwiedzie”
„W sanatorium spotkałam Artura, który wiele lat temu złamał mi serce. Byłam jedną z wielu i teraz znów dałam się nabrać...”
„Mąż zdradził mnie z młodą siksą. Z rozwodu wyszłam z klasą, a teraz żałuję. Mogłam puścić drania w skarpetkach”